poniedziałek, 12 listopada 2018

Zaproszenie.


Stał na brzegu fosy i ziarno sypał. Czasem chleb. Czasem kartofle nadgniłe, wyzbierane ze śmietników stojących w oficynach w pobliżu warzywniaków. Płaszcz przetykany kurzem śmierdział tak obficie, że niemal dźwięków nie przepuszczał, bo zmysły chciały się zamknąć szczelnie pod czaszką i czekać, aż minie atak niejednokrotnie używanej biologii.

A ja z jakąś chorą fascynacją patrzyłem, jak sypie do wody jedzenie, choć żadne z tych zwierząt mogących po nie przyjść nie potrzebowało go wcale. A przypływały. Ryby, kaczki, łabędzie, wodne szczury, nawet porzucone żółwie, kiedy przestały cieszyć dzieci obdarowane bezmyślnie z okazji braku rozumu ponoć dorosłych. Siedzący koło niego pies zdawał się być ucharakteryzowany na wzór właściciela. Kołtuny posklejanej sierści, zakurzona całość tak, że zaniedbany chodnik mógł go zamaskować lepiej, niż nową płytkę betonową. Pies szukał wzroku pana, bo psy są niewolnikami, chociaż głośno tego nikt im nie powie. Lubią pochlebstwa, więc można je ułagodzić słowem nie do końca szczerym, bo nie rozróżniają intencji. Są uroczo naiwne i biorą wszystko za dobrą monetę. Ten też. Wysprzątał już ogonem asfaltową ścieżkę za sobą z radości, że wolno mu siedzieć i patrzyć, jak jego pan karmi kaczki. Pan wyjmował z kieszeni ziarno, ale nie wszystkie wrzucał w wodę, bo część sam zjadał, albo psa częstował. Ten wąchał nieufnie, jednak odór plątał mu instynkty, gdyż pozwalał się skusić i przeżuwał z miną krowy podejrzewającej, że coś w życiu ją omija.

Kiedy odchodzili… W wodzie spontanicznie uformował się pochód i w takiej asyście odeszli zapominając odczepić cumy wątpliwego aromatu. Pewnie byli już daleko, gdy naciągnięty poza granice wytrzymałości smród w końcu odkleił się od nabrzeża i leniwie podążył za swoim stwórcą. Ja zostałem i wreszcie mogłem się rozkoszować niepokalanym smogiem, w którym było więcej chemii niż natury. A z chemią organizm nawykły od kołyski radził sobie zdecydowanie lepiej. Zapomniałem o zdarzeniu oddając się niekontrolowanej ingerencji słonecznej, bo ławka zapewniała minimum komfortu wystarczającego do drzemki. Działalność ludzi koncentrowała decybele po drugiej stronie fosy, a odległość łaskawie rozpraszała gwar do pomruków typowych dla jelit oddających się procesom trawiennym przy znacznym niedoborze materiału wsadowego.

Zapomniałbym, jednak widzenie powtórzyło się kilka dni później, gdy skuszony kosmiczną promocją taszczyłem wór ziemniaków z gwarancją producenta, że zanim skończę konsumpcję, to już się oszczenią i młodymi się będę raczył bezapelacyjnie. Siedziałem na ławeczce, żeby zbalansować oddech i mięśniom pozwolić na odprężenie. Wyjąłem z plecaka kefir z terminem przydatności adekwatnym do planowanych zbiorów młodych ziemniaków, bo one lubią koperek, skisłe mleko i rozmnażające się chaotycznie bakterie. Ale mój organizm natychmiastowo dopominał się wsparcia biologicznie czynnej substancji, żeby udźwignąć dość trudny tego dnia życiorys, więc raczyłem się i delektowałem, a bakteriom pozwoliłem na wszelkie możliwe szaleństwa we mnie nie czekając cudownego rozmnożenia bulw.

Zwierzęta mają instynkt i zmysły. Jeszcze. Bo ludzie robią wszystko, żeby je ogłuszyć, ogłupić i skłonić do rezygnacji z nich na rzecz lenistwa i cywilizacji. Cykliczność, pedanteria i promowanie adaptacji do ludzkich przyzwyczajeń mogą wytępić instynkty i zastąpić je zegarkiem. Fosą ciągnął kilwater, choć nie było widać żadnej jednostki, która mogłaby go wytworzyć. Patrzyłem nieco zdziwiony, bo akwen nie był przystosowany dla jednostek podwodnych – płytki, zamulony i pełen gnijącej zieloności snującej się bezpańsko z wiatrem. Nurt zachowywał się jak puszczony od tyłu film uświetniający samobójstwo kamienia skaczącego w głębinę. Wielowątkową drgawką sunął w kierunku brzegu jak niewielkie tsunami. Od strony lądu, kolizyjnym kursem ciągnęło epicentrum wszystkich możliwych woni skondensowanych na przygarbionej kubaturze okrytej płaszczem utkanym na osnowie z potu, moczu i tego, co zdążyło uciec z ust tuż przed agonią. A kiedy już instynkty spotkały się z wonnym dobroczyńcą, pies posadził własną melancholię na brzegu i usiłował ogonem rozproszyć resztki radości sprzątając asfalt za sobą. Osobnik, którego mogłem podejrzewać o wiele, lecz nie o zasobność materialną dzielił się z fauną tym, co wypełniało mu kieszenie. Łaską własną dzielił się nie zważając na urodę i pochodzenie dzieci. Ojciec natury.

Trzecim razem… Kiedy znów mnie nogi poniosły w te okolice, a koncentrat przepracowanych zapachów przepychał się niestrudzenie w kierunku wody, nie zdzierżyłem i podszedłem. Przebiłem się przez aromatyczny pęcherz pławny broniący dostępu do zestawu pan-plus-pies i choć nie bez kłopotu, podszedłem. Pies wachlował asfalt niewzruszenie i mi zbyt wiele uwagi poświęcić nie raczył, a jego pan tylko odrobinę się skrzywił, kiedy się zbliżyłem. Trochę mi było wstyd, bo spontanicznie podszedłem i z pustymi rękami, a wypadałoby jakiś drobiazg powitalny chociaż. Taką tradycyjną sól i chleb na srebrnej tacy. Miętowe cukierki miałem, więc z tej rozpaczy wręczyłem je, jak bukiet kwiatów pani domu, albo przysłowiową butelczynę dla gospodarza. Patrzył na mnie spod brwi zarośniętych gęstym buszem, ale wziął miętówki. Jedną psa poczęstował, drugą sobie wrzucił w otchłań pełną wspomnień o zdrowych zębach. Nie powiem, że aromat złagodniał, bo mięta nie stanowi jakiegoś antidotum dla tak zaawansowanego bukietu, a co najwyżej potrafi go podkreślić i wyeksponować. Zupełnie, jakby była porcelanowym talerzem, na którym wdzięczyć się mogło wyrafinowane dzieło sztuki kulinarnej. Psu, to się nawet odbiło, jakby chciał mnie przestrzec przed rozcieńczaniem tego, co ich łączy więzią mocniejszą od porozumienia.

Pan uzewnętrzniał zawartość kieszeni płaszcza i futrował zwierzaki, do niektórych niemal po imieniu się zwracając, a one gulgały, gruchały, cmoktały i wydawały szereg innych dźwięków na chwałę pańską i apetyt własny. Pod baldachimem aromatu byłem w pełni bezpieczny i nieosiągalny dla zewnętrza, choć patrol straży miejskiej dotknął mnie kilkakrotnie służbowym wzrokiem, zanim się oddalił. Płaszcz miał więcej kieszeni niż płaszcza, więc opróżnianie go zajęło sporą chwilkę, jednak zwierzyniec wydawał się mieć nieskończony apetyt i zerkał, czyhając na kolejne smakołyki. A te sypały się z niedopałkami, ze śmieciami, resztkami liści, czy bliżej niesprecyzowanymi drobiazgami w ulubionym kolorze dojrzałego kurzu.

- Głodny jesteś? – zapytał, a ja obejrzałem się na psa, aż się zaśmiał ochryple – nie on. Ty. On, to na pewno jest głodny i co do tego złudzeń nie ma żadnych. Pytałem, czy ty jesteś głodny.

Odmówiłem patrząc na jego ręce wysypujące resztki z ostatniej już chyba kieszeni i obcierające się o ten płaszcz. Nie miałem pojęcia, czy chciał mnie ziarnem nakarmić, czy może rękę dać mi do oblizania. Na wszelki wypadek grzecznie odparłem, że jestem po sutym obiedzie, więc niech nie przejmuje się mną, bo jemu zapewne gorzej się powodzi. Znowu mi śmiechem odpowiedział, aż psu ogon roztańczył się do tego stopnia, że istniało ryzyko wytarcia go do gołej skóry. Ręką mnie zaprosił, żebym z nim usiadł na brzegu.

- Śmietniki w mieście są pełne jedzenia. Warzywa trochę tylko miękkie lub podwiędnięte z braku wody, owoce ledwie nadpsute, ale wciąż zdatne do jedzenia. Ludzie wyrzucają tyle chleba, że musiałbym wózkiem tutaj go wozić, bo po kieszeniach nie zmieściłbym. Wszystko, czego nie daję rady zjeść przynoszę tym głodomorom. Niech pojedzą trochę, skoro ma się zepsuć.

Zdumiałem się, że taki z niego samarytanin, ale znowu mnie wyprostował i z naiwności wyleczył.

- W kuble można znaleźć wszystko. Tylko nie mięso, bo te zeżrą szczury, choćby usiłowało uciekać. Albo wrony. To co one zostawią potrafi zabić, rozpuścić żeliwny kociołek i przepalić szkło na wylot. Nie ruszam. Przychodzę tu. Dzisiaj też przyszedłem, żeby coś do garnka zabrać. Rosołu mi się zachciało, bo ten wiatr wieczorem potrafi przeciągnąć do kości aż. Więc dzisiaj kaczuszce łeb ukręcę i pójdzie do zupy. One wiedzą. I widzą, bo nie ukrywam tego. Na miejscu zabijam i patroszę. Oddaję wodzie wszystko, czego sam nie zużyję. Wnętrzności, pióra, łuski, biorę tylko to, co zamierzam zjeść. Razem z psem. Patrz, jeśli cię to interesuje.

Wyciągnął z kieszeni jeszcze garść jakichś ziaren i rękę nad wodę wyciągnął. Podpłynęły kaczki i łabędź, gołębie na brzegu oburzały się basowo, a on karmił ptactwo z ręki, a drugą głaskał, sprawdzając, czy warte zachodu. W końcu wybrał, za szyję z wody wyjął, płynnym ruchem łeb ukręcając bez cienia wahania. Reszta zafalowała skrzydłami, coś poskrzeczała, ale wciąż czekała na ziarno. Pogłaskał na pożegnanie jakąś kaczkę i wstał pokazując truchło.

- Teraz trzeba oczyścić i wypatroszyć. Jeśli jesteś głodny, to mów, bo dla trzech jedna kaczuszka, to będzie mało…

13 komentarzy:

  1. Jestem pewna, że nie powinno się podchodzić do woniejących na odległość osobników. Taki sielski obrazek faceta, który sam nie ma, a ptactwo karmi, zepsuć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ok. postaram się zapamiętać. i nie zakłócać.

      Usuń
  2. Tak ewa2 ma rację - taki smutny koniec. Dlaczego?
    Psy nie są takie jak piszesz. Psy akceptują człowieka takim jakim jest, nie udają, nie oszukują. I chcą, żeby człowiek też taki był. One nie są ani głupie, ani poddane, ani nie tracą siebie, żeby przypodobać się człowiekowi. One wybierają człowieka i chcą z nim być. To nie są poddani, to są towarzysze, przyjaciele, albo partnerzy. Na tym polega przyjaźń. Merdający ogon i mądre psie oczy potrafią zmienić nie jednego człowieka, pod warunkiem, że to człowiek, a nie bestia. Ze mną zawsze był pies, i zawsze będzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wg mnie koniec jest po prostu prawdziwy. pewnie, że szlachetność i dobre uczynki są łatwiejsze do oglądania, ale żołądek takich ograniczeń nie toleruje. nie zależy mi na kształtowaniu ideałów do których świat zbyt często nie dorasta.
      psów obrażać nie zamierzałem. to ludzie są nienormalni, bo pies kocha bezwzględnie. nie wiem jak dalece jest się w stanie posunąć z tym uczuciem w obliczu głodu/pragnienia, ale pewnie dalej niż człowiek. pies z opowiadania miał mieć imię - kojarzące się z żelazną rezerwą, suchym prowiantem, czy racją żywnościową. taki żywy sucharek wędrujący za głodomorem jako ostatnia deska ratunku. chyba zapomniałem o tym pisząc. ale nie martw się - miejskie śmietniki są wciąż pełne jedzenia.

      Usuń
    2. Dobrze wiem, gdzie jest żarcie - mój pies jest tam pierwszy. Pewnego razu patrzę, gdzie moja psina kochana się podziała, patrzę w okół przestraszonym wzrokiem. JEST! Buszuje w trawie wśród gołębi, kto pierwszy wciągnie chleb. ;)

      Usuń
  3. Proza życia, syty zachwyci się obrazkiem sielskim, karmienie kaczek dla ich urody...ale syty głodnego nie zrozumie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. świat jest piękny - ale dopiero po obiedzie.

      Usuń
  4. Ludzie wypuszczają żółwie w Polsce??!! Przecież to pewna śmierć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w miejskiej fosie pływają ich całe stada. nawet wysepka niegdyś nieoficjalnie nazwana wysepką miłości jest wyspą lęgową i to zasiedloną. nie ma dnia, żeby nie zobaczyć pływających żółwi. ciekawe, co jeszcze można spotkać w fosie.

      Usuń
    2. Oko - no powiedz, to jest żart. Prawda? Chociaż sama już nie wiem, podobno w Stanach krokodyle mieszkają w kanałach, bo ludziom z domów pouciekały.

      Usuń
    3. nie jest to żart. w fosie miejskiej żółwie pływają co najmniej od kilku lat. latem wylegują się na kamieniach małych wysepek lęgowych, pływają sobie swobodnie po całej fosie. nie wiem, co jeszcze w niej pływa, ale wiem, że ryby o długościach powyżej pół metra można zliczać na pęczki - widziałem też ryby-albinosy. zwierzyniec chętnie gromadzi się w pobliżu kładek i przejść ulicznych, bo tam najłatwiej o jedzenie.

      Usuń
    4. A co z żółwiami dzieje się zimą?

      Usuń
    5. nie zapytałem, kiedy przepływały. Fosa zasilana jest jakimś ciepłym ściekiem, bo nie zamarza tak do końca, więc zapewne mają takie lokalne termy. a może zmutowały i pod skorupą mają już ciepłe kalesony, albo nawet futra naturalne?

      Usuń