sobota, 4 października 2025

Dumania o poranku.

 

    I tak jakoś dziwnych Bogów sobie ludzie pościągali z bezkresu wszechświata, że ni w ząb zrozumieć nie mogę. Jedni, za śmierć w chwale oczekują od niego siedemdziesięciu siedmiu dziewic i wiecznej bibki zakrapianej tak, że te dziewice, to chyba do końca świata zostaną dziewicami. A jak się kto na gorzałę nie skusi, to migiem z tych dziewic dziwki uczyni i też jakoś nie tak, jak trzeba wyjdzie.


    Inny, z raju wygnał, bo jabłko mu skradli z drzewa. Jedno zaledwie i wystarczyło. Niby taki miłosierny. Pewnie mu Adaś z Ewcią na golasa latali po raju, srali pod byle krzak i miłość robili tak głośno, że z zazdrości pognał. Swoją drogą, skoro on wszechwiedzący, to już wtedy gdy tabu ustanawiał, to wiedział że ulegną, czyli z premedytacją chciał ich z raju wygnać na poniewierkę.


    Kolejny, też nie lepszy, uważa, że kobieta w czasie okresu jest nieczysta i w zasadzie powinna przeczekać ów czas w jakichś kazamatach i nie robić nic, bo wszystko czego dotknie przestanie być koszerne, czyli Bogu-miłe. Tylko czekam na furię owych pań i zemstę, by w dni płodne odwdzięczyć się wyznawcom i nie dopuścić do spełnienia. Niech zmądrzeją, albo wyginą jak mamuty.


    Kolejny gagatek uważa, że stworzył kobietę tak brzydką, że tylko mąż może ją zobaczyć nago, a i to niechętnie, najlepiej po ciemku. Pośród mężczyzn łazi toto zasłonięte całkiem i prawie nie mówi, chyba, że na rozkaz. Mógł stworzyć ładniejszą kobietę, miałby o połowię więcej wyznawców. Albo nie tworzyć jej wcale.

piątek, 3 października 2025

Dyszy dyszel, kaszle kasza, kiszka kicha.

 

Pochłodniało. Kierowcy oszczędzają energię, jak tylko się da. Na początek zrezygnowali z wyświetlania numeru linii, więc wsiadam z ciekawości, dokąd mnie zawiezie. Moja nowa Wróżba Na Dzień Dobry wsiadła we wcześniejszy, też nieoznakowany, kto wie, może spotkamy się po drodze raz jeszcze? Wiatr zdmuchnął garść wróbli, jakby to były suche liście, a te zamiast szeleścić przy krawężniku, odfrunęły tylko trochę burcząc – niedługo, bo puchate kulki nie pielęgnują złych uczuć.


Światła latarni przedzierają się nie tylko przez mrok, ale i mgłę zalegającą nad płaszczyznami smętnie i wilgotno. Z trawników zerkają ciekawskie, różowe koniczyny, grzejąc się w wątpliwym cieple świateł. Po raz kolejny irytują mnie prowokatorzy po paru latach studiów mądrzejsi od Boga. „Eksperci” od wad napletka. Głupi Bóg stworzył faceta nie wiedząc, że ten, na świat powoła AIDS i wówczas napletek stanie się czynnikiem zwiększającym ryzyko zarażenia (jakieś niezwykle poważne, procentowe liczby tam nawet były, żeby zwiększyć wiarygodność przekazu, po raz kolejny oszukując ludzi pozorowaną niby-statystyką). Czyli cięcie! A jak! „Kubuś jest bez” – śpiewały dzieciaki w reklamie soczków, kto wie, czy nie proroczo.


Strzępki mgły sięgnęły Rzeki. Piją skostniałą wodę, której brykać się nie chce. W gładkim świetle latarni snują się nurtem cudze fatamorgany, zmyślone marzenia i sny pozbawione kagańców. Żeby nie chłód, pewnie pogadalibyśmy sobie, jak niegdyś. A tak, spotykam Nóżkę na rogu ulicy, co chronologicznie ustawia mnie w niedoczasie na poziomie dwóch minut.


