Będą
retrospekcje. Przynajmniej pozornie.
Jako
ta ślepa kura oślepła ze szczęścia znalazłem, choć nie
szukałem. Gęstą i niezbyt prostą siecią linek sieciowych
dotarłem do pani Ewy Wardawy, która zdecydowała się nadać paru
moim opowiadaniom nieco więcej wdzięku i ociosać z co większych
głupot. Pisałem o tym tu:
https://w-lustrze.blogspot.com/2025/09/z-ostatniej-chwili.html
Panią
Ewę można zastać pod e.wardawy@wp.pl
– jednak negocjować należy już solowo i bez kumoterstwa, czy
chowania się oku za plecy (oko pleców raczej nie posiada, a jeśli
nawet, to nie wie, jak to sprawdzić).
Na
pierwszy ogień poszła zapomniana mitologia, która wyglądała tak
https://w-lustrze.blogspot.com/2018/11/zapomniana-mitologia.html
a
teraz wygląda jak niżej.
Zapomniana
mitologia
Za
pracą szedłem przez świat, aż na jakimś płocie zobaczyłem
ogłoszenie: „Augiasz i synowie – spółka z tradycjami szuka
pana do sprzątania. Tuż za płotem”. Poszedłem, w końcu
sprzątanie nie należy do zakresów wiedzy tajemnej, i uznałem, że
znajduje się w zakresie moich skromnych kompetencji. Faktycznie było
niedaleko. Augiasz, choć się wcale tym nie chwalił, miał więcej
córek, niż synów. Obejście, jak obejście – zwyczajne, jak to
na wsi. Kury pilnowały kurcząt i plotkowały o rudym, nocnym
gwałcicielu, który rozkochał się w niosce do obłędu, aż ją
wytarmosił w ekstazie tak, że umarła z rozkoszy. Wciąż jej jęzor
wisiał na wierzchu, bo amanta spłoszyły burki cierpiące na
zapalenie pęcherza. One i pięć razy wstają w nocy, kiedy prostata
nie pozwala im spać. Koty, od niechcenia wysiadywały w tym czasie
jaja, skrupulatnie unikając ludzkich oczu i pomówień. Chytre
bestie – zamiast malutkiego jajeczka liczyły na tłustą gąskę –
i z poświęceniem, wylegując się grzały brzuszyskami małą
ławicę podebranych cichcem jaj. Chyba miały nadzieję, że się im
upiecze i padnie na amanta, że gardło ćwiczył, żeby wydobyć z
siebie wysokie C bez konieczności raptownego ściskania jąder.
Augiasz
był trochę schorowany: korzonki, żylaki, skleroza, czarnowidztwo,
drżąca rączka i zwapnienie żył. Ale cynikiem był wielkim, bo
przypadłość rozwija się z wiekiem bez wstrętu i ograniczeń.
Pozwolił, żeby ta najbrzydsza z córek postawiła na stole dzbanek
mleka , ale resztę zagonił do roboty, gdzieś za siedmioma górami,
żebym nawet myślami nie zdołał drogi odnaleźć. Trzech synów
posadził obok, żeby zapewnić sobie liczebną przewagę, chociaż
taktyczną miał już zagwarantowaną – w końcu ja za chlebem
przyszedłem – a chleb na stole stał i kusił. Trochę bałem się
wyciągnąć rękę, ale w końcu pomyślałem, że nie ubiją
parobka, zanim zacznie robotę, a głodny robić nie będę. To
sięgnąłem po skibkę z brzegu, piętkę tak pachnącą i ciepłą,
że chyba córy piekły, bo zapach kobiety przebijał się ponad
drożdże. Ośliniłem się, ale Augiasz nie zauważył, bo jemu
sztuczna szczęka się nie domykała i wzorem buldoga nosił sople
poniżej brody.
