piątek, 31 października 2025

By nie szafować szafą zasłaniam zasłony, chcąc rozłożyć łoże.

 

    Twarz Sympatycznego Rudzielca podświetla osobisty monitor, dzięki czemu widzę jej uśmiech i to, jak przygryza dolną wargę. Wokół ludzie piękni, choć nie nieskazitelni. Zamiast poszukiwać wad, dostrzegam urodę. Na zewnątrz, obok starych kamienic rosną młode drzewa, stare i schorowane sukcesywnie się wycina i dopiero wtedy widać, jak puste mają pnie, a próchnica ścieli się kożuchem po chodniku.


    Kłamliwe zegary na dworcowych wieżach prześcigają się w pomysłach na kolejne mrzonki, ale brunetka o zzieleniałych włosach bardziej śpi na jawie, niż zerka na zegary. Samoloty kroją niebo na mniejsze porcje, lecz dla kogo ta uczta, to nie wiem.


    Kobieta w butach na wysokim obcasie przedziera się przez jezdnię z kostki granitowej. Nawierzchnia jest pofałdowana i zdeformowana, więc drobi kroczki i idzie jak po polu minowym. Dopiero po drugiej stronie łapie oddech. Starszy pan spacerujący z kijaszkami drepce w kałuży, choć spokojnie mógłby ją minąć. Przypomina sobie dzieciństwo? Patrzy pod nogi i najwyraźniej podoba mu się to, co widzi.

czwartek, 30 października 2025

Prowokacja - drabble.

 

    Tworzą przeważnie ludzie wrażliwi, introwertycy bez wiary we własne możliwości. Każde dobre słowo jest na wagę złota, pozwalając odwlec moment, kiedy zawieszą talent na kołku, gdzie będzie się kurzył w zapomnieniu.


    Zerkam na pojawiające się prace, a często odrobinę niżej, szukając słów otuchy ze strony im podobnych istot. Zdumiewające, jak oszczędnie pojawiają się pochwały, jakby szafowanie uczuciami było niewskazane.


    Emotki to reakcja na odwal się. Wystarczy kliknąć jakąś buźkę, kciuk, czy serduszko i już mamy klienta z głowy. Sam wolałbym pod publikowanym dziełem znaleźć coś więcej. Indywidualny komentarz, parę słów, że warto było, że trafiło, albo trwale namieszało w głowie.

Niebieskie niebo, czerwony czerwiec, czarny czarownik.

    Brzozy łatwiej od innych drzew potrafią zaabsorbować szczątkowe światła przedświtu. Gdy reszta drzew nieśmiało chwali się konturem, na brzozach pyszni się już bielą pień, a zieleń i żółć liści daje świadectwo bogactwu dźwiganemu od wiosny. Na przystanku mija mnie szczytowe osiągnięcie miejskiej komunikacji – autobus, wożący w szczycie po kilka osób. Tym razem, wewnątrz STOI młoda kobieta, choć wszystkie miejsca siedzące poza miejscem kierowcy są wolne. Pokutuje za jakieś grzechy?


    Kobiety upinają włosy, chcąc pochwalić się elegancją uszu. Nie wszystkie. Melancholijny Karampuk pozwala fryzurze trwać w stanie, w jakim wymodelowała je poduszka. Śpiewna Nerwica chrząka i popija z bukłaczka, a jej wiecznie żywa twarz bezgłośnie wyśpiewuje słowa prawdopodobnie nadążając za melodią sączącą się dousznie. Gdzieś po drodze dostrzegam dziewczynę utkaną z mnóstwa miękkości, jak dogania autobus – skutecznie zresztą. Zaraz potem podziwiam stawiany właśnie blok mieszkalny w doskonałej (dla koneserów) lokalizacji – z jednej strony sąsiaduje z Lidlem, z drugiej podwoje otwiera Auchan, a naprzeciwko figlarnie mruga reklama Biedronki. Czyste szaleństwo. Nic, tylko taplać się w niskich, i jeszcze niższych cenach.


    Maszerująca zamaszyście dziewoja skojarzyła mi się z czarownicą. Ciężkie, ale wygodne buty, długa, szeroka spódnica, do tego płaszcz ukrywający nie tylko kształty, ale spowijający ją całą w czerń niebytu. Trzeba było się przyglądać, żeby ją dostrzec, a czarownice, jak powszechnie wiadomo nie przepadają za byciem celebrytką. Nawet, gdy są potrzebne, wolą przechadzać się skrajem cienia. W samochodzie pani o buzi kilka tonacji ciemniejszej od dłoni – albo źle dobrała maskę na ten dzień, albo bardzo jej zmarły dłonie.


    Głośnik w tramwaju sennie powtarza mantrę – dontstres bajetyket – połowa pasażerów zahipnotyzowana monotonią głosu przysypia jawnie. Wieże katedry i kolegiaty niczym magnesy ściągają rzadkie chmury i najwyraźniej mają się ku sobie. Dziki kot w pastelowych kolorach czujnie nadstawia ucha z wystawy i sztywnieje na dźwięk syreny, która zdążyła już speszyć brodatego chudzielca o nietutejszej karnacji i skłonić go do zmiany planów spacerowych.


    Na przystanku chłopak ukradkiem wyrzuca do śmietnika drugie śniadanie przygotowane przez mamę i zajada się kupnym. Chyba trochę mu wstyd, ale śniadanie zostaje w kubełku. Drugi chyba podglądał dziewczyny, bo usiłuje zaplatać nogi w iksy i nie może się zdecydować, czy lewą na prawą czy odwrotnie. A może po prostu chce mu się siku. Obok stoi dostojna pani, która utkała w dżinsy każdy, najmniejszy okruch urody, żeby niczego nie uronić, a dżinsy trzymaja się dzielnie, choć nieco pobladły. Nastolatka o zakolczykowanych obu dziurkach w nosie, nosiła (cóż za nieszczęśliwe tu słowo) przy torebce dwa breloki – krzyżyk i oko proroka. Może nie wie dotąd, przed którym Bogiem klęknąć?

środa, 29 października 2025

Z innej (nieco) beczki. cz.2

 

    Po pierwszym odcinku jest już nieco łatwiej. Jak pisałem tu:

https://w-lustrze.blogspot.com/2025/09/z-ostatniej-chwili.html

    pazerność oka zdołała także uzyskać wsparcie pani Anny Niewiadomskiej (adres zawodowca: aniewiad@hotmail.com ), która starła się na początek z opowiadaniem Diabelskie igraszki, które wyglądały tak:

https://w-lustrze.blogspot.com/2020/06/diabelskie-igraszki.html

    a po ociosaniu z niedoróbek wyglądają jak niżej.


    Diabelskie igraszki

    Anioł Stróż mi blaknie. Zrobił się podejrzanie przeźroczysty i wygląda jak własna karykatura. To niechybnie jego ostatnie chwile… Czas pomyśleć o nowym... Jednak nim załaduję świeżego, wcześniej wykorzystam tego do cna. Nie znoszę marnotrawstwa, dlatego zużyję go do ostatniej kropli, a potem z szuflady wyjmę zmiennika. Mam. Przezornie kupiłem zapasowego, bo bez porządnej ochrony lepiej nie ryzykować życiem.


    Na wszelki wypadek sprawdzam zawartość szuflady; w tym czasie Anioł dłubie w zębach i przygląda mi się raczej ponuro. Udaję, że nie widzę tych jego min, chociaż on i tak WIE. I słusznie – ma wiedzieć. Wiedzieć i zapobiegać. Pomagać, ratować i leczyć. Lizać rany, żeby brzydkie blizny nie szpeciły mojej przyszłości. Chronić bezgranicznie, choćby kosztem własnych piór. Nie darmo jest w końcu Stróżem.


W szufladzie leżą małe metalowe puszki z zawleczkami. Różnobarwne konserwy zabezpieczone przed przypadkowym otwarciem. A w środku… mieszkają rozmaite cienie. Oferta jest naprawdę niezwykle bogata i każdy może wybrać coś dla siebie. Na co dzień i od święta. Nigdy nie oszczędzałem na zakupach, lecz nawet wśród ekskluzywnych towarów można trafić na bubel. Gwarancja, termin przydatności, zasięg i moc ochrony to kluczowe parametry, które skrupulatnie sprawdzałem, żeby mieć pewność. Gdybym się pomylił, co trupowi z gwarancji? Odszkodowanie? Kurhan nagrobny z mamony dla skończonego idioty?