    Parkan okryty reklamami gotowych do zasiedlenia apartamentów obsiadły rządkiem wrony. Chłodno się zrobiło, więc może czekają w kolejce po nowe lokum adekwatne do ich pozycji? Jadę podziwiając zieleń między dwoma wąziuteńkimi pasami ruchu. W tej zieleni zmieściłyby się jeszcze dwa i rozładowały korki. Za to stojąc w nich oglądam zieleń i nawet gdy klnę, to jestem ciut eko.



Kontr-diagnoza.

 


Obiecałem Pani, że więcej nie będę. Kłamałem, ale Pani doskonale wiedziała, że nie dam rady. Poszedłem, bo tylko to potrafię. Chodzić. Bez celu, albo całkiem celowo, bez różnicy. Idę, żeby nie stać, a Miasto jakie jest, to każdy głupi wie – Rzeka z mnóstwem odnóg, plus cztery dopływy, a wszystko w granicach troski magistratu. Nie sposób iść i nie napatoczyć się na jakiś most, czy inną budowlę wodną.


Poszedłem i oczywiście spotkał mnie most. Jak starego znajomego. Zaprosił na papierosa, na piwko ukradkiem spod kurtki wyciągane, by po szybkim hauście skryć się za pazuchą. Musieliśmy pogadać. Wie Pani? I tak dzielny byłem, bo przez niemal tydzień… TYDZIEŃ! nie rozmawiałem z Rzeką. I teraz była na mnie obrażona, łypała na mnie zimno i tylko patrzeć, jak mnie opluje. Pamiętliwa jest. Musiałem ją przebłagać, a Rzeka, jak kobieta – kiedy jest na prawie, wykorzysta okazję do cna. Papierosy mi się skończyły, a puszka po piwie dawno wylądowała w kubełku (kloszard pachnący czymś mocno sfermentowanym zainkasował z wyraźnym zadowoleniem, czyli nieświadomie stałem się darczyńcą), a ona milczała naburmuszona i marszczyła się nie tylko na czole, ale cała była pomarszczona, jak jabłko z kopca wyjęte na przednówku.


Poszedłem na Rynek, do „moich” straganiarek, co głos mają profilowany przeciągami i herbatką z prądem, żeby romantyzm i inne choróbska nie dopadł ich delikatnych ciał, czy dusz. Nie czas był na konwalie, bardziej na słoneczniki, na celozje, goździki dumnie znoszące chłody. Kupiłem malutki bukiecik astrów bardziej żółtych od słońca łypiącego ostrożnie zza chmur. Wracając na most, oczywiście zrobiłem zapas papierosów, a dwie puszki piwa same wskoczyły w kieszenie. Rzekę udobruchałem dopiero, gdy kloszard pobrał ode mnie opróżnione opakowania. Wie pani, że mnie pamiętał? Siadł kawałek dalej na ławce i grzecznie czekał, aż wypiję. Chciałem mu dać dwie dychy, żeby i sobie kupił, ale honorny gość – odmówił. Zgodził się za to, przynieść mi kolejne dwa.


- Że wierzyć nie można kloszardom? I co z tego? I tak chciałem mu dać te dwie dychy. A on wrócił i to szybko. Astry ledwie dopłynęły do zakrętu Rzeki. Tam dalej, wie Pani, tam dalej jest elektrownia wodna. Rzeka zmotłoszy wszystko, co tam się pojawi. Dołem, przy dnie czają się olbrzymie sumy, kawałek dalej nosem pod prąd stoją szczupaki. A wszystko czai się na drobnicę, którą Rzeka przyniesie. Kilkumetrowy spadek, kipiel bez końca. Siwe czaple beznamiętnie wysiadują brzeg. Im też trafiają się łupy, bo chude nie bywają nigdy. Woda kłębi się i warczy, ale ma pierwszeństwo. Moje-dla-niej-Astry też pożre. Wiem to i ona to wie. Czekała na tę chwilę, dopiero później przestała się boczyć. Kiedy z bukieciku został szmelc wymemłany bezzębną paszczą.


