poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Monarcha.


- Panowie, przedstawiam wam… hycla – gospodarz, pomimo niewątpliwej złośliwości nie zamierzał zdradzać mojego incognito, ani też przedstawiać mi tych, którzy zawitali na spotkanie skądinąd nocne, tajne i na poziomie wystarczająco wysokim, żeby milczeć o nim dla własnego dobra. Gospodarz kontynuował monolog, a wśród obecnych kwitły ambiwalentne uczucia skrupulatnie dezynfekowane trunkami o nazwach kojarzących się ze światem dostatku.

- Hycel, mniejsza o imię, uwolni panów ( he he… i mnie oczywiście) od problemu wstydliwego i palącego w sposób definitywny i nieodwołalny. Wystarczy odrobina wsparcia administracyjnego i daleko posunięta dyskrecja, żebyśmy wspólnie mogli pogratulować sobie sukcesów na polu zwalczania… - tu odrobinę się zawahał, jakby nie zdążył przygotować owego przemówienia, albo nie był pewien, jakie wrażenie wywrze na gościach ze świecznika administracji samorządowej w zasadzie całego województwa, jednak w końcu wodząc oczami po obecnych dokończył – szkodników.

Zerkałem z ciekawością na reakcję i obok ostrożnego niezrozumienia, oprócz niedowierzania dostrzegłem również głód wiedzy i entuzjastyczną chęć rozwiązania problemów w trybie przyspieszonym. Wiedziałem już, że w niektórych lokalizacjach moje zadanie będzie wyjątkowo łatwe, a jakiekolwiek bariery zostaną zniesione nim w ogóle je dostrzegę.

- Przypomnę panom, że tematyka dzisiejszego spotkania nie powinna zaszczycić posiedzenia sesji rady gminy, miasta, czy powiatu i wspólnym życzeniem tu obecnych jest ścisłe przestrzeganie tajemnicy w kwestii podjętych działań. Rozumiem, że panowie poradzą sobie z interpretacją nowej rzeczywistości w sposób przynoszący wam chlubę, łącznie z gwarancją kolejnej kadencji w glorii skutecznych i zdeterminowanych gospodarzy walczących o rozwój lokalnych wartości dla dobra społeczności.

Głos gospodarza uwiódł nawet mnie, choć jestem wyrachowany – można zaryzykować stwierdzenie, że jestem cynikiem. Oczami mojej bardzo ubogiej duszy widziałem już peany, które autokratycznie można było przygotowywać już dzisiaj, byle tylko odciąć od informacji media, społeczników z kręgu środowisk wyznających idee brata Alberta i innych „oszołomów” wycierających sobie pyski hasłami humanizmu, obrony słabszych, samarytan wszelakiego autoramentu i przeciwników politycznych, którzy kapitał niechybnie zbić potrafiliby na samym dostępie do informacji z obecnego spotkania. Niechby choć plotek!

Kiedy już skrupuły zostały rozcieńczone wyrafinowanymi płynami toasty chwalące gospodarza zdawały się nie mieć końca. Bo tak po prawdzie pomysł, choć bezwzględny, rozwiązywał więcej problemów niż się obecnym wydawało. Po zmianie ustroju i wyjściu wojsk sprzymierzonych, płaczących, gdy pierwszy eszelon skierował na wschód kilkudziesięciolecie ściśle tajnych życiorysów pozostawiając na miejscu topograficzne białe plamy, ukrywające pośród lasów miejscowości. Nie wioski, a miasteczka, w których skoszarowane były siły na wypadek konieczności przeprowadzenia interwencji na terenach podległych oficjalnie sojusznikowi. Teraz te nieistniejące miasta nie salutowały śpiewnym zabużańskim językiem, tylko wiatr w nich wzdychał nie mając komu dostarczać plotek.

I to ja, przy współudziale gospodarza i obecnych tu samorządowców ościennych włości miałem je zaludnić, zanim geodeci wykryją istnienie tych miast, zanim władza ustawodawcza określi prerogatywy postępowania. Najpierw gospodarze, którym obecność sojusznika odbijała się wieloletnią czkawką i niedefiniowalnymi deficytami w budżetach łatanych ad hoc ze wsparciem zakulisowo zaakceptowanych i przyznanych środków będą dzisiaj realizować korzyści płynące z tej dotychczas nieszczęśliwej lokalizacji. Byli właścicielami niezinwentaryzowanej substancji, którą mogli zagospodarować w sposób maksymalizujący wizerunek ich, jako troskliwych gospodarzy.

