piątek, 31 sierpnia 2018

Do kłębka.


Otworzył mnie, jakbym był konserwą jakąś. Po prostu przyszedł i otworzył. A kiedy już byłem miękki i rozwarty, otwarty i bezbronny, to wcale nie wątrobę mi wyżarł, tylko sumienie zaczął mi pruć. Kusił i kusił, a ja głupi i łatwowierny zgodziłem się na każde bezeceństwo. Trudno było się zresztą nie zgodzić, kiedy tak leżałem przed nim otwarty i bez możliwości zrobienia uniku. W każdej chwili mógł nawinąć moje jelita na widelec niczym spaghetti i skonsumować mnie bez przypraw nawet. Może lampką wina popchnąłby, żebym miał złudzenia, że w trakcie ekskluzywnej kolacji znikam po kawałku w tym gębofonie nienasyconym. Patrzyłbym zapewne z takim samym przerażeniem, z krzykiem, który okaleczyłby mnie i otoczenie. Mnie nieśmiertelnie, a otoczenie na chwilę dramatyczną.

Złapał za jakąś nić nieskończoną i szarpał ją w poszukiwaniu obu jej końców. Spruł mnie jak sweter. Bez emocji, bez pośpiechu. Ciągnął i nawijał na łokieć, a kiedy kłąb się stał zbyt wielki, to zrzucił na podłogę i nawijał ciąg dalszy tam, gdzie zaprzestał. Jakby drugi akt rozpoczął. I konwersację prowadził, lekką, niezobowiązującą – przynajmniej jego, bo moje oczy rosły z każdym metrem wyszarpanej z moich trzewi nici. Nie sądziłem, że sumienie może być tak misternie szyte że tak cienkim wątkiem poprowadzona jest materia.

Diabeł wcielony i to dosłownie. Uśmiechał się, czasami tylko musiał nadepnąć na mnie, żeby szarpnąć tam, gdzie nici sumienia zaparły się i usiłowały zostać ze mną. Stawiał stopę na moim biodrze, czasem na żebrach i zdecydowanym ruchem ciągnął. Nici napinały się jak struny fortepianu i jęczały fałszywe tony w obronie własnej i pod brutalną dłonią stękały szukając zmiłowania – nie ten adres. Ja nawet nie próbowałem. Patrzyłem wystraszony, obolały i niemalże czułem jak wraz z ubytkami jaśnieją mi oczy. Już nie były brązowe, już wątłym beżem zerkały na rogate towarzystwo, które obdzierało mnie z sumienia…

Pracowity był, jak nie diabeł. I zawzięty. Nie myślałem, że potrafi się pocić, ale osiągnął i ten stan. Widać praca nad cudzym sumieniem do łatwych nie należy. A on darł jak własne, jakby żyłę kruszcu wykrył i podążał za nią, niczym Walon opętany gorączką złota. Oczy już miałem przeźroczyste jak kryształ górski. I chyba równie zimne, bo mi żal nie było owego czarta. Niech się poci. Ja popatrzę na te męczarnie. A co! Czemu ma mieć lepiej ode mnie, kiedy tak leżę rozpostarty jak ostryga przyprawiona pięcioma gwiazdkami Michellina zanim dosięgnie ją cytrynowa kropla soku. Chyba nawet zacząłem pokpiwać z niego, kiedy się szamotał i nawijał niekończące się nici. Może zdołał już wypruć ze mnie co większe skrupuły, bo szydziłem z niego coraz głośniej, a on sarkał nieustannie i klął pod nosem. Najwyraźniej bał się przerwać, żeby nici nie odnalazły ścieżki powrotnej. Tego zapewne nie zniósłby tak lekko, jak moje szyderstwa znosił. Może nawet padłby na serce, czy co tam diabłom wysiada albo niedomaga na stare lata.

Próbował się odegrać i kiedy przyszło szarpnąć raz jeszcze, to zamiast na biodrze się zaprzeć, oparł się stopą o żołądek. Zabawne, bo nawet ostryga w takich chwilach wypróżni się, a ciepły smrodek kształtną kulą uniósł się, jak termiczny bąbel odrywający się od skały, żeby orły mogły szybować szybko wznoszącą się windą. On tymczasem wzniósł się w zgniliznę końcowej fazy przemiany materii, co mnie rozbawiło do łez. Owszem, łez miałem już pełne oczy wcześniej, ale te były nie słone, a jadowicie kwaśne, przesycone trucizną i gęste od złośliwostek, którym wulgarność towarzyszyła jak cień. Jak druga połówka jabłuszka poszukiwana przez wieki w życiorysach znanych i zupełnie anonimowych.