Po pięciu piwach, bo kloszard wbrew Pani sceptycyzmom wrócił, przyniósł, resztę zatrzymał za fatygę i czekał, aż osuszę, więc po pięciu piwach na czczo musiałem trzymać się balustrady. Kołysało. Zupełnie, jak na turystycznych kompaktowych statkach wycieczkowych oferujących zwiedzanie Miasta Rzeką. Gdy wiatr staje się niepokorny, taki rejs potrafi wywołać morską chorobę. Mi tylko się odbijało i pęcherz dopominał się o zmiłowanie. Z mostu widać było wyspy z mocno przerzedzonymi drzewami. Z każdym rokiem ich mniej. Za to studenciaków chlejących tam niemal całodobowo, przybywa. Czasami wstępuję na wyspy nim świt tam dotrze, to widzę jak dogorywają ostatni samuraje – co raju szukali samotnie na dnie butelki. Patrzę na drżące smużki dymu, uciekające z jednorazowych grilli jak dżin z butelki, czy może lampy oliwnej.


Że głupi jestem, mówi Pani? Jestem. I nic nie poradzę. Równie dobrze może Pani zawracać Rzekę kijaszkiem. Poszedłem na wyspy przez jedną z tych kładek bez smaku i elegancji. Piwo wyciekało ze mnie, a kora klonu dzieliła strumień na drobniejsze strużyny, podążające ku ziemi szlakiem oswojonym dawno temu. Za to później – wie Pani? – nie wracałem już na most. Proszę mnie pochwalić! Zostałem na wyspie i po betonowych schodkach zszedłem na brzeg i siedziałem tam, aż staruszka z kieszonkowym psem w swojej nieskończonej łagodności ostrzegła mnie, że złapię wilka – w życiu nic nie złapałem, ale z jej słów wynikało, że w końcu mi grozi. Po pięciu piwach, to można chyba tylko senność złapać. Albo szwendaczka, żeby pójść szlakiem barów bez kategorii i upaść tak, żeby nie dało się bardziej stoczyć. Dziwne, że papierosy mi zostały. Może byłem wstrzemięźliwy?


I tak zmarnotrawiłem następny dzień proszę Pani. Jeśli dzień nad Rzeką można nazwać marnotrawstwem. Naprawdę uważa Pani, że stojąc w gigantycznej kolejce hipermarketu z koszem wypchanym wszystkim, czego nie potrzebuję jest korzystniej dla mnie? Że lepiej pójść do kina, czy odwiedzić groby bliskich? Dlaczego nie mogę z nimi rozmawiać tu, nad Rzeką? Że Bóg tylko w kościołach mieszka? A niech mieszka, pewnie i tak czasami wychodzi na spacer, albo wyjeżdża na wakacje gdzieś daleko odpocząć od tych kwękających dewotek z lumbago, rwą kulszową, martwym na raka małżonkiem i córką w Detroit, co odzywa się jedynie od wielkiego dzwonu, by za bardzo nie przegapić zgonu matuchny. Może przysiadł się do mnie tam na brzegu i wąchał jak mu pachnie papieros – też na czczo. Pani spróbuje, zanim mnie zbeszta. Chce Pani? Zabiorę Panią na most, albo od razu na wyspy, tylko musi Pani wstać wcześnie, bo później przyjdą ludzie zabić ciszę, a przerażona Rzeka wtedy milczy tak strasznie, że żadną siłą jej nie namówisz na gawędę. Czasem ustąpi wieczorem, ale najbardziej rozmowna staje się w przedświcie. To co? Pójdziemy? Jeśli Pani nie skosztuje grzechu, to jak chce mnie Pani nawracać? Bez praktyki ani rusz!