    Życie z Aniołem było bezpieczne. Nudne, ale bezpieczne. Parę lat temu spowszedniała mi codzienność i zacząłem eksperymentować. „Głupie numery” – mój Anioł nazywał rzeczy po imieniu. Pchałem się pod koła, prosiłem o kłopoty w ciemnych zaułkach, usiłowałem wypić stężone toksyny – oczywiście absolutnym przypadkiem… A on był. Zawsze był. I zdążył w każde drzwi wsadzić palucha, którym teraz wierci w zębach. Działał znakomicie. Może nawet był zbyt doskonałym narzędziem, bo przecież bez Anioła takich szaleństw nie przeżyłby nawet największy szczęściarz. W najlepszym razie zostałby dożywotnim kaleką pozbawionym pokus i przykutym do łóżka na wieki. Nieudanymi eksperymentami oskubałem Anioła z piór – teraz liże rany jak weteran wielu wojen. Linieje niczym zwierzę sezonowo zmieniające sierść. Przed nim… ostatnia batalia. Ostatni raz zostanie bohaterem.


Wyciągam puszkę z nowym Aniołem i stawiam na blacie biurka. Wyeksploatowany niemal do cna Anioł i tak już wie… Otworzę dzisiaj puszkę. Dwie puszki. Tę drugą z nowym Aniołem Stróżem. Świeżym, mocnym i odpornym na ciosy. Z gwarancją trwałości na minimum kolejną dekadę. Ale najpierw…


    Co wybrać? Którą puszkę otworzyć? Mam dość nudy pod skrzydełkami Anioła. Potrzebne mi emocje. Duże! Twarde, żebym je poczuł szarpnięciem w mosznie, a żołądek mi nawiał w zapadłą dziurę gdzieś pod nerkami. Rzuciłem okiem na Anioła – pobladł jeszcze bardziej. Nie. Nie mogę pozwolić sobie na nic ekstremalnego… On nie wytrwa wystarczająco długo. To musi być lżejszy kaliber. Popatrzyłem na Anioła z niechęcią. Odbiera mi szansę na wypróbowanie czegoś naprawdę mocnego. Zerkam na puszkę w kolorze zielonego groszku – jestem żółtodziobem, ostra jazda jest mi obca. Są również puszki dla zaawansowanych, a ja nawet tych dla początkujących nigdy nie wypróbowałem. Demon? Wersja dla niedoświadczonych? Krótkotrwała, łatwa do anihilacji? Czas działania w zależności od intensywności może zamknąć się w pojedynczych godzinach?


    Biorę! Anioł zbladł jeszcze bardziej i kręcił głową na „nie, absolutnie nie!”, ale go zlekceważyłem. Cóż może mi powiedzieć. Wiem, że to go zabije ostatecznie i bez najmniejszej wątpliwości. Odda życie za mnie. Taki jego los. Powinien był się spodziewać, że nadejdzie chwila próby ostatecznej. I właśnie dziś ona nastąpi. Mam wielką ochotę na puszkę z Demonem. Otworzę ją, by pośród własnych lęków i emocji obejrzeć walkę Demona z Aniołem. O mnie. Szczęściem Anioł jest z wyższej półki, więc nawet w tym stanie powinien bez kłopotów uporać się z Demonem dla amatorów. Najwyżej polegnie. A jeśli będą kłopoty, to w okamgnieniu odbezpieczę świeżego Anioła.


    Zerknąłem na blat. Zrobię tak: otwierając puszkę z Demonem, na wszelki wypadek będę miał w ręku drugą, z nowym Aniołem, żeby ją odbezpieczyć, gdy tylko złe okaże się silniejsze od gasnącego Anioła albo gdy strach zacznie wyrywać mi serce. Sprawdziłem etykietę. Termin ważności odległy, a jakość gwarantowana. Firma to firma. Nie fuszeruje. Szkoda czasu na czytanie instrukcji. W środku na pewno jest egzemplarz okazowy. Komandos wśród Aniołów Stróżów. Taki ukręci kark całej watasze Demonów, a co dopiero jednemu amatorowi. Da radę. Obroni, kiedy przyjdzie czas próby. Zużyję starego Anioła do końca, a później nadejdzie wściekła odsiecz! Zmiażdży lęki już wstępnie pokąsane przez tego tu… zmęczonego weterana… Lepszej okazji trudno wypatrywać. Równie komfortowej próby mogę już nie mieć. Chyba nic złego stać się nie może? Wzruszyłem ramionami: a niby co ma się stać? Szarpnąłem zawleczkę – psyknęła, tracąc hermetyzację…


    Anioł pocił się mocno. Czyżbym go przecenił? Dobrze, że konserwę z nowym Aniołem trzymałem w drugiej ręce: wypuszczę Demona i rzucając puszkę, uwolnię rękę, aby zerwać drugą zawleczkę. Cholera! Za długo patrzyłem na więdnącego Anioła! Spod wieczka wynurzyły się kosmate szpony. Błyskawicznie schwytały starego Anioła za gardło i skręciły mu kark. Nie zdążył nawet krzyknąć. Ja też, ale zacząłem drzeć się chwilę później, bo Demon ugryzł mnie w ręce. W OBIE NARAZ! Koszmar! Bolało. Puściłem wszystko, co trzymałem. Na podłogę poleciała wpółotwarta puszka z Demonem i ta z nowym Aniołem, wciąż szczelnie zamknięta.

    

    Demon rechotał obrzydliwie i walczył, by całkowicie wydostać się ze swojej puszki. Nim ta opadła na ziemię, był już na zewnątrz i zdążył jeszcze przechwycić opakowanie z Aniołem… Rzucił okiem na instrukcję. Demonstracyjnie powoli zaczął otwierać pojemnik, gapiąc się na mnie i rżąc bez ustanku. Głupiec! Wpatrywałem się w niego z nadzieją, że nie przestanie i uwolni mojego Anioła na własną zgubę – widać, że to początkujący Demon, tępy osiłek, bez krzty rozumu. Pewnie taki zaawansowany nie popełniłby samobójstwa w równie głupi sposób. Nie wiem, co nim kierowało, jednak zawleczka podnosiła się, stale choć nieskończenie wolno, aż posłyszałem znajome psyknięcie. Odetchnąłem głośno. Dość swawoli! Ten początek był już wystarczająco emocjonujący. Bałem się jak nigdy dotąd i nie chciałem więcej. Dość! Teraz chciałem się nudzić pod skrzydłami solidnego Anioła, który wie i ochroni. Demon ryczał z radości, nadal otwierając puszkę. Nareszcie zerwał wieczko zdecydowanym ruchem i rzucił na podłogę. Blacha zakołysała się na parkiecie, zabrzęczała. Anioł wynurzał się ze swojej konserwy powoli, jakby zastały mu się kości od długiego pobytu wewnątrz.


    Dziwne. Demon rechotał, a Anioł najwyraźniej nie miał ochoty opuszczać puszki. Wychylił się niechętnie i gramolił na zewnątrz bez entuzjazmu. Kiedy wreszcie wyszedł i rozprostowywał skrzydła, miałem go skląć za opieszałość, lecz on popatrzył na mnie z wyrzutem, jak na winowajcę. Wzdychając, zgodnie z przeznaczeniem, sadowił się za tym, który go uwolnił… za Demonem.

Z innej (nieco) beczki. cz.1


    Będą retrospekcje. Przynajmniej pozornie.

    Jako ta ślepa kura oślepła ze szczęścia znalazłem, choć nie szukałem. Gęstą i niezbyt prostą siecią linek sieciowych dotarłem do pani Ewy Wardawy, która zdecydowała się nadać paru moim opowiadaniom nieco więcej wdzięku i ociosać z co większych głupot. Pisałem o tym tu:

https://w-lustrze.blogspot.com/2025/09/z-ostatniej-chwili.html

    Panią Ewę można zastać pod e.wardawy@wp.pl – jednak negocjować należy już solowo i bez kumoterstwa, czy chowania się oku za plecy (oko pleców raczej nie posiada, a jeśli nawet, to nie wie, jak to sprawdzić).

