Dom, choć duży, był stary, czyli niewygodny, trudny do adaptacji zapewniającej współczesny komfort. Koszt remontu dalece przewyższał koszty wyburzenia i wybudowania na obrysie fundamentu nowego obiektu. Nic dziwnego, że inwestor zdecydował o rozbiórce. Niski, może nawet przysadzisty, dom tkwił na kamiennej podstawie głęboko wciśniętej w ziemię i jedynie zdewastowana przez wieki wieża wznosiła się powyżej pierwszej i jedynej kondygnacji. Jutro miał przyjechać ciężki sprzęt i rozpocząć wyburzenia. Zdolny operator niechybnie położy ściany i kwestią godzin będzie ich załadunek na wywrotki. Zostaną elementy podziemne, zbudowane z solidnego kamienia, ale i one nie oprą się potężnym łyżkom koparki. Dzień, może dwa wytężonej pracy i historia przestanie istnieć. Wiedziony sentymentem, jakiego u siebie nie podejrzewałem poszedłem wieczorem obejrzeć budynek po raz ostatni. Dziwny – mówili miejscowi, straszny – dodawały kobiety z wiejskiego sklepiku, a dzieciaki nazywały rzecz jeszcze dosadniej rudera, nawiedzana przez złe licha. Kto nie musiał, omijał z daleka, co bardziej strachliwi żegnali się przechodząc. A mnie ciągnęło. Poddałem się instynktowi i poszedłem. Niebo gęstniało, granatowiąc okolicę, a cieniom przydając wyciągniętej niemożebnie gęby. Wiatr gwizdał w koronach starych lip i wiązów, ocierając się o wiejskie burki i stojące przy płocie kumy gaworzące o swoich mężach trwoniących zdrowie i gotówkę w karczmie starego Żyda.
Dotknąłem ręką ściany. Zimna, porowata, pamiętająca lepsze czasy, lecz wciąż spełniająca zadanie – dzieliła świat na zewnętrze i to co ukryte przed wzrokiem przechodniów. Krok za krokiem szedłem w kierunku drzwi, czy też raczej kamiennego portyku, wewnątrz którego skrzydło drzwiowe z czarnego dębu dawno ukradł jakiś wiejski cwaniaczek, pozostawiając chałupę otwartą na ciekawość małolatów. Chyba zła sława ją ocaliła. Cienie zaglądały do wnętrza chętniej od ludzi. Na co mi to? Mogłem pójść do karczmy na coś swojskiego i przy kuflu piwa doczekać pory, gdy sen zaprosi mnie na randkę.
Wszedłem. Ciemność wilgotna, nieco zgrzybiała, nieprzyjemna. Pod nogami, co pamiętałem, nie powinno być żadnych przeszkód. Praktyczny lud wiejski zdołał wynieść wszystko, co nie było trwale związane z kamieniem budowlanym. Bez mebli, ozdób, czy odrobiny ognia dom był tylko niestarannie zamkniętą konstrukcją wykorzystywaną przez nieskończenie cierpliwe pająki. Hałas kroków podnosił się z posadzki i tłukł o ściany mocniej, niż sądziłem. Zupełnie, jakbym miał podkute żelazem buty. Minąłem sień, stosunkowo dużą, najwyraźniej dawni gospodarze przyjmowali sporo gości. Bogaty rycerz, bo raczej nie cywil, musiał stać się fundatorem tego obiektu. Walory defensywne dostrzec mógł jedynie fachowiec – wąskie, dość wysoko położone okna, grube kamienne ściany, maluteńki wirydarz z głęboką studnią i kilka pomieszczeń świadczących o tym, że dało się w nich trzymać tak konie, jak i zapasy na wypadek oblężenia. Wszechobecny kamień, minimalistycznie wykorzystane drewno i nawet dach z czarnych łupków gotów powstrzymać płonącą żagiew, czy strzałę…
I pomyśleć, że jutro warownia przestanie istnieć. Kroki wiodły mnie ku dziedzińcowi, gdzie gasnące za widnokręgiem słońce rozpalało niebo kolorami od wiśniowych do ciemnofioletowych smug snujących się na podbrzuszach leniwie toczących się chmur. W pół zasypana studnia nie parowała chłodem lodowatej wody, za to wszędobylskie bluszcze wspinały się na mury i ciężko rozsiadały po dachach. Przystanąłem. Obecność studni, choć nieczynnej nadawała temu miejscu odrobinę mniej upiornego wrażenia, świadcząc, że mieszkali tu ludzie. Przezorni, twardzi, niepewni jutra, ale gotowi o nie walczyć. I co z tego ? Przegrali, tak jak jutro ta posiadłość przegra z potrzebami lokalowymi miejscowego kacyka. Stać go było, żeby uzyskać dokumenty pozwalające na rozbiórkę, choć obiekt status zabytku osiągnął już wieki temu. Pieniądz jednak potrafi pokonać nie takie przeszkody. W zadumie oparłem dłoń na cembrowinie i obchodziłem studnię, obecnie pozbawioną dachu i kabestanu. Zatoczyłem niemal pełne koło, kiedy pod dłonią poczułem miękkie ciepło. Zaskoczony zacisnąłem rękę i chwyciłem inną, delikatną, drobną dłoń. Usłyszałem cichutki śmiech, niewątpliwie kobiecy. Wytężałem wzrok, gdyż zmierzch zawładnął dziedzińcem, a nie miałem nawet zapałki, że o latarce nie wspomnę.
