wtorek, 21 sierpnia 2018

Równowaga być musi.


Zachciało mi się. Bo ja już tak mam, że bez zachcianek, to ani rusz. Ciężarne mogłyby u mnie pobierać lekcje kaprysów i zachcianek. Tak już mam od urodzenia i przestałem z tym walczyć, zanim na dobre zacząłem. A niech tam – niech sobie pomyśli kto, że gówniarz rozpuszczony i bezczelny, że mu się w głowie przewraca i prawdziwego świata nie doznał ani na godzinkę. Staram się nie epatować własnymi chciejstwami, co nie zmienia faktu, że dojrzewają we mnie bujniej niż chwasty na opuszczonych działkach pracowniczych.

I właśnie dzisiaj pomyślałem sobie (jeszcze w pozycji horyzontalnej kokosząc się na falach oceanu mgieł i nocnych majaków, że chętnie przeżyłbym jakąś historię z banalnym zakończeniem. Bo to wiadomo, że banalne zakończenia są wtedy, kiedy „żyli długo i szczęśliwie”, albo „miód i wino pili”. No i właśnie zastanawiałem się nad realizacją jednego z powyższych postulatów i o krokach niezbędnych do tak zacnego finału, kiedy zadzwonił telefon. Nie wiem, czy wypada nagiemu odbierać telefon, ale w końcu może dzwoni prolog wiodący do wyśnionego banału?

No i dzwonił. Brat zadzwonił, że dysponuje opakowaniem szklanym trawionym od środka przez specyfik zwany dwójniakiem. No! Lepiej dnia zacząć się nie da chyba! Od razu do finału! Nawet Bóg tygodnia potrzebował do stworzenia, a tu proszę – jeszcze gatek na niewymowne nie naciągnąłem i już dzwoni raj domniemany. Aż się rozejrzałem za jaką gąską, żeby nie wyjść na głupka, ale nie – przywitałem się z bratem wyłącznie, zsynchronizowaliśmy zegarki, wypłukałem noc z oczu i płynnie przeszedłem do rozwinięcia historii z tak banalnym zakończeniem, jak to sobie wymarzyłem z pokładu łóżka.

Mając na względzie deficyty policyjnej kasy skwapliwie uzupełnianej z kieszeni nieświadomych obywateli postanowiliśmy oddalić się nieco od wydeptanych miejskich ścieżek i w tak zwane „plenery” się zanurzyć. Gdzie świerzop, kleszcze i Bóg-wi-co-jeszcze. Żaden szanujący się policjant z plikiem mandatów jeszcze pozbawionych wykaligrafowanych paragrafów podsumowanych kosztorysem tam nie zagląda, żeby munduru nie pokalać, więc można się było oddać rozpuście i beztrosce. Nawet gzy i komary miały jakiś dzień łaski, czy inaczej określone priorytety i ignorowały nas totalnie. Szerszenie dziubały próchniejący pień wierzby, którą Zeus gromowładny pokarał swoim gniewem, motyle wachlowały wrotycze i nawłocie, żaden koń nie zbliżał się do koniczynki, a kaczki ukradkiem omijały kaczeńce. Pająki tkały te swoje lepkie labirynty w miejscach mniej lub bardziej uzasadnionych, ale chyba wiedziały co robią i po radę do mnie żaden nie przyszedł.

Pośród chwastów rosnących na chwałę entropii przemierzaliśmy krajobraz, ledwie tylko odciskając się na nim aromatem dwugłosu spoconych ciał. Miód koił zmęczenie, i rozwiązywał języki, więc brzęczeliśmy niespiesznie jako te trzmiele w trzemielinę zaplątane. Zabłąkany lisek rzucił nam spojrzenie pełne wyrzutów, więc chyba spłoszyliśmy mu posiłek niechcący, ale przeprosić już nie było kogo, bo pobiegł gdzieś uśmiechając się chytrze. Siwa czapla bezgłośnie penetrowała niebo szukając rzeki, więc poszliśmy za nią, bo zwierzętom instynkt na ogół dopisuje.

Cóż tu dużo gadać. Była i rzeka. Schowana za półtora metrowymi pokrzywami, za gąszczem samosiejek dębów, brzóz , włoskich orzechów i mirabelek, snuła się chybocąc się na boki, jakby swój miód zdążyła już do czysta opróżnić. My jeszcze nie, więc usiedliśmy na brzegu i pochłaniacze skierowaliśmy w kierunku podajnika. A później, to już było słońce i wiatr od morza i sjesta nieustająca. Jakiś żuk lakierowany neonowym lakierem usiłował wdrapać się na mnie, jakbym miał się stać jego wielbłądem, lub całą karawaną, bo ciągnął za sobą towarzystwo odziane opalizująco.