Klął już nieprzerwanie i pocił się jak świnia. Zmęczenie brało górę nad chęciami. Niemal czułem po drżeniu nici, że jest w stanie skrajnych emocji, a fizycznością dogonił chyba moje anemiczne możliwości. Może wręcz się zużył w tym procesie, co mnie w tym stanie ducha zirytowało. Bo skoro się zabrał za robotę, to powinien skończyć.

- Nie wolno bawić się jedzeniem. Mamusia nie nauczyła? Ty wiesz, co to mamusia? Albo jedzenie? Śmierdzisz i sapiesz, pewnie żadna mamusia przyznać się do ciebie nie zechce, ale chyba masz jakąś? Pamiętasz ją?

Tym monologiem ubarwionym nieco rynsztokową biżuterią słowną chyba go dobiłem. Stanął mi stopą na twarzy i pociągnął mocniej jeszcze niż zwykł był czynić wcześniej, kiedy nici zaplątały się gdzieś w klatce żeber, czy o siebie nawzajem. Zajęczały resztki sumienia, a ja kląć zacząłem do wtóru. Klęliśmy we dwóch, a sumienie jęczało i drżało. No i wtedy właśnie wydarzył się sąd ostateczny i koniec świata. Koniec piekła również wydarzył się wtedy także. Dochrapaliśmy się zbiorowo. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony – ja, czy diabeł, ale mniejsza z tym. Z resztką sumienia byłem prawie jego odbiciem, a to co we mnie zostało było podłością, z lekka tylko oprószoną cieniem skrupułów. Armagedon dopadł nas niemal jednocześnie i zdechliśmy, zanim organizmy rozpoznały zagrożenie i poddały się śmierci.

Obudziliśmy pająka… Pajęczycę tęgą i jadowitą, która podskórnie poczęstowała nas sokiem z własnych kłów cieknącym. Teraz diabeł i ja gnijemy już. Jeszcze patrzę na niego, a on jeszcze klnie, ale pod skórą proces nieodwracalny się rozpoczął. Chyba nawet diabeł zrozumiał, że stał się fragmentem łańcucha pokarmowego i bardzo przewidywalną teraźniejszością, bez szans na ciąg dalszy, na cudowne rozmnożenie, na jakiekolwiek gwiazdy, ognie, czy inne duperele, które mają w ofertach istoty boskie na użytek wabienia maluczkich. Pajęczyca uwijała się wokół nas i własną nić mieszała z moim sumieniem, żeby szybciej nas zapakować w kokonie ciepłym, aby proces gnilny przyspieszyć. Ach! Jaką wytrawną ucztą stać się mieliśmy na chwałę silniejszego życia.

Diabeł nie wytrzymał i skapitulował, nim oczy przestały mu płonąć. Złośliwie pomyślałem jeszcze, że będzie bardzo pikantnym posiłkiem, że gorący jak ognie w których hartował niegodziwości. A on puścił wreszcie końce nici mojego sumienia. Próbowało nawet do mnie wrócić, żeby mnie odprowadzić w ostatnią drogę, ale spętane było jedwabiem pajęczym tak bardzo, że nawet diabeł tak mocno nie trzymał. Zostałem zapakowany we własne sumienie, ale tym razem to ono było na zewnątrz.

Zanim pajęczyca spętała mi usta, zanim mnie podwiesiła pod sufit, żebym dojrzał, zanim ostatni raz zamknąłem przeźroczyste wciąż oczy zdążyłem wyszeptać:

- Niech chociaż tobie pójdzie na zdrowie…

6 komentarzy:

  1. Dokarmianie pajączków i dbałość o ich dobre samopoczucie to bardzo szlachetna inicjatywa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie każdy chciałby znaleźć się w menu. podejrzewam głęboki deficyt ochotników.

      Usuń
    2. Toteż szlachetność rośnie.

      Usuń
    3. grunt, że nie skojarzyło się z tym, co zwykle... czyli udało się odejść od znajomego nurtu.

      Usuń
  2. Obejrzałeś lub czytałeś może Hobbita? Skojarzenie byłoby zrozumiałe...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czytałem. i oglądałem. ale nie skojarzyłem.

      Usuń