    Na pierwszy ogień poszła zapomniana mitologia, która wyglądała tak

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/11/zapomniana-mitologia.html

    a teraz wygląda jak niżej.


    Zapomniana mitologia


    Za pracą szedłem przez świat, aż na jakimś płocie zobaczyłem ogłoszenie: „Augiasz i synowie – spółka z tradycjami szuka pana do sprzątania. Tuż za płotem”. Poszedłem, w końcu sprzątanie nie należy do zakresów wiedzy tajemnej, i uznałem, że znajduje się w zakresie moich skromnych kompetencji. Faktycznie było niedaleko. Augiasz, choć się wcale tym nie chwalił, miał więcej córek, niż synów. Obejście, jak obejście – zwyczajne, jak to na wsi. Kury pilnowały kurcząt i plotkowały o rudym, nocnym gwałcicielu, który rozkochał się w niosce do obłędu, aż ją wytarmosił w ekstazie tak, że umarła z rozkoszy. Wciąż jej jęzor wisiał na wierzchu, bo amanta spłoszyły burki cierpiące na zapalenie pęcherza. One i pięć razy wstają w nocy, kiedy prostata nie pozwala im spać. Koty, od niechcenia wysiadywały w tym czasie jaja, skrupulatnie unikając ludzkich oczu i pomówień. Chytre bestie – zamiast malutkiego jajeczka liczyły na tłustą gąskę – i z poświęceniem, wylegując się grzały brzuszyskami małą ławicę podebranych cichcem jaj. Chyba miały nadzieję, że się im upiecze i padnie na amanta, że gardło ćwiczył, żeby wydobyć z siebie wysokie C bez konieczności raptownego ściskania jąder.


    Augiasz był trochę schorowany: korzonki, żylaki, skleroza, czarnowidztwo, drżąca rączka i zwapnienie żył. Ale cynikiem był wielkim, bo przypadłość rozwija się z wiekiem bez wstrętu i ograniczeń. Pozwolił, żeby ta najbrzydsza z córek postawiła na stole dzbanek mleka , ale resztę zagonił do roboty, gdzieś za siedmioma górami, żebym nawet myślami nie zdołał drogi odnaleźć. Trzech synów posadził obok, żeby zapewnić sobie liczebną przewagę, chociaż taktyczną miał już zagwarantowaną – w końcu ja za chlebem przyszedłem – a chleb na stole stał i kusił. Trochę bałem się wyciągnąć rękę, ale w końcu pomyślałem, że nie ubiją parobka, zanim zacznie robotę, a głodny robić nie będę. To sięgnąłem po skibkę z brzegu, piętkę tak pachnącą i ciepłą, że chyba córy piekły, bo zapach kobiety przebijał się ponad drożdże. Ośliniłem się, ale Augiasz nie zauważył, bo jemu sztuczna szczęka się nie domykała i wzorem buldoga nosił sople poniżej brody.


    Jeden z synów chciał już zagaić, widząc, że ojciec popadł w melancholię, albo że w pamięci poemat w pięciu aktach wierszem cyzeluje, ale Augiasz go powstrzymał gestem, jakim Kopernik słońce wstrzymywał. Senior miał mieć posłuch i pierwszeństwo przy wyjadaniu skwarek z miski. Szczeniaki na wsi mores znają i syn zmilczał ojcowską reprymendę. Ja mogłem milczeć jeszcze ze dwa miliony lat, dopóki mleko i chleb na stole. Tylko żołądek mi burczał – może za wolno przeżuwam – jakbym był statecznym wołem, a nie rozpaczliwie głodnym obdartusem. I jak takiemu wytłumaczyć, że w gościach, to półgębkiem, ukradkiem, że trzeba się delektować i udawać, że się je z roztargnienia i z ciekawości, a głód został ukrzyżowany dwadzieścia lat temu i skóra z niego ozdabiała fotel na werandzie, albo się prężyła na wojennym bębnie.


    Sielanka niestety nie trwała długo – jakieś cztery zwrotki trzynastozgłoskowca i zaledwie dwie marne skibki – ech, rozmarzyłem się i oczy powlekła mi wizja, w której ręka tej, co chleb kroiła, pot mi z czoła odgarnia i na czole nie poprzestaje, lecz wygrywa na skórze pełen koncert pośród miękkości intymnego siana. Chleb pachniał obietnicą raju i piekła naraz, aż przytulał się do mnie i szeptał bezeceństwa w jej imieniu. Augiasz podrapał oba ośrodki odpowiedzialne za podejmowanie decyzji, czyli łysinę i rozporek – kolejność przypadkowa – po czym przystąpiliśmy do negocjacji warunków umowy. Chytrość z niego biła, jakby miał szkockie pochodzenie, albo przynajmniej na Małopolsce spędzał każde wakacje. Parobek się zapodział, który stajnie im sprzątał od wieków – jakieś smoki obecnie oswajał, czy zapasy z wężami uprawiał – nieważne. Ważne, że mu sukcesy do głowy uderzyły i nad mierzwą pochylać się nie chce, żeby mu manicure się nie pokruszył i aureola nie przesiąkła aromatem odległym od boskich perfum.


    Twardo na zadzie siedział Augiasz, a ja na początek standardowo pół królestwa chciałem i tę córuchnę od chleba, bo te stajnie, to ponoć końca nie widać, i było ryzyko, że jak wrócę, to już żadna na mnie starego nie spojrzy. Zgarbiony, śmierdzący drań, co się ze stajni wynurzył po wieki wieków amen… Gryzłem chleb niespiesznie i tych jego synów liczyłem. Wiedziałem, że kutwa, i nie da królestwa, ale córę? I opierunek może, bo ktoś mi śniadanie do pracy zrobić chyba musi. Własnej córze spać w stajni raczej nie pozwoli, więc niech myśli, póki jeszcze ma czym. Głowa zdezelowana, zużyta niemal do cna i nie ma co regenerować, ona już dogorywa. Nie ma czego żałować. Naradzić się chcieli z synami i wysłali mnie gdzieś pod jabłonkę, a ta brzydka mi wody chłodnej przyniosła i ukradkiem w rękę wsunęła liścik pachnący znajomo.


    – Ech! Na wiele ustępstw już byłem gotów, byle tę dłoń ucałować i nie poprzestać. Nim smaku całego ciała nie wyssam do szpiku. Dłoń w kilku zaledwie słowach spisała baśnie Szeherezady w wersji dla dorosłych, bez jednego znaku zapytania, czy wielokropka. I tak uroczo wyrażała się podkreślając słowo MY…


    Negocjacje zakończyły się w czasie niewiele krótszym niż wojna trojańska i obyło się bez perfidnych podstępów. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ten sęp Augiasz, siedział taki zadowolony, jakby surową wątrobę wyżerał każdego ranka jakiemuś nieszczęśnikowi. O pieniądzach dżentelmeni mówić nie mogą, a poufność umowy pod karą Sądu Ostatecznego nie pozwala Augiaszowi przechwalać się po knajpach, jak to parobka naraił za grosze, ale ja swoje wiem. On nie wierzył, że wrócę, bo był dość spolegliwy. Nim pod bronią stanąłem u wierzei stajennych, skubnąłem z talerza jeszcze dwie skibki i mlekiem wprost z dzbanka popiłem. Splunęliśmy w dłonie i w ten sposób przypieczętowaliśmy umowę. Zostawiłem oślinionego buldoga z narybkiem przy stole letnim, a sam poszedłem w bój.


    W środku nawet stały jakieś konie, a smród niósł się już chyba pod sam Panteon. Konie najprawdopodobniej wytrzymać nie mogły i aż rwały się do pomocy, żeby uwolnić je od aromatu, który nadawał się do krojenia i wysyłania na eksport w plasterkach, serwetkach wycinanych na kurpiowską, czy łowicką modłę, i rozścielania na polach zamiast nawozów mineralnych. Oparłem się o łopatę, bo to najlepsza rzecz, jaką potrafi ona zaoferować kolaborantowi. Zamiast głupio na robotę rzucić się i skonać, poddałem rzecz analizie. Przyjemnie się duma kiedy w kieszeni dwie skibki świeżutkie, a pod nogami dzban zimnego, pysznego mleka, które chytrze zabrałem ze sobą. Wzorem Augiasza miałem już zamiar ośrodki decyzyjne pobudzić do działania, kiedy się okazało, że jeden z nich jest właśnie ożywiany spontanicznie i bliżej nieznaną energią. Muszę przyznać, że zostałem poddany indoktrynacji tak fachowej, że przymierzałem się do dziękczynnej arii, kiedy ów siła spontaniczna zamknęła mi usta, żebym Augiasza snów nie ubarwił. Dłoń pachniała chlebem, piekłem i rajem. A kiedy już niewyśpiewana aria dobiegła końca usłyszałem w uszach obietnicę czegoś więcej, niż to drobne, improwizowane preludium, kiedy już z pracy do domu wróciłem.


    – O Bogowie! – wrzasnąłem mentalnie przepojony miłością i pożądaniem.


    – Co?! – odwrzasnęli równie mentalnie i gromadnie Bogowie, wytrąceni z drzemki poobiedniej i lenistwa odwiecznego.


    – Piekło mi stygnie i niebo się schładza, czekając aż mierzwę wygarnę gdzieś, gdzie nie skaleczy boskich nozdrzy. A Augiasz w sen zimowy zapadł, choć słońce wysoko na firmamencie i gotów skrystalizować na tym taborecie, zanim go hemoroidy na brzuszek obrócą.


    – Aha… – mruknęła nieokreślona boskość z góry – Daj nam momencik, bo sprawa jest poważna, żadnych półśrodków, tylko na chwałę niebios, problem trzeba rozwiązać. Niech trąci doskonałością, bo partactwem na Panteonie zajmować się nikt nie zamierza. A przy okazji – Pegaz gdzieś się nam zapodział – gdybyś był łaskaw zerknąć po boksach, czy gdzie tam za klaczką płochą nie poleciał drapichrust, to byłoby miło…


    – Przysługa za przysługę – pomyślałem. Uczciwy układ. Gumofilce może siedmiomilowe nie były, jednak na spacer po stajni wydawały się w sam raz. Ale tylko sprawiały takie wrażenie, bo kiedy pierwszy krok w mierzwę wykonałem, to ona połknęła stylowe obuwie wraz z łyżką, którą w bucie trzymałem na wypadek spotkania z zupą, czego nie wykluczałem nawet w chorobie i we śnie. Nawet się jej nie odbiło. Bogom zupełnie nie w smak to było, że boski posłaniec w gównie był gotów utonąć szukając ichniej zguby. Rwetes się wielki uczynił. Chmury zgęstniały i srogość nad światem zakwitła w granacie tak ciemnym, że prawie czerń zawstydził swą intensywnością. Spółka z nieograniczoną nieodpowiedzialnością zawiązała się ad hoc, w świat poszły wici, że torf małoletni za drobną opłatą odmłodzi owoce na drzewie, które mogą nawet starym członkom odświeżyć wspomnienia i wieczorom przywrócić pożądaną temperaturę. Za jedyne trzy dolce od taczki – załadunek, transport, cła i ubezpieczenia podróżne po stronie zamawiającego.


    Kolejka stanęła nim niebo wyblakło, a całodobowa obsługa wymagała pozyskania personelu. Na pierwszy ogień zaangażowałem augiaszowe nieroby. Pierwszy raz w życiu gumofilce przymierzali z zachwytem i niedowierzaniem. Następnie przyszły córy, po cichu i na paluszkach, żeby się tata nie obudził, lecz on popierdywał radośnie i beztrosko pod jakąś sosenką , a żywice pachniały mu niczym kamfora, bo czymś trzeba zagłuszać skutki przemiany materii. Nim nadciągnęli na zakupy łajna trzej królowie z mieszkiem złota, już trzeba było otworzyć pierwszą linię kolejową, żeby transportować urobek w dalekie landy. I Pegaz się odnalazł, ale z jęzorem na brodzie uczył kolejną samotną klacz latania, a ta oczami przewracała, zachwycona samczyka talentami. Mruknął tylko, że przyjdzie, jak tylko pragnienie reszty dziewcząt ugasi i za kieliszeczkiem ambrozji zatęskni, więc niech mu tam na Panteonie już w koryto zaczną nalewkę dozować, bo koniec stajenki niczym światełko w tunelu łypie żółtym oczkiem parowozu.


    Córy w administracji sprawdzały się nad podziw dobrze, kasując równo wielmożów i chudopachołków, a szafy pancerne podstawiano, gdy tylko poprzednie zaczynały trzeszczeć przesytem niczym przykuse biustonosze podczas przeglądu oręża. Chłopaki na przodku nabrali wigoru i oczy im błyszczały, choć kufajki przeszły koniną. Apollo przyglądał się w milczeniu, ale przy pierwszej konfrontacji topless odpadł w przedbiegach, popadł w kompleksy i płakał pod drzwiami stajni czekając na wakat. Dzikie baby były tak zachwycone krzepką jędrnością młodzieży, że podwoiły pojemność biustów, żeby się chłopaki w obfitości mogły zanurzyć po fajrancie. Po wszystkich krzakach śpiew syreniego szczęścia niósł się zbiorowo aż nad ocean, gdzie wściekłość porzuconych połowic kobiecych musiała przed namiętnością wydrzą i kocią ukrywać w milczeniu rybie zakończenie. Córeczki wybrednie selekcjonowały promenujących z niedbałą nonszalancją gachów i amantów, jednak oczy wznosiły do góry, jakby czekały na gwiazdkę… a raczej gwiazdora… No… Jeśli nie Boga samego, to przynajmniej półboga, Herosa, Erosa, ochłap, ale z pańskiego stołu, z Panteonu, bo na ambrozję zakusy im rosły szybciej niż gachom zawartość rozporków.


    Wreszcie Augiasz się wyspał, bo w tym czasie wyspać mógłby się nawet kamień i dno oceanu. Oczy przetarł niedowierzając, że jego synowie paradują w gumiaczkach, a za nimi jak winogrona całe kiście stęsknionych białogłów błagających o konsumpcję. Już miał nóżką chromą tupać na swoje córeczki, kiedy zobaczył mizdrzących się adoratorów nieśmiało meandrujących po trawnikach, niczym winniczki po deszczu. Zerknął na mnie podejrzliwie, ale ta brzydka, własną piersią mnie przed ojcowskim wzrokiem broniła, więc odpuścił. Podciągnął gacie i do stajni uderzył, jak rozpędzony peleton zmierzający do górskiej premii. Konserwatywny był bardzo, więc pociąg do przewozu mierzwy zignorował i nie pozwolił własnym członkom na prawie borowinową rozpustę, i poszedł pieszo. W te czeluści niezmierzone, w drogę, która końca chyba nie miała. Jedyna nadzieja, że go Pegaz zabierze, kiedy już pobryka do woli. Może go w pysku jak szczeniaka przytarga… Dobrze by było, bo ta… Ta brzydka…


    Kiedy już tatuś zaginął w otmętach barokowej stajni – uciekł bez zapłaty świntuch jeden – to mnie po policzku pogłaskała… Jej dłonie…


    – O Bogowie! – wrzasnąłem mentalnie przepojony miłością i pożądaniem.


    – Co znowu?! – odwrzasnęli równie mentalnie i gromadnie Bogowie, wytrąceni z drzemki poobiedniej i lenistwa odwiecznego…


Marna marynata Maryny na zmarnowanie.

     Na wstępie – zagadka dla ambitnych:


    Nie korzystając z teorii spiskowych uzasadnij w miarę wiarygodnie, co od bladego świtu aż po zmierzch robią nad Miastem samoloty, latające każdym możliwym kursem. Warunki brzegowe:

    - Świat wielkiej finansjery pragnąc tubylcom umożliwić udział w wojennej eskalacji postanowił rozbudować lotnisko za 463 miliony, by mogło obsługiwać ruch samolotów wojskowych. W tym celu lotnisko zostało zamknięte dla samolotów cztery dni temu, co planowo ma potrwać niemalże do Św. Mikołaja.

    - Samoloty wielosilnikowe nie wystartują z najlepiej nawet utrzymanego kartofliska, a lądowanie na obwodnicy, czy autostradzie, to sztuka w sam raz na potrzeby filmu, lecz nie jako rozwiązanie praktyczne. A skora tak, dostrzeżona nad Miastem flota musi być obcego pochodzenia, gdyż Miasto nie posiada pakietu lotnisk umożliwiających zabawy w berka czy ćwiczenia TOP GUN.

    - Katastrofy lotnicze są rzadkie, jednak bardzo spektakularne, więc ekwilibrystykę nad gęsto zaludnionymi terenami cały cywilizowany świat uznał za zbyt niebezpieczną i wygonił ruch lotniczy poza obszary zabudowane.


    Jakieś pomysły? Proszę się nie krępować.


    Pobocznym wątkiem być może zauważenie, że część z tych samolotów lecąc nie zostawia za sobą „typowych” „smug kondensacyjnych” do czasu, gdy piloci sobie przypomną, że powinni. I wtedy smuga bardzo posłusznie pokazuje się za ogonem i wytrwale pozostaje na niebie, jakby chciała przeprosić za opieszałość. Trafił się też kierowca rozchybotany w uczuciach, który nie mógł się zdecydować, czy ma to niebo smużyć, czy też nie, więc siał, jakby wysyłał sygnały dymne.


    Pani w czerni maluje twarz pędzelkiem w tramwaju. Za lusterko służy jej telefon. Pasja twórcza trwa kilka przystanków i przerywana jest, gdy wyboje na drodze rozchwieją rękę malarki. Koło śmietnika leży Słownik Kopalińskiego i dzieło pt Pamięć doskonała – wymyśliłem sobie, że właściciel książek przeczytał Pamięć, nauczył się jak się to robi i przetestował na Słowniku, a kiedy cały wszedł do głowy, obie pozycje stały się zbędne, to wyrzucił. Były tam również inne książki, więc może zdobywa wiedzę w błyskawicznym tempie? Świadczyłoby o tym choćby to, że porzucony został także Dziennik psotnego chłopca. Wyrósł? Dojrzał? Stracił wenę pisarską?

wtorek, 28 października 2025

Lek na lęk.

 

    Kos, zanurzony po brzuszek w złoto brzozowych liści, brodził chichocąc jak szczęśliwe dziecko. Nefrytowe kule jemioły sennie kołysały się na wierzchołkach drzew. Wiatr pachniał wilgocią i nabierał krzepy, być może pragnąc zasłużyć na imię „halny”. Czarnopupe łanie wpatrzone w monitory dyskretnie obserwują przedpole, czy wzbudzają wystarczający zachwyt budzącego się w młodych ciałach ego. Chłopaki dopiero otwierają oczka, wzmacniając funkcje życiowe energetykiem z puszki, kawką z papierowego kubka, albo piwkiem.


    Dwaj budowlańcy, już w roboczych uniformach uchylili czapek, gdy tramwaj mijał budynek uniwersytetu – jeśli mnie pamięć nie myli, to filologii germańskiej. Nie wnikam, w jakiego Boga wierzyli, ale do najpopularniejszych zapewne nie należał. Słońce prześwietla błyskawicznie łysiejącą koronę kasztanowca ukazując mocarną urodę jego sylwetki.


    W radio usłyszałem, że Stany Zjednoczone od listopada przestaną wspierać kilkadziesiąt tysięcy głodujących Amerykanów posiłkami ze względu na zapaść finansów państwa. Czyżby fakt, że połowa globalnego PKB potrafi żyć bez dolara sprawił, że nie można już bezkarnie drukować ich w nieskończoność? Stąd te wszystkie wymuszenia, rozbójnicze cła i dyktat, aby Europa natychmiast uzbroiła się po zęby w amerykański sprzęt wojskowy? Jeśli to prawda, może w końcu upadnie kolos na glinianych nogach, a świat odzyska choć trochę normalności. Amerykańska pieriestrojka – oby przeszła bezkrwawo, biorąc przykład z rosyjskiej.


    Wracając do domu dostrzegam z dawna niewidzianą Śpiewną Nerwicę. Umilała otoczeniu podróż wyczynami mimicznymi. Aż chciało się dołożyć jej do kompletu dziewczynę-atletkę, która rozmawiając z chłopakiem na przystanku nie potrafiła utrzymać w bezruchu dolnej części ciała – pośladki, uda, kolana, stopy – wszystko to wierciło się, jakby szukało miejsca dla siebie, góry nie widziałem, gdyż skryła się pod obszerną grubą kurtką.

poniedziałek, 27 października 2025

Głąb w głębinach, płyta na płyciźnie.

 

    Tarzanica ze skórzaną przepaską robiącą za spódniczkę maszerowała dziarsko, jakby zamierzała natychmiast zbawić świat, a nie znając jeszcze życiowej porażki, przeświadczona była o rychłym sukcesie. Strach jej było wchodzić w drogę, bo już łydki sugerowały stalową bezwzględność mięśni.


    W tramwaju dziewczyny debatują nad kalendarzami adwentowymi, które (o zgrozo!) wśród czekoladek nie mają dubajskich! Widział to kto? Postanowiły następnym razem przed zakupem czytać receptę, czy może spis inwentarza na etykietach, żeby nie doznać kolejnego rozczarowania.


    Oddaję się z błogością lekturze darmowego tygodnika miejskiego i opuszcza mnie beztroska. Kolejny tydzień z lekcjami bezpieczeństwa, a że mam gazetki z dwóch tygodni, to mi się skumulowało.


    Lekcja 3 – dom gotowy na wszystko, a w nim koniecznie wygodne buty, kurtka przeciwdeszczowa i folia NRC, oraz rękawice robocze i maseczka. To wszystko, by dotrwać wsparcia od ratowników, którzy dotrą po 72 godzinach. OK, w domu można trzymać wiele rzeczy, zmieszczą się, więc ten wyjątek z instrukcji, to tylko małostkowe czepialstwo. Trzymajmy co tylko się da.


    Lekcja 4 – plecak ewakuacyjny, a w nim moje zdumienie budzi gotówka w niskich nominałach i różnej walucie. Po co? Ale po kolei. Eksperci zajęli się wszystkim, poza zważeniem plecaka, systematyzując rzeczy w pakietach tematycznych:

     dokumenty i pieniądze – kopie wszystkiego, co ważne, najlepiej zalaminowane, plus oryginały, zapasowe klucze, gotówka w różnych walutach, notatnik i długopis – niech będzie, że 1 kg, choć raczej 2 kg.

    - Woda i żywność – 3 litry na dzień, więc zapas na 72 godziny to 9 litrów na głowę czyli 9 kg, konserwy na 3 dni niech będzie tylko kilo na dobę, więc 3 kg, batony energetyczne i tym podobne wysokoenergetyczne przekąski razem 1 kg, kasze i makarony (w czym je ugotować i skąd na to woda?), kubek sztućce, nawilżane chusteczki, otwieracz do konserw – powiedzmy, że kolejne 3 kg plus ta woda do gotowania kasz, tudzież makaronów i jakiś garnek, bez złośliwości jeszcze pięć kilo.

    - Światło i energia – latarka czołówka i zapasowa. Baterie, powerbank, kable do ładowania, telefon, radio na baterie, zapałki zapalniczka (więc może też krzesiwo i hubka?) gwizdek alarmowy – zamknąć się w 3 kg będzie sztuką chyba, ale niech!