Gawęda sybaryty.

 

    - Dzień dobry, dzwonię z firmy CO2 (zakłócenia zniekształcają ciąg dalszy), chciałbym zupełnie za darmo przedstawić…


    - Dzień dobry. Dodzwonił się pan do firmy C2H5OH, jednak basza niemalże od tygodnia dosiada pewnej blondynki, której miana nie zdradzę, więc proszę spróbować później. Od razu uprzedzę, że kiedy zsiada jest kompletnie rozanielony i nie nadaje się do prowadzenia interesów, ale wystarczy uzbroić się w cierpliwość, bo za chwilę mu się znudzi. Powiem tylko, że rekord ustanowiła filigranowa diabliczka z Azji, którą ujarzmiał jedenaście dni, nim… więc proszę spróbować za kilka dni, do widzenia.


    - Dzień dobry, dzwonię z firmy CO2 (zakłócenia zniekształcają ciąg dalszy), chciałbym zupełnie za darmo przedstawić


    - A, to pan. Już łączę z baszą. Blondyneczka wytrzymała osiem dni, że z kronikarskiego obowiązku pozwolę sobie odnotować wyczyn tej pani.


    - Dzień dobry, dzwonię z firmy CO2 (zakłócenia zniekształcają ciąg dalszy), chciałbym zupełnie za darmo przedstawić


    - A skąd pana podejrzenia, że ja chciałbym zapoznać się z tym, co pan chce przedstawić?



- Bo ja dzwonię z USA i całkiem za darmo chcę pana zaprosić na pokaz…


    - A wie pan, gdzie ja jestem? Gdzie się pan dodzwonił? Czy to kompletnie nieistotne? Może siedzę sobie na Dominikanie, albo w Bergen?


    - NIeee, ale spotkanie jest darmowe i dotyczyć będzie, tylko najpierw muszę się upewnić, że ma pan skończone czterdzieści lat


    - Musi pan?


    - Tak


    - Skoro pan musi, to niech się pan upewnia! Postaram się nie przeszkadzać.


    - Eeee – to ma pan, czy nie?


    - Zdawało mi się, że to pana obowiązek, nie mój. Poza tym pan mi chce coś przedstawiać, to chyba wie, do kogo zadzwonił?


    - Administratorem pana danych osobowych…


    - Znaczy co? Pana firma kupiła od kogoś te dane, ukradła, wyłudziła, wzięła w leasing? I nie podali panu podstawowych danych?


    - Nie, ale darmowe spotkanie w sprawie…


    - Będą kanapki?


    - Nie mam pojęcia…


    - A jakieś ładniutkie stewardessy?


    - Chyba będą…


    - proszę zadzwonić, jak się już pan upewni.


    - ale darmowe


    - jak nie macie kanapek i stewardes, to mnie nie interesuje. A tak w ogóle, wystraszył mnie pan tą weryfikacją, czy mam skończone czterdzieści lat. Reprezentuje pan zakład pogrzebowy i usiłuje pozyskać prawo pierwokupu?


    - Nnnieeee Jestem z firmy CO2 (zakłócenia zniekształcają ciąg dalszy), chciałbym zupełnie za darmo przedstawić


    - To niech pan sprawdzi te kanapki i zadzwoni później Pa!

czwartek, 2 października 2025

Sokół - ptak, który po wypiciu soku fruwa w kółko.

 

Kobiety krągłe, mrozooporne, starannie przygotowane na nadchodzącą zimę zawłaszczyły moje pole widzenia. Wydłubuję z mroku rodzynki kolorów, jakieś dzikorosnące kwiaty, ostatnie kwitnące krzewy, natarczywe światła reklam. Rzeka zdaje się być epoksydowana, nawet skisłe niebo nie chce się w niej przeglądać. Pod osłoną tramwajowej wiaty kloszard spożywa poranne piwko, dzieląc się z gołębiami okruchami paprykowych chyba chipsów. Przed kawiarnię nikt nie wystawia stolików, nikt wewnątrz nie lepi bułek, a przecież Nóżkę spotykam tam, gdzie należy, o czasie i nawet wykonał dziś grymas jakby-uśmiechu, komentując tym sposobem moje-się-pojawienie we właściwym miejscu i czasie.



Znienacka uczę się jeść ślimaki po francusku, choć chwilowo wyłącznie teoretycznie, rewanżując się przepisem na kanie, czy żeberka w miodzie. I wtedy nagle myślę, że wiatr wieje, bo zapomniał drogi do domu, więc krąży po świecie i w każdy, najgłupszy zakamarek zagląda w nadziei, że to właśnie tam może się skryć.



Niesiony gdybaniami wymyślam erotyk. W sumie, czemu nie, każda pora dobra na konsumpcję, a w głowie tak bezpiecznie, przytulnie i nie karcą wilczym spojrzeniem za nieumyślną, a niechby i z premedytacją pomyślaną fantazją.



- Pochlebiłoby pani, gdybym się przyznał, że w zaciszu alkowy gwałcę się myśląc o pani? Jakie uczucia wzbudziłbym w pani takim wyznaniem? Niechęć, ciekawość, wzajemność? Wie pani, jak trudno przyznać się już tylko do samej myśli, a co dopiero do spełnień grzesznych, samotnych, gorączkowo podjętych, gdy już stłumić ich nie było sposobu? Potrafiłaby pani komukolwiek przyznać się, że grzeszy w głowie, a on gra główną rolę tak doskonale, że jego obraz zanika dopiero w euforii spełnienia? Kiedy prymitywna potrzeba weźmie górę i zaciągnie ciało w świat nie znający słów, bezinteresowny, pozbawiony lęków i tabu?

Wie pani, jak to trudno? A jeszcze trudniej byłoby nie tyle wyznać, co zaprosić do uczestnictwa, by patrząc sobie wzajemnie w oczy podzielić się jednostronnym aktem samospełnienia, wypychając poza nawias wstyd i upokorzenie, udając wspólnotę, choć byłby to tylko przedsmak głębokiego uczucia? A może uczucie dopiero wtedy się dopełniłoby się, kiedy pozwolić mu przekroczyć i tę granicę?

Potrafiłaby pani? Wysłuchać, albo opowiedzieć? Może nawet wziąć udział?



    Pani mocno osadzona w sobie założyła skórzaną kurtkę w kolorze, który jak słyszałem nosi miało „brudnego różu”, więc zastanawiam się, czy gdyby taki kolor ubrudzić użytkowaniem, nabrałby jakości, czy nie? Wszak byłby bardziej brudny, czyli bardziejszy. Kurtki, to wdzięczny temat, bo inna niewiasta, tym razem w „kremowej” kreacji dołem miała jedynie rajstopy w cielistym kolorze, jeśli ciało lubi pewną dająca się bez problemu zauważyć bladość. Może z zimna, bo szła dziarsko – kto wie, czy nie pędziła dokupić czegoś, co okryłoby nogi i „strefę bikini”.



    Wracam. Miasto pozwoliło sobie odświeżyć, czy też odrestaurować średniowieczną basteję, co udało się po krótkiej walce, gdyż nie była aż tak mocno uszkodzona. I natychmiast pojawiły się psalmy pochwalne w lokalnych mediach, oraz nieodzowna w takich przypadkach paskudna blacha – metka z ceną, jaką zapłaciła Unia, byśmy mogli się nacieszyć basteją. Interesujące, czy we Francji i Niemczech inwestycje także ozdabiane są ohydnymi metkami.



    Jadę, W tłumie bez kłopotu dostrzegam Golema, który wracała z łona natury na łono Pięknej Golemicy. Stęskniony najwyraźniej dryfował ku swojej pani siedzącej skromnie parę siedzeń przede mną.

