środa, 17 stycznia 2018

Przesłanie futrem wyśpiewane.

Ciemność kota przeszyła milczącym, ciepłym wektorem mrok pokoju. Spod zasłoniętych rolet światło nocy drapało plastikowe futryny okien, żeby wspiąć się na parapet i ogrzać wyziewami kaloryfera, albo zdjąć z kociego futra ładunek elektrostatyczny i wybuchnąć mikrowyładowaniem. Udawałem, że widzę, jak cień kota zagęścił ciemność, jednak to moje udawanie było bardziej niż nieprzekonujące. Kot nawet nie wzruszył ramionami, czy czymkolwiek, czym koty wzruszają, kiedy chcą zignorować takie nieudolne próby zawarcia przymierza. Wskoczył na okno i kocim sposobem zaznaczył przestrzeń pomiędzy materiałem rolety, a szybą. Zastygł tak, przełykając ślinę i tylko zgrzyt pazurów drących drewno parapetu wskazywał, że zewnętrzne pełne jest kocich śniadań ukrytych pod sutanną nocy. Licha ona zapewne, skoro nie potrafi obronić przed apetytem kota, który nie może wesprzeć się węchem, ani słuchem, bo on zamknięty w kloszu pokoju o ścianach przedwojennej grubości i oknach współcześnie szczelnych. Kot pewnie przypomni sobie o mojej obecności po wielu daremnych wysiłkach sforsowania podwójnej szyby, jednak chwilowo złości się jęcząc, że przeszkoda hamuje atak, a głowa oparta o szybę wlecze rzeką procesy myślowe, gdy kły już na zewnątrz zanurzają się w podskórne źródła ciepłej, dzikiej krwi.

Milczę. Udaję, że śpię, jednak nawet to przychodzi mi z wielkim trudem, bo ta bezczynność rodzi demony, które pośród tego mroku niedoskonałego przecież rosną we nie i przede mną. Nie uspokaja mnie miarowe, rytmiczne metrum kociego ogona skandujące pomiędzy gipsową ścianą, a blatem parapetu niekończącą się mantrą: chcę, chcę, chcę…

Leżę i również chcę, chociaż jeszcze nie zdefiniowałem potrzeby. Wolę nie przyglądać się ciału, bo ono gotowe wyprężyć się pożądaniem, które spełnić mógłbym tylko wsobnie, popełniając autodestrukcję nasion daremnych utopionych w bezkresie pościeli. Zaglądanie w przeszłość gotowe spłoszyć kota szlochem, lub śmiechem zupełnie nieadekwatnym do tego mroku i bezruchu, w którym tylko ogon taktuje pierwotnym głodem i gotowością do uczty zawstydza niedoszły poranek.

Przejeżdżający samochód rozedrgał powietrze wystarczająco, żeby pojawiły się cienie. Chrzęst zmiażdżonych kałuż, które zaskorupiły się pośród nocy, a teraz odradzają się ciemnością płynną, błotnistą i niepitną tak bardzo, że gawrony, które skorzystały z podobnej wody do dzisiaj są czarne i chrypką kaleczą świat ilekroć otworzą się na dialogi. Światła płynęły falą, jakby to oświetlenie kutra było, a nie samochodowe, lecz podwórze, niczym ocean wzburzony potrafi nieostrożnym kierowcom połamać zęby, albo język podzielić na części w dziele autodestrukcji, kiedy trafi na optymistę-gadułę, lub ignoranta-gawędziarza. Reflektory wymalowały na żółtej przecież ścianie szarą duszę kocią. Wielka ona, niewspółmiernie do tego skromnego ciała potrafiącego wnętrze halloween’owej dyni zasiedlić. Na ścianie cień omiatał pajęczyny, a pająki bezgłośnie drżały trwogą, bo nie mucha to przecież na spotkanie cięciw labiryntu wyszła, a wróg potężny, co jak jeż szczotki i penicylinowe zawiłości gotów potraktować ignorancją i niezauważeniem, a szkody poczyni tak duże, że nawet dziki pająk się spoci, nim odtworzy kolię czekającą na perły rosy zimowym świtem, gdy słońce żebrać będzie o randkę ze skostniałym światem.

Samochód przestał kroić mrok świetlnym mieczem i z okien niósł ostatnie echa umierających skorup malowanych styczniem na mokrych powierzchniach wygładzających wizualnie areał podwórza, aż zamilkł przekraczając zasięg słuchu. Patrzyłem na ścianę, która oddawać próbowała kolor, i wsparcie kociego grzbietu błogosławiła, bo dzięki niemu zewnętrzna noc kleiła się do ścian, jak ręce niecierpliwego kochanka kleją się, gdy tylko okazja spotkania się trafi. Miałem nie zamykać drogi nocy do tych ścian, do mnie, do wnętrza, jednak tam, na wyciągnięcie wzroku mieszka pani cierpiąca na bezsenność, znudzona jałowością programów telewizyjnych, więc w oknie tkwiąca niepowstrzymanie i jako ta wieczna lampka w kościele świeci siwą głową pośród każdej nocy.

Nie wiem dlaczego pożałowałem jej widzeń i uniesień bezdusznie tak. Przecież mogłem, bo nic mnie nie kosztowało wziąć kobietę (która przecież kiedyś była) w otwartym oknie, w krzyku drącym prześcieradła nocy i wspólną ekstazę wywrzeszczeć wystarczająco głośno, żeby usłyszała. Wiem, przypadek sprawił, że wiem, bo widziałem, jak wnuk na osiemdziesiąte zapewne urodziny przyniósł babci lunetę, żeby wzrok jej wyostrzyć i dać wrażenie ruchu, którego sama już wykonać nie bardzo może. Mogłem dać jej wspomnienia, być lekarstwem i młodością utraconą. Mogłem stać się jej zastępczym życiem, a ja… wstydziłem się nadaremnie codzienności. Kląć mi się teraz chce, lecz obiecałem sobie, że zaklnę dopiero wówczas, kiedy horyzont zarazi się atomowym grzybem, albo przyjaciel mnie zdradzi dla paru srebrników.

Noc dojrzewała powoli, ale dnia rodzić jeszcze nie była gotowa, ciało moje rozkołysane w snu zapomnieniu trwało i bezruchu, a w głowie mieliły się zdania niepoważne, wstydliwe, małostkowe marzenia, i pasły się niczym nieoswojone konie i karmiły się moją zbyt kruchą dojrzałością, taką, do której wstyd się pośród obcych przyznawać. Ot – drobna, niezbyt przyjemna szykana (tak jakby szykany mogły być przyjemne…), spoza której wygląda zaciekawione życie, czy wreszcie zareaguję bardziej żywiołowo, niż na muchę, która trzy okrążenia mojego nosa wraz z uszami wykonała, zanim leniwie machnąłem tak, żeby bydlątka nie uszkodzić.

Koci ogon – wiem, wymyśliłem to sobie, ale wymyśliłem obrazem, w który uwierzyłem, zanim się stał rzeczywistością – koci ogon zesztywniał, słysząc falującą melodię białka. On nie słyszał skrzydeł miksujących powietrze, żeby zamazać moje płoche wizje, lecz słyszał ciepło przystawki, a może nawet przynętę dla opierzonego białka, które nerwowo dreptało na zewnątrz. Jeden wróbel tylko był wystarczająco bezczelny, żeby z wysokości zewnętrznej , więc bezpiecznej, satelitarnej anteny postukać pazurkami w czaszę i zaśmiać się kotu w pysk, kpiąc z jego kagańca szybą podwójną ustawionego. Żal było skamlącego kota i już miałem wstać otworzyć na oścież okno i oddać kotu przyrodę na jego pazerność, a w zamian (niestety) wziąć klimat i przytulić do stóp niegodziwych, marznących pośród desek podłogi, do żeber własnych wątłych i nie gotowych absolutnie na przyjęcie w poczet „niedzielnych morsów”. Tkwiłem, schwytany pościelą niczym lodołamacz pośród arktycznej kry, spiętrzonej ponad moc silników ryczących ropy agonią, zniewolony, czekający wiosennych roztopów. Koci ogon mierzył czas pośpiesznie, siedmiokrotnie, a może dziewięciokrotnie, bo ponoć tyle w nich życia, że ludzką śmierć po raz dziewiąty przeżyć łzą muszą, nim umrą prawdziwie.

Gapiłem się w wahadło ogona pokrytego mrokiem, a ogon, niczym kameleon ubrał się w mrok otoczenia i stał się tylko fanaberią otumanionej głowy, a nie rzeczywistością. Pomimo tego drgał przed wzrokiem i wypełniał horyzont myśli do spodu. Chyba już się pogodził z myślą, że się nie uda zatopić kłów w ciepłych piórkach podwórkowej galanterii, ale wzrok nadal szperaczem przebiegał dostępne przestrzenie, a mózg wypełniający konchę profilowanej jednostkowo muszli wysyłał do mnie sygnały niedostępne dla pięciu zmysłów a ja…

Nie musisz wierzyć, bo twoja wiara nic nie zmieni poza tobą. Nie musisz słuchać, bo i tak to powiem. Kpij. Szydź, że jestem egocentrykiem, że mój świat mi namalowany, w ramy został ubrany, niczym w obrożę i kaganiec tak mocno trzymający mnie za pysk, że tylko słowem próbować mogę cię dotknąć pośród samotnej nocy. Śmiej się ze mnie, że mniemam i gdybam, że z kotem rozmawiam, który tylko domysłem ciepła i życiem nieistniejącym… bo w tym mroku – może go nie być wcale. Może tylko moja ignorancja zachłanna powołała go do życia i ciepło bawełny zwiedzającej moje ciało i pijącej soki spoconego ciała…

On tam jest – uwierz proszę – jest na oknie kot czarno-dachowy, doczepiony do ogona, wywijającego w mroku hieroglify pisane podczerwonym światłem na suficie i jestem ja – nagi, zmumifikowany, spętany włóknami syntetycznymi tak bardzo, że własnego aromatu nie czuję i rozmawiam z kotem. Ba! Nie rozmawiam – słucham monologu, bo sam nie wnoszę nic do tej rozmowy. Nic wartościowego. Słucham nieistniejącego, ale możliwego kota ciemności, który tę ciemność przeszył wzrokiem lasera i doświadczeniem przychodzącym z wiekiem (nie zdążyłem zapytać, czy pamięta uwielbiających go wysuszonych dzisiaj faraonów – ech, jakim jestem beznadziejnym gawędziarzem, o taką informację nawet nie zdążyłem kota zapytać…), gdy kot z pogardą rzucił parę słów nim skulił się w beznadziei i własną wielkością siebie zagrzewał do snu, kiedy dzień się rodzi wraz z Bogiem:

- noc to czas, w którym Bóg zrywa kolory z każdego istnienia, czas, kiedy nicość jest nieskończona, a horyzont kończy się na nozdrzach, pazurach i końcach wąsów. Noc, to czas, w którym wielkością jest każde istnienie, a reszta jest dopełnieniem rzeczywistości. Był czas, kiedy noc żyła pijąc oddechy niewidzialności, gdy karmiła się podglądana jedynie przez lustra gwiazd. A teraz? Miasto świeci. Miasto tętni i kipi kolorami pośród brzemiennej nocy, która już nie jest odpoczynkiem wojownika, tylko cyrkiem, komedią graną pośród tęczy kolorów, zamiast… nocą świat ma pachnieć, ma dotykać i uśmiercać, a nie wyglądać… ech… świat zszedł na… ludzi?...

11 komentarzy:

  1. Kot, który jest, kobieta, która była i półżywa noc w półśnie świata, który zszedł na ludzi... Cikawe

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jest noc tak ciemna, że mieści się w niej wszystko i nic pewnym nie jest

      Usuń
  2. Nie, z tym kotem to tak do końca nie wiadomo: jest czy go nie ma. ;)
    Kobieta była, fakt. A może wciąż jeszcze jest, bo autor z nią rozmawia. Wspomina? Wyobraża sobie?
    Fantazja, tajemnica, mrok, erotyka, artyzm... to wszystko znajduję u Ciebie.Brawo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ukłony dla pani - kot być może jest ciepłem oddechu, który popłynął przeciągiem na parapet.
      a kobiecie opowiadam historię, bo kobietom łatwiej to wyjaśnić - jeśli tylko jakaś kobieta znajduje się w zasięgu słów - w blogu o to zdecydowanie łatwiej niż o męską "słuchawkę".

      Usuń
  3. Nic gorszego dla świata niż zejść na ludzi.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nocą wszystko wygląda i brzmi inaczej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a poranki są najbardziej zwodnicze

      Usuń
    2. A ja najbardziej lubię poranki. :) .

      Usuń
    3. super - zdarzają się codziennie, więc łatwo je spotkać

      Usuń