Historia banalnie trwała, miód skarlał w sobie i w zasadzie mógłbym tutaj zakończyć, bo się wreszcie spełniła zgodnie z kaprysem porannym, ale – wiadomo – apetyt rośnie w miarę jedzenia. I nie myślałem o kolejnym opakowaniu w którym procenty topiąc się w miodzie rozpaczliwie wzywały na pomoc jakiegokolwiek ssaka, żeby odessał nadmiar płynów i pozwolił procentom na wędrówkę w kierunku myśli, żeby im dodać wigoru.

Wcale nie. Pomyślałem, żeby dać szansę chciejstwom, które tak pięknie dzień zaaranżowały – niech go dokończą samopas, a ja gościem im będę i pozwolę wieść się po ścieżkach których istnienia jeszcze rano nie podejrzewałem. Zamknąłem oczy i pozwoliłem wiatrom szeptać najsprośniejsze historie, trawy bez pytania szukały mojego ciepła i łaskotały mnie maskując poczynania mrówek i innej bezimiennej drobnicy. Brat zaakceptował scenariusz i naśladował mnie wręcz doskonale – widać, że jednym genomem byliśmy stworzeni.

Relaks osiągnął stadium głębokiej medytacji, w trakcie której ponownie komponowaliśmy uwerturę do „Snu nocy letniej” w wersji współczesnej na dwa wypasione brzuszyska i jedną próżną butelkę (ach, jaka była z siebie dumna, jak szyję wyciągała pod niebiosa i dudniła echem pustym tłukącym się po ścianach z braku umeblowania). Rzeka podchwyciła rytm i niosła na fali niczym doświadczonego surfera. Słońce zasłuchało się tak bardzo, ze zaczęło układać się w gałęziach drzew, jakby było szpaczym pomiotem.

I pewnie „żylibyśmy długo i szczęśliwie”, gdyby nie wiatr. Zaczął mnie szarpać i wołać coś niezrozumiale, aż podniosłem wzrok niezbyt przytomny, rozmarzony i sielankowo błogi. Obok brat z maślaną twarzą unurzany w wieczności kontynuował samotnie pieśń. Rzeka była z grubsza ta sama, chwastom powodziło się identycznie, żuki realizowały życiowe ambicje pchane tą samą myślą co wcześniej. Biologia zdawała się nie zauważać wektora czasu, który przemianował poranek w umierające właśnie popołudnie.

Za to nasz stan posiadania ów wektor rozpoznał w słowach niewybrednych. Niechcący stałem się wulgarnym budzikiem bez wyłącznika. Nadawałem sygnał alarmowy tak długo, aż brat dołączył, żebyśmy już wspólnie i zgodnie z wymogami klęli, bo „kląć należy długo, głośno i wyraźnie”. Tak mawiał Borhardt w ślad za jednym ze swoich bohaterów. Ale jemu nikt nie ukradł butów na pustkowiu. Podejrzewać żuki, to byłoby żałosne. Wodę podejrzewać o instynkty samobójcze również nie sposób – one pachnieć nie były w stanie przecież. A jednak znalazły amatora. I żegnajcie marzenia o banalnym finale. Teraz pokuta powrotu z jadowitym uśmieszkiem zerkała na nas szyderczo.

Niechybnie to sprawka lisa!

8 komentarzy:

  1. Co do policji nie byłabym pewna, bo w naszym parku kiedyś dwóch młodzianów z krzaków wytargali i mandat za picie piwa z puszki poleciał...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w parku i owszem, ale nie na łąkach pośród rozpasanej dzikości zachwaszczonej.

      Usuń
  2. Jeśli dwie pary ukradł to z pewnością lis.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nikogo więcej w pobliżu - chyba, że siła wyższa. a po co sile wyższej przepocone adidasy?

      Usuń
  3. a wszystko zaczyna się od zachcianek, z finałami bywa już różnie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. prawda? a ja tak łatwo daję się tym zachciankom opanować bez reszty, więc i koniec żałosny łatwo przewidzieć.

      Usuń
  4. Ludzie mają dziwna tendencję do komplikowania spraw. Nie można to było wypić tak po prostu w domu?

    OdpowiedzUsuń