- Chodź ze mną – wyszeptała kobieta wprost w moje ucho – zaprowadzę cię do światła nieboraku.
Poczułem, jak ciągnie mnie w stronę domu. Zdumienie stawiało opór krótko, a ciekawość zaprzęgła nogi do pracy. Poszedłem za nią, o nic nie pytając, co zdawało się ją cieszyć, jednak skąd we mnie to przekonanie, tego nie umiałem już wyjaśnić. Weszliśmy między mury, co poznałem po zimnym ucisku na skroń. I po krokach tętniących znów echami żelaznych kroków. Jej kroków nie było słychać. Przeszliśmy jedno, drugie pomieszczenie w kompletnych ciemnościach. Jak ślepiec wyciągałem dłoń, szukając przeszkód, ale prowadziła pewnie i ani razu się nie potknąłem. Wreszcie zamigotało światło. Liche, chybotliwe, ale jednak. W tym drżącym blasku zobaczyłem suknię do ziemi spiętą szerokim pasem i chustę na głowie.
- Idź – pchnęła mnie lekko – On czeka.
Zanim odpowiedziałem zniknęła i niemal przysiągłbym, że zniknęła nie ruszając się z miejsca. Przede mną w wielkim kamiennym kominku jarzyły się płonące polana, cichutko trzaskające pod ciężarem ognia. Twarzą do ognia stał tam ktoś pogrzebaczem zachęcając drewno do większego wysiłku. Wysoki, barczysty. Emanował wielką siłą. Strój ciemniejszy od tego wnętrza połyskiwał tu i ówdzie metalem. Skóra i metal zdawały się oplatać tę postać, a płaszcz, czy raczej pelerynę zdobił czerwony krzyż zakonu templariuszy.
- Więc to ma być koniec? - głos gospodarza zdawał się być bardziej szorstki od wiatru niż gorzały – Komandoria legnie w gruzach?
- Kkkkomandoria? - wydukałem, szczękając zębami, raczej ze strachu, jak z zimna – Jak to?
- Acha! - Znaczy burzycie, nie wiedząc co?
-Tttak.
- Możesz powstrzymać?
- Ale jak? Inwestor chce tu postawić swój dom. Projekt już zatwierdzony, a sprzęt rozbiórkowy przyjedzie jutro.
- Powstrzymaj. Zapłacę. Kup ten dom i nie targuj. Zapłacę.
- Żeby się zgodził, trzeba byłoby bardzo przepłacić.
- Kup. Powiedz ile i nie martw się o zapłatę. Na rano wszystko będzie gotowe. I o mnie nie wspominaj ani słowem. Kup, jakbyś dla siebie brał. A gdyby pojawiły się zakusy, daj znać, a problem rozwiążę.
- Inwestor – jąkałem się bez końca – jak poczuje duże pieniądze, zacznie doić bez litości.
- Nie zacznie. Umów się z nim tu na negocjacje. Jutro. A na początek powiedz mu, że zapłacisz potrójnie wszystkie koszty, ale tylko tu w wirydarzu. Jeśli przyjdzie sam szukać szczęścia, dam mu radę, jeśli z tobą wspólnie dam pieniądz. A teraz już idź, żebyś zdążył. Nie chcemy tu nieszczęścia, czy rozgłosu. Idź i kup ten dom. O reszcie porozmawiamy później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz