Obiecałem Pani, że więcej nie
będę. Kłamałem, ale Pani doskonale wiedziała, że nie dam rady.
Poszedłem, bo tylko to potrafię. Chodzić. Bez celu, albo całkiem
celowo, bez różnicy. Idę, żeby nie stać, a Miasto jakie jest, to
każdy głupi wie – Rzeka z mnóstwem odnóg, plus cztery dopływy,
a wszystko w granicach troski magistratu. Nie sposób iść i nie
napatoczyć się na jakiś most, czy inną budowlę wodną.
Poszedłem i oczywiście spotkał
mnie most. Jak starego znajomego. Zaprosił na papierosa, na piwko
ukradkiem spod kurtki wyciągane, by po szybkim hauście skryć się
za pazuchą. Musieliśmy pogadać. Wie Pani? I tak dzielny byłem, bo
przez niemal tydzień… TYDZIEŃ! nie rozmawiałem z Rzeką. I teraz
była na mnie obrażona, łypała na mnie zimno i tylko patrzeć, jak
mnie opluje. Pamiętliwa jest. Musiałem ją przebłagać, a Rzeka,
jak kobieta – kiedy jest na prawie, wykorzysta okazję do cna.
Papierosy mi się skończyły, a puszka po piwie dawno wylądowała w
kubełku (kloszard pachnący czymś mocno sfermentowanym zainkasował
z wyraźnym zadowoleniem, czyli nieświadomie stałem się
darczyńcą), a ona milczała naburmuszona i marszczyła się nie
tylko na czole, ale cała była pomarszczona, jak jabłko z kopca
wyjęte na przednówku.
Poszedłem na Rynek, do „moich”
straganiarek, co głos mają profilowany przeciągami i herbatką z
prądem, żeby romantyzm i inne choróbska nie dopadł ich
delikatnych ciał, czy dusz. Nie czas był na konwalie, bardziej na
słoneczniki, na celozje, goździki dumnie znoszące chłody. Kupiłem
malutki bukiecik astrów bardziej żółtych od słońca łypiącego
ostrożnie zza chmur. Wracając na most, oczywiście zrobiłem zapas
papierosów, a dwie puszki piwa same wskoczyły w kieszenie. Rzekę
udobruchałem dopiero, gdy kloszard pobrał ode mnie opróżnione
opakowania. Wie pani, że mnie pamiętał? Siadł kawałek dalej na
ławce i grzecznie czekał, aż wypiję. Chciałem mu dać dwie
dychy, żeby i sobie kupił, ale honorny gość – odmówił.
Zgodził się za to, przynieść mi kolejne dwa.
- Że wierzyć nie można
kloszardom? I co z tego? I tak chciałem mu dać te dwie dychy. A on
wrócił i to szybko. Astry ledwie dopłynęły do zakrętu Rzeki.
Tam dalej, wie Pani, tam dalej jest elektrownia wodna. Rzeka
zmotłoszy wszystko, co tam się pojawi. Dołem, przy dnie czają się
olbrzymie sumy, kawałek dalej nosem pod prąd stoją szczupaki. A
wszystko czai się na drobnicę, którą Rzeka przyniesie.
Kilkumetrowy spadek, kipiel bez końca. Siwe czaple beznamiętnie
wysiadują brzeg. Im też trafiają się łupy, bo chude nie bywają
nigdy. Woda kłębi się i warczy, ale ma pierwszeństwo.
Moje-dla-niej-Astry też pożre. Wiem to i ona to wie. Czekała na tę
chwilę, dopiero później przestała się boczyć. Kiedy z bukieciku
został szmelc wymemłany bezzębną paszczą.
Po pięciu piwach, bo kloszard
wbrew Pani sceptycyzmom wrócił, przyniósł, resztę zatrzymał za
fatygę i czekał, aż osuszę, więc po pięciu piwach na czczo
musiałem trzymać się balustrady. Kołysało. Zupełnie, jak na
turystycznych kompaktowych statkach wycieczkowych oferujących
zwiedzanie Miasta Rzeką. Gdy wiatr staje się niepokorny, taki rejs
potrafi wywołać morską chorobę. Mi tylko się odbijało i pęcherz
dopominał się o zmiłowanie. Z mostu widać było wyspy z mocno
przerzedzonymi drzewami. Z każdym rokiem ich mniej. Za to
studenciaków chlejących tam niemal całodobowo, przybywa. Czasami
wstępuję na wyspy nim świt tam dotrze, to widzę jak dogorywają
ostatni samuraje – co raju szukali samotnie na dnie butelki. Patrzę
na drżące smużki dymu, uciekające z jednorazowych grilli jak dżin
z butelki, czy może lampy oliwnej.
Że głupi jestem, mówi Pani?
Jestem. I nic nie poradzę. Równie dobrze może Pani zawracać Rzekę
kijaszkiem. Poszedłem na wyspy przez jedną z tych kładek bez smaku
i elegancji. Piwo wyciekało ze mnie, a kora klonu dzieliła strumień
na drobniejsze strużyny, podążające ku ziemi szlakiem oswojonym
dawno temu. Za to później – wie Pani? – nie wracałem już na
most. Proszę mnie pochwalić! Zostałem na wyspie i po betonowych
schodkach zszedłem na brzeg i siedziałem tam, aż staruszka z
kieszonkowym psem w swojej nieskończonej łagodności ostrzegła
mnie, że złapię wilka – w życiu nic nie złapałem, ale z jej
słów wynikało, że w końcu mi grozi. Po pięciu piwach, to można
chyba tylko senność złapać. Albo szwendaczka, żeby pójść
szlakiem barów bez kategorii i upaść tak, żeby nie dało się
bardziej stoczyć. Dziwne, że papierosy mi zostały. Może byłem
wstrzemięźliwy?
I tak zmarnotrawiłem następny
dzień proszę Pani. Jeśli dzień nad Rzeką można nazwać
marnotrawstwem. Naprawdę uważa Pani, że stojąc w gigantycznej
kolejce hipermarketu z koszem wypchanym wszystkim, czego nie
potrzebuję jest korzystniej dla mnie? Że lepiej pójść do kina,
czy odwiedzić groby bliskich? Dlaczego nie mogę z nimi rozmawiać
tu, nad Rzeką? Że Bóg tylko w kościołach mieszka? A niech
mieszka, pewnie i tak czasami wychodzi na spacer, albo wyjeżdża na
wakacje gdzieś daleko odpocząć od tych kwękających dewotek z
lumbago, rwą kulszową, martwym na raka małżonkiem i córką w
Detroit, co odzywa się jedynie od wielkiego dzwonu, by za bardzo nie
przegapić zgonu matuchny. Może przysiadł się do mnie tam na
brzegu i wąchał jak mu pachnie papieros – też na czczo. Pani
spróbuje, zanim mnie zbeszta. Chce Pani? Zabiorę Panią na most,
albo od razu na wyspy, tylko musi Pani wstać wcześnie, bo później
przyjdą ludzie zabić ciszę, a przerażona Rzeka wtedy milczy tak
strasznie, że żadną siłą jej nie namówisz na gawędę. Czasem
ustąpi wieczorem, ale najbardziej rozmowna staje się w przedświcie.
To co? Pójdziemy? Jeśli Pani nie skosztuje grzechu, to jak chce
mnie Pani nawracać? Bez praktyki ani rusz!