środa, 1 października 2025

Chorał chorych hortensji.

 

    Zdumiewa mnie ilość wysokich ludzi. Bez względu na płeć, czy wiek jest ich jakoś więcej. Zagęszczenie ludzi nieco zbyt chudych, za to nadmiernie wyrośniętych, jakby wzrost miał rekompensować niedostatki wagi. Pani o mocnych łydkach i bladej buzi pogrąża się w odmętach własnych bezdroży splątanych w nieskończoności myśli. Zatopiona w tym bogactwie ignoruje świat zewnętrzny i nawet mimicznie zachowuje powściągliwość, pomimo usiłowań kierowcy, czy współpasażerów, by ją z tej komy wyciągnąć.


    Kręgi na wodzie świadczą o utajonym życiu pod powierzchnią, a porastające chwastami kamienne nabrzeże o sile natury i potężnej chęci do życia. Nieco niepokoi mnie Nóżka. Wiem, że jestem później niż zazwyczaj, a spotykam go, jakbym był o czasie – czyli to on się spóźnia! Chuda baristka wynosząc z lokalu stoliki tańczy, poprawiając mi humor.


    A zakład wodociągów położył ponoć w Mieście „bardziej niezawodne rury” – tylko po co, skoro stare były niezawodne, a nowe tylko trochę bardziej. Nie szkoda kasy?


    Chuda dziewczyna o makijażu kładzionym tak grubo, jakby położono go szpachelką na udach ponad kolanami miała drobne tatuaże – jedną nogę zdobił trójkąt wypełniony czymś mało czytelnym, drugą kółeczko z podobnym drobiazgiem. Może miało toto jakieś ukryte znaczenie, choć kółko i trójkąt to symbole tak proste i spotykane w przestrzeni publicznej określające płeć osoby uprawnionej do wejścia w celach fizjologicznych. Chwilę później pani o pięknej buzi i wyeksponowanym strojem sromie mija mnie bez żadnych uczuć, zupełnie jakby ukończyła z wyróżnieniem zaawansowany kurs obojętności dla cyborgów. Kolejne indywiduum o dwukondygnacyjnych paznokciach stopione niemal doskonale z monitorem, więc ślepe, głuche i cud, że oddychało – może na monitorze była instrukcja on-line dotycząca podtrzymywania procesów życiowych. Wyglądam za okno, a tam kobieta ufortyfikowana, obudowana wielkim SUV-em, wyglądająca jak sklepowy manekin w zbyt dużej peruce, której żaden mistrz grzebienia nie tykał od zbyt dawna. Zaraz za nią przedzierał się przez ulicę budowlaniec z brodą tak błękitną, że reklamy ciepłych mórz i ekskluzywnych basenów pochorowałyby się z zazdrości, gdyby ujrzały ów kolor.


    Pulchniutki facecik z łydkami wydepilowanymi tak gładko, że nawet światło się po nich ześlizgiwało szedł projektując własną przyszłość w negocjacjach prawie bezpośrednich, bo konsultowanych dousznie przez słuchawki. Przysiada się do mnie młodziak, któremu pod nosem wyrasta właśnie cień wąsa. Metroseksualna uroda, delikatność mało samczo-alfia, choć może to pozór, mimikra, gdyż młodzianek święty kontrolując, czy nie podglądam co i rusz drapał się po ośrodku decyzyjnym wykorzystywanym na ogół w kwestiach rozrodczych. Stymulacja ukradkowa nie rokowała, szczególnie, że w zasięgu wzroku nie bardzo widać było jednostek, na których dałoby się ów popęd spożytkować po bożemu, gdyż stadko szorstkich nastolatków zablokowało pole widzenia. Zabrakło tylko Czubówny, by wytrawnym głosem opowiedziała o strategiach młodziaka i przewidywalnych konsekwencjach udanego (bądź nie) polowania na spełnienie.