    - Odzież ochronna przed zimnem – zmiana odzieży, w tym bielizna, kurtka przeciwdeszczowa, czapka rękawiczki, śpiwór, koc termiczny wygodne buty – ech! Święta Trójco – obyś się mocno wykazała tylko 3 kg

    - Higiena i środki sanitarne – mydło, żel antybakteryjny, papier toaletowy, ręczniki papierowe, szczoteczka i pasta do zębów, higiena dla kobiet i dzieci (zapewne podpaski i pampersy), worki na śmieci (w czasie panicznej ucieczki należy być eko i nie zostawiać śladu węglowego, ani śmieci) – oby w kilogramie się zmieścić dzięki powściągliwości pakującego.

    - Narzędzia i akcesoria – nóż, multitool, taśma McGyver, sznurek, worki foliowe, folia ochronna (chyba płachta brezentowa służąca za namiot), mapa. Bez fanatyzmu 1-2 kg

    - Apteczka – bez wdawania się w szczegóły z prywatnymi lekami i kopią diagnoz lekarskich niech będzie 1 kg

    - Plecak też swoje waży i warto o tym pamiętać, szczególnie, gdy zmierzymy się z pakowaniem i okaże się, że plecaczek zakupowy 30 litrów będzie wyglądał jak kpina w obliczu góry „eksperckich” przedmiotów pozwalających nam przetrwać, pozostając w zgodzie z sentencją, że jeśli nas nie zabije, to wzmocni. Jak Konia z Folwarku zwierzęcego. Więc 1 kg plecaka, to minimum.


    Sumując nasz plecak przetrwania otrzymamy wagę na poziomie trzydziestu kilogramów – NA OSOBĘ! A jak ktoś ma dziecko, to musi dla niego zabezpieczyć i udźwignąć podobną masę, bo trudno od malucha wymagać, by dźwigał tak wielki tornister. Niech będzie, że mamy w domu mocarza, który to udźwignie. I co dalej? Przejdzie z tym plecakiem kilometr, czy pięć? Jeśli dwadzieścia, to potem nie ruszy się przez tydzień. I kto weźmie Nasz plecak? Tymczasem czołgi jeżdżą po poligonach z prędkościami na poziomie 80 km/h, a po asfalcie jeszcze szybciej. Uuuups – zapomniałem – wiejemy przed powodzią, pożarem, wybuchem gazu, brakiem prądu. Może nawet przed skażeniem chemicznym. Cel ucieczki określony został jakoś niejasno. Przed brakiem prądu nie ma sensu uciekać, powódź większość z nas już przećwiczyła, wybuch gazu to zdarzenie nieprzewidywalne i niemożliwością jest przed nim uciec. Tak samo, jak przed skażeniem chemicznym. Chyba, że mamy cynk od wroga, względnie przyjaciela.


    Na koniec, artykuł informuje życzliwie, że plecak ewakuacyjny i apteczka w dzisiejszych czasach „to symbol rozsądku i odpowiedzialności”. Chciałbym zobaczyć pana „eksperta”, jak zasuwa z tym ekwipunkiem – dokąd? To też jest trudne pytanie. Może odpowiedź znajdę w lekcji piątej (nie wagaruj oko, dzieją się rzeczy niestworzone!).

Wpływy.

     Rocznik 1985 obchodził właśnie okrągłą rocznicę panowania na świecie, świętując hucznie, choć zaściankowo w knajpie, dla której nie powstałą jeszcze odpowiednia kategoria, gdyż przedstawiciele świata kulinariów i kiperów nie zdołali odkryć, względnie obawiali się odkryć niewątpliwe przymioty przybytku. Dość powiedzieć że zakąski były więcej komsomolskie, typu śledzik na kołderce z cebulki, kiszka kaszana, czy galareta, a białe wino zamiast grzeszyć wybitnym rocznikiem, chwaliło się kipiącymi czterdziestoma procentami etanolu, sprawnie wpuszczanymi w obieg obwodów pokarmowych osobników bynajmniej nie małolitrażowych.


    Z okazji święta zakład szarpnął się na wymianę ceratki, oraz pierwszą, startową kolejkę dla solenizantów i ich gości. Na drzwiach pani Lucynka obdarzona humorem przaśnym i piersią XXL wywiesiła ogłoszenie impreza zamknięta do odwołania, słusznie przewidując, że enduro potrwać musi, a mając tak przednich gości mniej jak sześciodniówka nie wchodziło nic. Dyskretnie wymierzywszy miłosnego kuksańca panu Mieciowi, od lat beznadziejnie zakochanemu w rozmiarze pani Lucynki, wysłała go celem zwiększenia poziomu zabezpieczeń, czyli ekstra skrzynkę wódeczki, parę zgrzewek parówek, a dla koneserów myśliwska i jałowcowa, jeśli tylko zmaltretowane alkoholem szczęki udźwigną wysiłek przeżucia.


    Już drugiego dnia wiatr zaczął wiać od morza, szły szanty, a głos spalony absolutnie nie wichurą niósł rzewne pieśni sięgając paru kondygnacji nad knajpę. Wtedy właśnie Wojtuś, podejrzewany o wszystko, tylko nie o rzutkie pomysły rodem z kawaleryjskich szarż wydukał coś o „ryczących czterdziestkach”. Solenizantom wybacza się wiele, a klimat sprzyjał i nad stołem zawisła melancholia. Starość. Czterdziestolatkowie umoczyli spierzchnięte usta i poczuli ciężar kolejnego krzyżyka.


    - Ostatni dzwonek panowie – szepnął raczej, niż krzyknął Wojtuś – jak nie teraz, to chyba nigdy!


    - Ale, że co? – dość sprawnie jak na siebie zapytał Krzysiula okrąglutki taki, że nie zawsze wiadomo było, gdzie dziób, a gdzie rufa i jąkający się wielce w chwilach namiętności i innych uczuć wyższych.


    - Gorące plaże, Zwrotnik Koziorożca, dziewicze wyspy, a na nich tancerki uważające, by nie eskalować dziewiczością – Wojtuś najwyraźniej naczytał się powieści o korsarzach i innych awanturnikach podbijających nowe światy w stary sprawdzony sposób. Ogniem zachłanności pędzonej na rumie i mieczem czającym się skromnie w portkach korsarza.


    - W ciepełku wódka się szybko grzeje Wojtuś – lekcji pokory udzielił Bruno, klasowy znawca tematu, filozof niedoszły pielęgnujący smutek od czasów małoletnich.


    - Za to panie chętnie rezygnują z fatałaszków – wtrącił Jerzyk, od podstawówki łasy na wdzięki koleżanek – czasami nawet trwale!


    - W sumie, czemu nie. Lepiej mordy obijać obcym, niż po dzielni się szlajać licząc na przyzwoity sparring – cóż to byłaby za klasa, gdyby zabrakło w niej karka. Znaczy Artka, który obwód karku miał na poziomie talii nie najszczuplejszych dziewcząt.


    - Dobrze knujesz Wojtuś – pochwalił Gustaw, będący nieformalnym szefem, niegdyś przewodniczący klasowy – Ale czterdziestki? Nie zasłużyliśmy na młodsze mięsko hę?


    - Nnnie… zrozumieliście – lekko się speszył Wojtuś - Ryczące czterdziestki, to my. Na branie tu coraz mniej nadziei, ale na morzu?


    Pani Lucynka uroniła łzę, że tak szlachetna paczka zamierza opuścić przybytek doprowadzając ją na skraj ruiny, a przecież w trosce o dziurę budżetową robiła co mogła. Licząc, że temat umrze w oparach postawiła oszronione szkło na środku stołu, skrupulatnie dopisując kwotę do salda rachunku. Mieciu usiłował skorzystać z okazji i wtulić się w krągłości pani Lucynki, jednak zgaszony niezbyt czystą ścierką poprzestał na usiłowaniu i zgasł w kąciku przy toaletach. Tymczasem pani Lucynka, zwęszyła biznes i nie zamierzała popuścić.


    - Panowie, ale po co forsować się tak dalece. Przecież nasza Basieńka prowadzi nieopodal przybytek i dysponuje tancerkami znającymi dziewictwo jedynie z komedii romantycznych. A tańczyć można i na tych stołach, prawda Mieciu?