***

Autobus przemierzał noc niespiesznie. Nie było powodów do pośpiechu, a marszruta ustalona na odprawie obejmowała dzisiaj kilka miasteczek i jedną większą miejscowość. Pasażerowie, w większości pijani nie stanowili kłopotu, choć w wydychanym powietrzu ilość promili powaliłaby każdego policjanta, który miałby okazję zaczerpnąć choć jeden wdech w tej przestrzeni. Wiedziałem jednak, że żaden z nich nie ośmieli się zbliżyć nawet na odległość pozwalająca rozpoznać numery rejestracyjne, a co dopiero wyksięgować promilowe rozpasanie. Dojeżdżaliśmy właśnie do ostatniego punktu poboru. Na dzisiaj już koniec zbiórki odpadów. Na zapleczu komisariatu spało ich dwóch. Cuchnących tak, jak cuchnąć potrafią wyłącznie bezdomni z długoletnim stażem. Zarośnięci i zapyziali. Chorzy i beznadziejnie skażeni biedą od której uciec nie zdołali we własnym zakresie, a nikt im nie potrafił pomóc. Ja im pomogę. Ostatecznie. Wyleczę ich z alkoholizmu i innych nałogów. Z bezdomności też ich wyleczę i z nieróbstwa. Albo zdechną marnie.

Policjant nocnej zmiany był już doświadczony. Znał standardy postępowania. Bezdomni zostali rozebrani do naga, pozbawieni włosów i bród, Wyszorowani, jak na izbie wytrzeźwień i ubrani w jednoczęściowe kombinezony. Mocne drelichy robocze na początek. I po parze butów wykonanych rękami niepełnosprawnych – trzewiki robocze wzmocnione. Oczywiści nikt ich nie zakładał na nogi, tylko mieli je przewieszone na szyjach, żeby wędrowały razem z ich pijacką nieświadomością do miejsca przeznaczenia. Dwóch funkcjonariuszy wyniosło bezwładne ciała do autobusu, a ja w tym czasie poczęstowałem papierosem naczelnika. Tradycja. Żeby nie myślał źle o mnie. Postaliśmy w milczeniu wypuszczając w mrok kłęby dymu, aż się pożegnał znużony nocną zmianą i poszedł do domu przespać pojedyncze godziny. Na pewno jego akta osobowe pozytywnie zareagowały na taką gotowość współpracy i wizja sutej emerytury pozwalała mu z godnością znosić utrudnienia.

Odjechaliśmy w nieznane, nie czekając aż personel lokalny posprząta i zatrze ślady naszej obecności, a raczej obecności tych dwóch utrapień chrapiących chwilowo na siedzeniach w tylnej części autobusu. Rano obudzą się w nowej rzeczywistości i jak ich poprzednicy będą kląć, aż nie wytrzeźwieją do końca. Albo będą kląć do końca świata, co też jest możliwe. Autobus, niczym koń dorożkarza dotoczył się do miejscowości, której ani mapy, ani okoliczni ludzie nie znali wcale. Na rynku, który jeszcze niedawno pełnił funkcję placu apelowego leżały zmotłoszone sienniki, które stawały się pierwszym domem przybywających tu w pełnej nieświadomości. Personel wyładowywał pasażerów sprawnie i widać było w ich ruchach nabytą wprawę. Autobus musiał odjechać, żeby nie stanowił pokusy. Nie mógł tu garażować żaden pojazd. Wzruszyłem ramionami i pożegnałem się z personelem – on również odjedzie jak tylko skończy rozładunek, a ja zostanę tu sam z tym zniszczonym przez używki materiałem.

***

- Panowie – prze tubę mój głos docierał nie tylko do leżących na siennikach, ale obejmował chyba całą miejscowość. Patrzyłem jak się kulą, jak trą oczy i usiłują spać, aż wreszcie zaczynają poszukiwać resztek własności, której już nie mają. Nie mają ubrań z kieszeniami pełnymi niedopałków, ani własnej czupryny. Mają mundur roboczy i przekrwione oczy. Mają mnie. Żadnych zdjęć wnuczki, obrączek, scyzoryków – nic, co mogłoby łączyć ich z przeszłością. Są moi i każdy z nich jest dziewicą. Nie mają żadnych praw. Mają tylko możliwość przetrwania. Ale nie będę ich zmuszał. Niech sami zdecydują. Jeśli wola sentymenty, niech dla nich zginą.

- Panowie – powtórzyłem, żeby mieć pewność, że dotrze do ich świadomości fakt, kto tu rządzi – jestem tutaj burmistrzem. W mieście, którego nie ma jestem burmistrzem wśród ludzi, których również nie ma. Przyszliście znikąd i zostaniecie tu, bo tu jesteście niczym tak długo, aż nie udowodnicie, że jesteście kimś. Nie dostaniecie nic. Kompletnie nic wam się nie należy. Możecie zdechnąć jeśli taka wasza wola, albo spróbować kraść. Wasi koledzy na pewno poradzą sobie, bo potrafią pilnować swojego. Wy też się nauczycie. Możecie epróbować uciekać, ale lasy SA tak pełne pamiątek sojuszniczych, że nawet dziki omijają t tereny i spacerują asfaltem, więc nie polecam takich spacerów. Ten budynek za wami jest do waszej dyspozycji – każdy dostaje ode mnie mieszkanie. I niech nie myśli, że gratis – odpracuje je dla mnie jak niewolnik. Jeśli ktoś chce pracować i ma jakieś talenty, czy umiejętności, to zapraszam na rozmowę. Jeśli nie potrafi nic, a ma chęci, również wesprę i wskażę gdzie i u kogo może praktykować. A darmozjady niech nauczą się żreć trawę lub śnieg, bo tutaj jurysdykcja miłosierdzia nie sięga. Gdybyście byli uprzejmi zdychać poza mieszkaniem, to będę wdzięczny. Do najbliższego miasta jest wystarczająco daleko, żebyście nie dali rad dojść, a poza tym – tam mieszkają już podobne do was nieudaczniki. Więc chyba lepiej zdechnąć tu, niż po maratońskim spacerze.

Zawrzało tak, jak zwykle, kiedy pojawiali się nowi lokatorzy. Na mnie wrażenia nie zrobili dziwiąc się, gdzie się podziały ich wszy, gdzie cuchnące moczem spodnie. Niektórzy patrzyli na buty z niedowierzaniem i coś w tych łepetynach zaczynało świtać. Bardzo nieśmiało przedzierały się myśli przez gąszcz przyzwyczajeń i mroki nałogów. Byli ludźmi znikąd i nikt za nimi nie tęsknił. Oprócz mnie. Tu mogli żyć, ale na moich warunkach. Byłem najbardziej despotycznym burmistrzem na świecie i nie zamierzałem zwalczać mojego cynizmu. Niech zdechną, przywiozę sobie nowych. Byle nie bruździli, ale i z tym sobie poradzę, bo już pierwszych ochotniczych policjantów się dorobiłem. Kiedy ktoś nie potrafi nic, pilnowanie innych staje się kuszącym rozwiązaniem.

Miasto powoli wypełnia się. Chwilowo zaludnione jest w trzeciej części. Bloki odzyskują wartość użytkową, a choć pieniądz jest tu jeszcze nieznany, to dotacje moich utajnionych kolegów pozwalają mi prowadzić tutaj w miarę cywilizowaną gospodarkę. Są i tacy, którzy zaczynają sprzedawać usługi, czy produkty, więc i pieniądz zapewne zagości tu niebawem, bo wymiana barterowa już sprawia kłopoty. Jeszcze nie mówiłem tym tutaj, że jest też drugie miasto oddalone o mniej więcej piętnaście kilometrów i tam przyspieszony kurs przystosowania do życia przechodzą kobiety. Takie miasto kobiet, w którym ani pół chłopa nie uświadczysz. Poczekam, aż im wyparują ze łbów wspomnienia z dworców i nocnej gastronomii, a później jakoś to towarzystwo wymieszam. Na razie niech zrobią coś ze sobą.

Nowym dałem dzień wolności – niech się oswoją, niech wyżalą, niech się rozejrzą, łkają i seplenią, a ból głowy z nich zejdzie do końca. Weterani nawet głów nie podnieśli i kolejny transport dla nikogo z obecnych nie stał się wydarzeniem wartym przydreptania na rynek. Tylko ja regularnie go odwiedzam i greckim zwyczajem głoszę prawo. Przez tubę, żeby nie udawali, bo czytać potrafią, tylko nikomu się nie chce. A może faktycznie zapomnieli? Nieważne. Jestem szeryfem i chcę, żeby mnie słuchali, więc głoszę prawo. Bezwzględne.

Położę się spać. Dawno nie brałem udziału w polowaniu i dostawie. Przybywa ludzi, więc i zajęcia mam więcej. Drzwi zamykam na wszystkie możliwe zamki, telefon wyciszam, żeby mnie pomysłodawca znów nie obudził swoim entuzjazmem – ja wiem, że kolejne pięć lat wygrał w cuglach i bezkonkurencyjnie, ale sen też jest ważny. Kielicha wypijemy, jak już on swoich sojuszników obklepie po plecach i odwiedzi wszystkich dostawców. Bo jeszcze trochę tego bezdomnego mięsa się włóczy. Jeszcze nie posprzątaliśmy do końca. Za to pod żadnym kościołem kapelusza już się nie uświadczy i obiad w restauracyjnym ogródku nie jest zagrożony przez kostropate, brudne dłonie trutnia.

- Gdyby jeszcze ktoś wpadł na pomysł, jak wyeksmitować z miast szczury… - pomyślałem zapadając się w błogą nieświadomość.

8 komentarzy:

  1. I znowu skojarzenie z "Grą o przeżycie".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czyli powtarzam się... niedobrze...

      Usuń
    2. Przy tak hurtowej produkcji trudno nie zaplątać się w samego siebie.

      Usuń
    3. nigdy nie udało mi się wyplątać chyba. trudno. w każdym razie tekst sam się prosił o napisanie i ciężko byłoby z niego zrezygnować.

      Usuń
    4. Z tekstu, który prosi się o napisanie, po prostu nie da się zrezygnować.

      Usuń
    5. to takie współczesne stworzenie świata. a takie pomysły za mną się ciągną. i powtarzają

      Usuń
  2. To materiał na książkę, albo przynajmniej dłuuugie opowiadanie. Tylko co z puentą?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. lubię otwarte historie, żeby mogły się rozwijać, a nie kończyć

      Usuń