Jeden
z synów chciał już zagaić, widząc, że ojciec popadł w
melancholię, albo że w pamięci poemat w pięciu aktach wierszem
cyzeluje, ale Augiasz go powstrzymał gestem, jakim Kopernik słońce
wstrzymywał. Senior miał mieć posłuch i pierwszeństwo przy
wyjadaniu skwarek z miski. Szczeniaki na wsi mores znają i syn
zmilczał ojcowską reprymendę. Ja mogłem milczeć jeszcze ze dwa
miliony lat, dopóki mleko i chleb na stole. Tylko żołądek mi
burczał – może za wolno przeżuwam – jakbym był statecznym
wołem, a nie rozpaczliwie głodnym obdartusem. I jak takiemu
wytłumaczyć, że w gościach, to półgębkiem, ukradkiem, że
trzeba się delektować i udawać, że się je z roztargnienia i z
ciekawości, a głód został ukrzyżowany dwadzieścia lat temu i
skóra z niego ozdabiała fotel na werandzie, albo się prężyła na
wojennym bębnie.
Sielanka
niestety nie trwała długo – jakieś cztery zwrotki
trzynastozgłoskowca i zaledwie dwie marne skibki – ech,
rozmarzyłem się i oczy powlekła mi wizja, w której ręka tej, co
chleb kroiła, pot mi z czoła odgarnia i na czole nie poprzestaje,
lecz wygrywa na skórze pełen koncert pośród miękkości intymnego
siana. Chleb pachniał obietnicą raju i piekła naraz, aż przytulał
się do mnie i szeptał bezeceństwa w jej imieniu. Augiasz podrapał
oba ośrodki odpowiedzialne za podejmowanie decyzji, czyli łysinę i
rozporek – kolejność przypadkowa – po czym przystąpiliśmy do
negocjacji warunków umowy. Chytrość z niego biła, jakby miał
szkockie pochodzenie, albo przynajmniej na Małopolsce spędzał
każde wakacje. Parobek się zapodział, który stajnie im sprzątał
od wieków – jakieś smoki obecnie oswajał, czy zapasy z wężami
uprawiał – nieważne. Ważne, że mu sukcesy do głowy uderzyły i
nad mierzwą pochylać się nie chce, żeby mu manicure się nie
pokruszył i aureola nie przesiąkła aromatem odległym od boskich
perfum.
Twardo
na zadzie siedział Augiasz, a ja na początek standardowo pół
królestwa chciałem i tę córuchnę od chleba, bo te stajnie, to
ponoć końca nie widać, i było ryzyko, że jak wrócę, to już
żadna na mnie starego nie spojrzy. Zgarbiony, śmierdzący drań, co
się ze stajni wynurzył po wieki wieków amen… Gryzłem chleb
niespiesznie i tych jego synów liczyłem. Wiedziałem, że kutwa, i
nie da królestwa, ale córę? I opierunek może, bo ktoś mi
śniadanie do pracy zrobić chyba musi. Własnej córze spać w
stajni raczej nie pozwoli, więc niech myśli, póki jeszcze ma czym.
Głowa zdezelowana, zużyta niemal do cna i nie ma co regenerować,
ona już dogorywa. Nie ma czego żałować. Naradzić się chcieli z
synami i wysłali mnie gdzieś pod jabłonkę, a ta brzydka mi wody
chłodnej przyniosła i ukradkiem w rękę wsunęła liścik pachnący
znajomo.
–
Ech! Na wiele ustępstw już byłem gotów, byle tę dłoń ucałować
i nie poprzestać. Nim smaku całego ciała nie wyssam do szpiku.
Dłoń w kilku zaledwie słowach spisała baśnie Szeherezady w
wersji dla dorosłych, bez jednego znaku zapytania, czy wielokropka.
I tak uroczo wyrażała się podkreślając słowo MY…
Negocjacje
zakończyły się w czasie niewiele krótszym niż wojna trojańska i
obyło się bez perfidnych podstępów. Przynajmniej mam taką
nadzieję. Ten sęp Augiasz, siedział taki zadowolony, jakby surową
wątrobę wyżerał każdego ranka jakiemuś nieszczęśnikowi. O
pieniądzach dżentelmeni mówić nie mogą, a poufność umowy pod
karą Sądu Ostatecznego nie pozwala Augiaszowi przechwalać się po
knajpach, jak to parobka naraił za grosze, ale ja swoje wiem. On nie
wierzył, że wrócę, bo był dość spolegliwy. Nim pod bronią
stanąłem u wierzei stajennych, skubnąłem z talerza jeszcze dwie
skibki i mlekiem wprost z dzbanka popiłem. Splunęliśmy w dłonie i
w ten sposób przypieczętowaliśmy umowę. Zostawiłem oślinionego
buldoga z narybkiem przy stole letnim, a sam poszedłem w bój.
W
środku nawet stały jakieś konie, a smród niósł się już chyba
pod sam Panteon. Konie najprawdopodobniej wytrzymać nie mogły i aż
rwały się do pomocy, żeby uwolnić je od aromatu, który nadawał
się do krojenia i wysyłania na eksport w plasterkach, serwetkach
wycinanych na kurpiowską, czy łowicką modłę, i rozścielania na
polach zamiast nawozów mineralnych. Oparłem się o łopatę, bo to
najlepsza rzecz, jaką potrafi ona zaoferować kolaborantowi. Zamiast
głupio na robotę rzucić się i skonać, poddałem rzecz analizie.
Przyjemnie się duma kiedy w kieszeni dwie skibki świeżutkie, a pod
nogami dzban zimnego, pysznego mleka, które chytrze zabrałem ze
sobą. Wzorem Augiasza miałem już zamiar ośrodki decyzyjne
pobudzić do działania, kiedy się okazało, że jeden z nich jest
właśnie ożywiany spontanicznie i bliżej nieznaną energią. Muszę
przyznać, że zostałem poddany indoktrynacji tak fachowej, że
przymierzałem się do dziękczynnej arii, kiedy ów siła
spontaniczna zamknęła mi usta, żebym Augiasza snów nie ubarwił.
Dłoń pachniała chlebem, piekłem i rajem. A kiedy już
niewyśpiewana aria dobiegła końca usłyszałem w uszach obietnicę
czegoś więcej, niż to drobne, improwizowane preludium, kiedy już
z pracy do domu wróciłem.
–
O Bogowie! – wrzasnąłem mentalnie przepojony miłością i
pożądaniem.
–
Co?! – odwrzasnęli równie mentalnie i gromadnie Bogowie,
wytrąceni z drzemki poobiedniej i lenistwa odwiecznego.
–
Piekło mi stygnie i niebo się schładza, czekając aż mierzwę
wygarnę gdzieś, gdzie nie skaleczy boskich nozdrzy. A Augiasz w sen
zimowy zapadł, choć słońce wysoko na firmamencie i gotów
skrystalizować na tym taborecie, zanim go hemoroidy na brzuszek
obrócą.
–
Aha… – mruknęła nieokreślona boskość z góry – Daj nam
momencik, bo sprawa jest poważna, żadnych półśrodków, tylko na
chwałę niebios, problem trzeba rozwiązać. Niech trąci
doskonałością, bo partactwem na Panteonie zajmować się nikt nie
zamierza. A przy okazji – Pegaz gdzieś się nam zapodział –
gdybyś był łaskaw zerknąć po boksach, czy gdzie tam za klaczką
płochą nie poleciał drapichrust, to byłoby miło…
–
Przysługa za przysługę – pomyślałem. Uczciwy układ. Gumofilce
może siedmiomilowe nie były, jednak na spacer po stajni wydawały
się w sam raz. Ale tylko sprawiały takie wrażenie, bo kiedy
pierwszy krok w mierzwę wykonałem, to ona połknęła stylowe
obuwie wraz z łyżką, którą w bucie trzymałem na wypadek
spotkania z zupą, czego nie wykluczałem nawet w chorobie i we śnie.
Nawet się jej nie odbiło. Bogom zupełnie nie w smak to było, że
boski posłaniec w gównie był gotów utonąć szukając ichniej
zguby. Rwetes się wielki uczynił. Chmury zgęstniały i srogość
nad światem zakwitła w granacie tak ciemnym, że prawie czerń
zawstydził swą intensywnością. Spółka z nieograniczoną
nieodpowiedzialnością zawiązała się ad hoc, w świat poszły
wici, że torf małoletni za drobną opłatą odmłodzi owoce na
drzewie, które mogą nawet starym członkom odświeżyć wspomnienia
i wieczorom przywrócić pożądaną temperaturę. Za jedyne trzy
dolce od taczki – załadunek, transport, cła i ubezpieczenia
podróżne po stronie zamawiającego.
Kolejka
stanęła nim niebo wyblakło, a całodobowa obsługa wymagała
pozyskania personelu. Na pierwszy ogień zaangażowałem augiaszowe
nieroby. Pierwszy raz w życiu gumofilce przymierzali z zachwytem i
niedowierzaniem. Następnie przyszły córy, po cichu i na
paluszkach, żeby się tata nie obudził, lecz on popierdywał
radośnie i beztrosko pod jakąś sosenką , a żywice pachniały mu
niczym kamfora, bo czymś trzeba zagłuszać skutki przemiany
materii. Nim nadciągnęli na zakupy łajna trzej królowie z
mieszkiem złota, już trzeba było otworzyć pierwszą linię
kolejową, żeby transportować urobek w dalekie landy. I Pegaz się
odnalazł, ale z jęzorem na brodzie uczył kolejną samotną klacz
latania, a ta oczami przewracała, zachwycona samczyka talentami.
Mruknął tylko, że przyjdzie, jak tylko pragnienie reszty dziewcząt
ugasi i za kieliszeczkiem ambrozji zatęskni, więc niech mu tam na
Panteonie już w koryto zaczną nalewkę dozować, bo koniec stajenki
niczym światełko w tunelu łypie żółtym oczkiem parowozu.
Córy
w administracji sprawdzały się nad podziw dobrze, kasując równo
wielmożów i chudopachołków, a szafy pancerne podstawiano, gdy
tylko poprzednie zaczynały trzeszczeć przesytem niczym przykuse
biustonosze podczas przeglądu oręża. Chłopaki na przodku nabrali
wigoru i oczy im błyszczały, choć kufajki przeszły koniną.
Apollo przyglądał się w milczeniu, ale przy pierwszej konfrontacji
topless odpadł w przedbiegach, popadł w kompleksy i płakał pod
drzwiami stajni czekając na wakat. Dzikie baby były tak zachwycone
krzepką jędrnością młodzieży, że podwoiły pojemność
biustów, żeby się chłopaki w obfitości mogły zanurzyć po
fajrancie. Po wszystkich krzakach śpiew syreniego szczęścia niósł
się zbiorowo aż nad ocean, gdzie wściekłość porzuconych połowic
kobiecych musiała przed namiętnością wydrzą i kocią ukrywać w
milczeniu rybie zakończenie. Córeczki wybrednie selekcjonowały
promenujących z niedbałą nonszalancją gachów i amantów, jednak
oczy wznosiły do góry, jakby czekały na gwiazdkę… a raczej
gwiazdora… No… Jeśli nie Boga samego, to przynajmniej półboga,
Herosa, Erosa, ochłap, ale z pańskiego stołu, z Panteonu, bo na
ambrozję zakusy im rosły szybciej niż gachom zawartość
rozporków.
Wreszcie
Augiasz się wyspał, bo w tym czasie wyspać mógłby się nawet
kamień i dno oceanu. Oczy przetarł niedowierzając, że jego
synowie paradują w gumiaczkach, a za nimi jak winogrona całe kiście
stęsknionych białogłów błagających o konsumpcję. Już miał
nóżką chromą tupać na swoje córeczki, kiedy zobaczył
mizdrzących się adoratorów nieśmiało meandrujących po
trawnikach, niczym winniczki po deszczu. Zerknął na mnie
podejrzliwie, ale ta brzydka, własną piersią mnie przed ojcowskim
wzrokiem broniła, więc odpuścił. Podciągnął gacie i do stajni
uderzył, jak rozpędzony peleton zmierzający do górskiej premii.
Konserwatywny był bardzo, więc pociąg do przewozu mierzwy
zignorował i nie pozwolił własnym członkom na prawie borowinową
rozpustę, i poszedł pieszo. W te czeluści niezmierzone, w drogę,
która końca chyba nie miała. Jedyna nadzieja, że go Pegaz
zabierze, kiedy już pobryka do woli. Może go w pysku jak szczeniaka
przytarga… Dobrze by było, bo ta… Ta brzydka…
Kiedy
już tatuś zaginął w otmętach barokowej stajni – uciekł bez
zapłaty świntuch jeden – to mnie po policzku pogłaskała… Jej
dłonie…
–
O Bogowie! – wrzasnąłem mentalnie przepojony miłością i
pożądaniem.
– Co znowu?!
– odwrzasnęli równie mentalnie i gromadnie Bogowie, wytrąceni z
drzemki poobiedniej i lenistwa odwiecznego…