    Mieciu ożywił się natychmiast i potwierdził, że ze stołów już w tym miesiącu ścierał, więc jest czyściutko, jak na egzotycznej plaży, a i deseń blatów prawie-prawie. Konsumowanie myśli tak rewolucyjnej i przybliżającej ewentualne tancerki na odległość osiągalną okazało się zadaniem wymagającym uniesienia kilku pucharów i głosowania. Zakulisowo pani Lucynka za wsparcie pana Miecia pozwoliła sobie nie zauważyć jego dłoni na swoich pośladkach przez niezbyt długą chwilę.


    - Bu bu bułgarki, to prawie egzotyka – Krzysio zasapał się i zaparował w szkłach uzbrojonych w sporo dioptrii – Rumunki… teteteż.


    - Więc co panowie? – wdzięczyła się Lucynka, szczęśliwa, że impreza najwyraźniej zmierza w stronę imprezy roku i to w jej zakładzie, a nie w tropikach – zamawiać serwis? Na pewno wyjdzie taniej, niż szlajać się po świecie, ryzykując chorobę morską, czy inne, zamorskie choroby. Taka ameba potrafi gryźć aż do śmierci, a dziewuszki Basieńki, nawet jak ukąszą, to zagoi się do wesela.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości cz.35

     Kiedy o mieszkańcu Afryki powie się „czarny”, słowa odczytane zostaną jako obelżywe, podobnie rzecz się ma gdy mówimy o „żółtej” Azji”.


    Ale, nazywając Europejczyka „białym” – już nie.


    Więc może nie w słowach i kolorach tkwi pogarda, lecz w intencjach?

Zawodowczynie i zawodowcy – zawodzą.

 

    Pani dyrektor, pani minister, pani prezes, brzmią elegancko wyrażając szacunek. Dyrektorka, prezeska, czy ministra, to słowo-kpina, umniejszająca rangę pozycji. Za to dumnie (pysznie) podkreśla ich kobiecość.


    Są zawody wykonywane przez mężczyzn i kończące się samogłoską „a”, sugerującą kobiecość zawodu, lecz nikt z tego powodu nie wpada w histerię:

    Medycy: okulista, internista, dentysta, pediatra.

    Świat sztuki: artysta, statysta, scenarzysta.

    Nowe zawody: barista, wizażysta.


    Nawet kierowca, czy traktorzysta sugerują płeć żeńską. Jakoś nie słychać męskiego lamentu, że wykonują żeński zawód deprecjonujący męskość, że tylko patrzeć, jak im ptaszki się pokurczą i kpić z nich będą na każdym meczyku, grillu, czy wieczorku półliterackim.

niedziela, 26 października 2025

Ekscesy na łonie niezupełnie natury.

 

    Wiedźmy nie lubią tłumów. Wolą grono ekstremalnie małe, najlepiej czując się we własnym towarzystwie. Ta akurat musiała pilnie polecieć do sąsiadki, więc nie chcąc robić zamieszania wokół swojej osoby przybrała postać wrony, elegancko czarnej, z szarym żabotem. Zmarzła po drodze, bo kto to widział październikiem podróżować w przestrzeni. Szczęśliwie trafiło się osiedle ludzkie, a z kominów sączył się dym sugerujący miłe ciepło. Co prawda musiała spłoszyć grzejące się wokół komina gołębie, ale gołębiami praktycznie nikt się nie zajmuje, więc niech poszukają innego komina. Znają okolicę lepiej od wiedźmy i nieraz już zostały przegnane z dobrego miejsca. Podejrzewam, że inne ptaki (i wiedźmy) pasożytują trochę na gołębiach. Patrzą, gdzie jest ich więcej niż jeden i zakładają, że to musi być dobre miejsce, bo gołąb jest zwierzęciem pragmatycznym i nieskorym do szaleństw i podbojów niegościnnych krain.


    Przy kominie było ciepło. Cegły i tynk nagrzały się i pozwalały skorzystać z ulatniającego się ciepła. Wystarczyło tylko uciec przed smrodem (co ci ludzie palą w piecach? Na pewno nie Jasia i Małgosię!) z komina, by korzystać z darmowego ciepła. Wiatr na szczęście był stabilny i nudny. Wiał bez zadęcia, ale nie kręcił, tylko trzymał kurs. Akurat wiedźmie niemiły, bo musiała pod wiatr żeglować, a to trudna sztuka dla starszej pani. Chciała nieco się rozpiąć, ale dosiadła się jakaś pustułka i ogonkiem kręciła, jakby miała ochotę na mezalians międzygatunkowy. Dostała po dziobie i wiązankę na drogę, więc popłynęła z wiatrem gdzie indziej roztaczać erotyczne wdzięki. Co innego gawron. Ten przysiadł ciężko i tylko zerkał spod oka. Może też chciał się rozpiąć? Wiedźma nieco się zarumieniła, a myśli miała rozkojarzone, gdyż nie nawykła do takich bezkompromisowych spojrzeń. Samczyk musiał być i to bezczelnie młody. Jurny i niezaspokojony. Wyglądało, że nie przyleciał tu się ogrzać, tylko zwabiła go natura. Instynkty. Najwyraźniej planował się rozpiąć, nieco wyprzedzając wiedźmę w zamiarze. Pogratulowała sobie wstrzemięźliwości, kiedy ten drań wiercił się, aż piórami kurze powycierał.


    - Kelner jakiś? Porządki wokół komina robi? Chwali mu się zamiłowanie do porządku, ale chyba nie myśli, że wiedźma odda mu się tak na ludzkich oczach, na tym dachu w pół drogi między domem a wiedźmimi sprawami. Wiedźmy trzeba uwodzić, roztaczać uroki, zaskoczyć czymś niebanalnym, a nie robić striptiz w miejscu publicznym. Co na to kontrola lotów i komisja do spraw etyki?


    Gawron miał to głęboko pod piórami i oczyszczał miejsce pod domniemaną kopulację, całkiem zgrabnie udając, że nie wie o co chodzi. Kurz wynosił się niechętnie, a pióra musiał mieć pancerne, bo lotki zdawały się pozostawać w nienaruszonym stanie. Nawet nie poszarzały. Nawet dym nieco zatkało i dostał czkawki, wydostając się z komina tłustymi barankami. Dobrze, że komin nie wziął nóg za pas i nie zwiał, bo pewnie ciepła nie zostawiłby na tym dachu tak pięknie oczyszczonym z wyrazów uznania składanych tu przez gołębie cały rok. Wiedźma, to nie podlotek, którego można zaskoczyć gotowością prokreacyjną, lecz jednostka strategicznie dojrzała, wyrachowana, a po ludzku mówiąc – cwana z niej bestia. Postanowiła zucha przetrzymać. Niech się wyrozbiera na tej zimnicy, a wtedy sprawdzi się jego gotowość w ekstremalnych warunkach. Zawsze zastanawiała się, jak to robią Eskimosi, ale wolała nie zaspokajać ciekawości empirycznie, a pytać wiedźmie nie wypada. Wiedźma ma wiedzieć, jak sama nazwa wskazuje.


    Gawron najwyraźniej wiedzieć nie musiał, albo rozumu był całkowicie pozbawiony, tudzież czucia, bo wieczór litościwy się zbliżał, zabierając resztki ciepła z otoczenia. Teraz komin był jednym z niewielu bezpiecznych portów, nie licząc mieszkań, w których kolacyjki we dwoje, odrabianie lekcji z pisklętami, i różne takie, co mieszczanie uznają za konieczne między obiadem, a snem. Wiedźma z opracowanym planem działania, to broń czarna – w odróżnieniu od białej można ją dostrzec dopiero wtedy, kiedy jest już za późno. I absolutnie nie nadaje się do obcinania paznokci, czy krojenia chleba. Podstępnie odpięła guziczek żabotu i patrzyła, jakie wrażenie zrobiła na Kruku… znaczy Gawronie...


    Żadnego. By go szlag trafił! Aż tak dobrze gra obojętnego? Wiedźma mu się nie spodobała? Czy też może kombinuje, żeby rozkochać ją w sobie i uczynić ślepą jak nastolatki w płomieniach pierwszej miłości? Na wszelki wypadek wiedźma zrezygnowała z kolejnych prowokacji i postanowiła przeczekać. Czy wspominałem, że była cwana? I że miała plan? Gawron vel Kruk zakończył już procedury porządkowe i dreptał w miejscu, jakby go kierpce cisły od rana. W końcu nie wytrzymał, podszedł do wiedźmy i skonfundowany szepnął:


    - Szanowna pani wybaczy, ale czy mogłaby pani przejść na drugą stronę komina. Potrzebę fizjologiczną…


    - Fizjologiczną – wrzasnęła wiedźma – Ha? Seks z nieznajomą co? Łobuzie jeden wiesz z kim tańczysz?


    - Z nikim nie tańczę. Kupę mi się chce, a przy obcych się rozbierać, to krępujące. A co dopiero tak wytrzeszczać się przy kominie. A pod drzewko, to tylko pies da radę. Tyłek mi zamarznie. No? Proszę!

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości cz.34

 

    Administracja USA poprzez rozmaite sankcje, wojenną flotę morską i powietrzną naciska: na Chiny, Indie, Wenezuelę, Rosję, Meksyk, Kanadę, Unię Europejską… I to wszystko w imię demokracji - naprawdę? A o Izraelu jakoś „zapomnieli”?

Pal się pali, bój się boi, lej się leje.

 

    Wiatr uczy tańczyć drobne liście, zanim przykleją się do lepkich od deszczu chodników. Słońce podgryza tłuste chmury, zmieniając ich kształty. Ludzie spacerują w parach, szukając jaśniejszych stron. Winobluszcze obrastające ogrodzenie zielone są tylko tam, gdzie słońce nie sięga ponad dachami. Tam, gdzie ich dotknęło zarumieniły się i stały wiśniowe. Na pokrywie śmietnika ktoś zostawił butelkę piwa – nieotwartą, więc kąsek dla szperaczy. Zapewne długo nie postoi i stanie się komuś niespodziewanym znaleziskiem. Za oknami ciągle potrafiącymi puścić oczko, czy może zajączka do nieznajomego gotują się niedzielne obiadki i sam już nie wiem, czy mam okno otworzyć i podglądać je nosem, czy też trzymać własne aromaty blisko siebie. Ciekawe, co rozprzestrzenia się wolniej – ciepło, czy zapach? A może są powiązane?

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości cz.33

 

    Kiedy podchmielony gość wysika się w bramie przechodniej, względnie ulży sobie oparty o drzewo, świat staje się pełen uwag cierpkich i nieprzyjaznych. Kiedy zrobi to pies na smyczy, natychmiast znajdzie patronat obrońców zwierząt. Szczególnie jeśli nie mieszkają obok i nie siadają pod tym drzewem.

piątek, 24 października 2025

Ekstrakt autobiograficzny.



    Ani śpiewam, ani tańczę, nie rzeźbię w mydle, ni w nefrycie, malować po szkle, czy murach również nie potrafię, a i do fotografii talentu nie mam wcale. Wiedzą tajemną zgrzeszyć nie zdołałem i cierpiałem wespół z drzewem kształcąc je na kalekie bonsai, więc je uwolniłem nim umarło.

    Piszę.

Wróg zapędzony w róg.


    Przechodząc nad klonowym liściem ze sterczącą antenką ogonka produkuję myśl, że liście z drzew spadają masłem na dół i coś mnie niepokoi. Gryzie pamięć. Dopiero po chwili orientuję się, że to dosłowny cytat ze starej piosenki. Z przystankowej wiaty obserwuję ludzi, jak podejmują życiowe decyzje dotyczące wyboru pieczywa na śniadanie.

    Sympatyczny Rudzielec wsiada do autobusu i zajmuje miejsce przede mną. Archeopan ledwie dostrzegalnie waha się, jednak nie przysiada się, choć zerka na Rudzielca licząc na zaproszenie. Na mnie nie patrzy wcale. Ostatecznie siada sam. Uff. Dziczejąca przestrzeń po zapomnianych ogródkach działkowych cywilizuje się, ulegając głodom koparek, wydzierających wielkimi łyżkami tajemnice tkwiące pod korzeniami.

    Na przystanku dziewczyna o nogach spiętych w iksy napełnia się ciepłym, analogowym dymem, by stać się krąglejszą. Facet jadący w deszczu na pojedynczym kole nudzi się z braku emocji, więc produkuje adrenalinę czytając wieści z wirtualnego świata. Bulwary kuszą sodowym światłem eleganckich latarni, obiecując niespieszny spacer nad Rzeką. Naprawdę wspaniale udają, że z góry absolutnie nie kapie i można pozwolić sobie na wiele i pójść promenadą podziwiając staromiejskie pejzaże.

    Kobieta zbierała liście układając je w bukiet i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie kompletowała kolekcji na przystanku. Zaskakuje mnie widok kwitnącej powtórnie dziewanny, a liczba kwiatów i ich barwa sugerują pełnię lata, a nie zbliżającą się zimę. Na trawniku dostrzegam sztuczną szczękę i nie mam pomysłu, jak można ją zgubić.

czwartek, 23 października 2025

Spod latarni w środku lata, latawica ulotniła się z lotnikiem.

 

Deszcze padają chyba tylko po to, by poskromić suche liście frywolnie fruwające gdzie popadnie. Samochody niczym jednoosobowe kapsuły bezpieczeństwa wywożą ludzi z terenów zagrożonych kataklizmem gdzieś, nie wiem gdzie. Połowa pasażerów w autobusie nerwowo zerka przez przednią szybę, czy dogonimy tramwaj przed nami. Udało się, więc poranna gimnastyka i krótka przebieżka, by jechać dalej.


Jakiś facet pogięty jak spinacz w znudzonych dłoniach, uczepiony wielosmyczy zbiera gówienka z chodnika i usiłuje sięgnąć kubła nie odrywając stóp od ziemi. Groteska. Blondynka przecina niewidzialną chmurę pachnącą gorącym pieczywem, a rudziki krążą pobudzone, jakby chlapnęły kawkę, czy energetyk.


Na ścianie z cegieł tańczą cienie drzew. Drzewa specjalnie ruchliwe nie są, ale robią, co mogą, żeby zrobić wrażenie na tym drugim. Nie przeszkadza im nawet to, że stoją pniami w dwukołowej przyczepie.


Oglądałem mapę wojny. Szczerze? Wygląda mi na konflikt graniczny, gdzie walki toczą się o okrawki terenu. Po niemal trzech latach walki Dawida z Goliatem? Sięgam pamięcią pierwszych dni, kiedy na naszych granicach kolejki uciekinierów umierały z głodu, czekając na swoją kolej do przekroczenia progu. Pamiętam równie oficjalne wiadomości, jakoby trzecia część kazackiej ojczyzny została zaminowana przez ruskich, a na polach minowych masowo giną bawiące się kozackie dzieci – logistycznie nie umiałem i nadal nie potrafię sobie tego wyobrazić. Miny stawia się na terenie opanowanym, a nie przed sobą, więc ruscy na początku wojny musieli zająć pół kraju, zaminować i cofnąć się do dzisiejszego stanu, a Kozacy, zamiast saperów musieliby wysłać dzieci, żeby dokonały rozbrojenia w ramach zbiorowego samobójstwa. No, chyba, że media kłamią. Przydałaby się adnotacja podobna do tej, jaką widać przy wypowiedziach rosyjskich dyplomatów, że wiadomości pochodzące z Kijowa mogą być elementem wojny hybrydowej i nie warto im wierzyć.


    Wracając doszedłem do przystanku i grzecznie stanąłem czekając na transport i oddawałem się ulubionemu zajęciu, czyli podglądaniu rozmaitych ekstrawagancji. Chodnikiem wędrowały trzy pryszczate księżniczki, by beztrosko przydepnąć mój oddech i gaworzyły o swoich potrzebach fizjologicznych, dopiero po fakcie orientując się, że nie spełnię ich. Za plecami, ledwie parę metrów miałem za to miejski szalet. Czynny. Może nie miały na wstęp i liczyły, że im postawię. Nigdy nikomu nie postawiłem kupy, czy siusiu...