niedziela, 21 września 2025

Kameralna imprezka.

 

    Wyspa była raczej domysłem, niż faktem. Na tle burego nieba, którego nie chciała oświetlić żadna z gwiazd, a księżyc opuścił chyłkiem różniła się od sporego jeziora jedynie tym, że była bardziej matowym od wody konturem. Zasadniczo mogłaby całkiem nie istnieć, gdyby nie pojedyncza iskierka mniej więcej w dwóch trzecich od z trudem wymyślonego lewego skraju. Iskierka musiała pochodzić z czegoś nieruchomego. Nie latarki, którą szarpałaby nocna bryza, ale z ognia, względnie lampy bezpiecznie wiszącej poza jego zasięgiem. W domu? Światło nie mogło się zdecydować, czy trwać w tonacji bieli, czy żółci. Jednak trwało i ani myślało przejść do sfery mrzonek, baśni, czy fatamorgan. Kusiło samą swoją obecnością. Płynąć tam? Czym? Łodzią wędkarską na wiosłach? Kajakiem? Materacem dmuchanym? Wpław? Daleko jak cholera. Trzeba mieć odwagę i kondycję, żeby w ogóle myśleć o płynięciu na wyspę, której może tam nie być. I co dalej?


    Wyobraźnia snuła wątki coraz bardziej fantastyczne i zdolny scenarzysta miałby materiał na całkiem okazały pakiet możliwości dramatycznych. Motorówką? Łódź silnikowa obedrze scenę z niesamowitej otoczki, a hałas gotów wypłoszyć tych, którzy w jego świetle spędzali czas. Jeśli światło nie było jednak wymyślone, może warto zerknąć? Ciekawość, często nazywana wścibstwem, choć jest cechą według oficjalnych głosów obrzydliwą, to jednak napędza ludzi do działania. Więc kajak. Najcichszy, a w zasadzie jedyny środek transportu, jakim można dopłynąć i wrócić, nie tracąc oddechu. Klamka zapadła. Buty i ubranie schowałem do plastikowego worka i wepchnąłem pod dziób. Woda w mroku zdawała się być gęstsza, oleista i połyskująca, jakby pełna tłuczonych luster. Kajak posuwał się do przodu zostawiając gasnący szybko kilwater, a znikający brzeg zostawił mnie pośrodku wszechświata z jednym drobnym światełkiem, bez innych znaków, które mógłbym rozpoznać do celów nawigacyjnych. Głupota? W najgorszym razie będę pływał do świtu i wtedy odszukam drogę powrotną. Na razie liczyłem, że światło poczeka aż dotrę do wyspy.


    Powoli, bez entuzjazmu, światło gęstniało, stawało się coraz bardziej rzeczywiste. Teraz byłem w stanie wymyślić jego kształt, który określiłem jako prostokątny. Więc dom. Ale skąd dom? Wyspa, z tego, co mówili miejscowi była bezludna, a i na rybki nikt tam się nie wybierał, bo chodziły plotki, że to złe miejsce. Młodzi brali dziewczęta na randki w bardziej przyjazne bezludności, nawet kłusownicy na wszelki wypadek omijali wyspę. Co mnie podkusiło? No tak – światło. Zachciało mi się ciekawości, a teraz, to już ta ciekawość mi nie pozwoli zawrócić, szczególnie, gdy nie wiem, gdzie szukać brzegu. Trudno. Może zło ma dzisiaj wolne. Światło zachowywało się bardzo stabilnie, niezłośliwie i nie wyglądało złowieszczo. Zwyczajne oświetlenie, kuchnia, albo sypialnia, w której ktoś przed snem czyta książkę.


    Wiosło wychodziło z wody i zanurzało się w niej z cichym pluśnięciem, a ja oddychałem płytko i bezgłośnie. Nie potrafię wyjaśnić skąd wzięła się we mnie ta ostrożność, lecz ja przeważnie unikałem niepewnych sytuacji. Dzisiejszy wybryk był dla mnie nowością, która wciąż mnie zdumiewała. Dno zaszurało pod kajakiem i pochylił się lekko, wbijając w brzeg. Miniaturowy sierp dzikiej plaży. Wysiadłem w skrzypiący piach i podciągnąłem kajak, a wiosło ukryłem na dnie. Założyłem spodnie i buty, żeby nie wędrować w majtkach przez chaszcze nieznanej mi okolicy.


    Światło nadal tam było, teraz nieco przesłonięte przybrzeżną zielonością. Nie mogłem wyjść z podziwu, że z tamtego brzegu w ogóle je dostrzegłem, choć teraz plama nieco mocniejsza, to jednak musiała walczyć, by dotrzeć do mnie poprzez trzcinowisko, i starodrzew liściasty – oczywiście starodrzew wymyśliłem bezwstydnie, a liściastość jego wywnioskowałem z jakości przesłony – iglaste nie zasłoniłyby światła tak doskonale. Czy można iść cicho poprzez las? Niesprzątany, dziewiczy, jak średniowieczne puszcze? Usiłowałem. Kroki stawiałem niewielkie, ostrożnie wymacując grunt. Ciemność wcale nie złagodniała, mimo potwierdzenia realności tego blasku domowego ogniska. Wyspy nie są zbyt duże – pocieszałem samego siebie – znajdę bez trudu drogę, najtrudniej zawsze jest na brzegu, bo tam, prócz wysokich drzew, najgęściej rosną krzewy i w nadbrzeżnych bagniskach czają się grube pasy oczeretów.


    Grunt pod stopami stwardniał. Podszyt przestał chwytać za nogawki i szło się łatwiej, lecz nie raźniej. Światło nabrało mocy i wyraźnego kształtu. Prostokąt – nie wymyśliłem sobie tego. Jasny prostokąt, którego obecność przygnała mnie tutaj wyrzynał się z ciemności jak pierwszy mleczak w buzi oseska. Jednak kształt oseska potrafiłem sobie wyobrazić, a tej architektonicznej oprawy światła – wcale. Podchodziłem, aż światło objęło i mnie. Wyciągnąłem rękę. Porowaty, nierówny materiał z miejsca kojarzący się z kamieniem sugerował stary dom. Okno było zbyt wysoko, jak na wiejską chałupę, a zbyt nisko jak na latarni morską – tym bardziej, że do morza było stąd ze dwieście kilometrów. Na jeziorze chyba nikt nie potrzebuje latarni?


    Trzymając się dłonią muru, zacząłem obchodzić budowlę, szukając drzwi. Powietrze pachniało wilgocią, butwiejącymi liśćmi, grzybami i niczym więcej. Noc wcale nie płytsza dawała się otwierać przede mną, błyskawicznie zamykając, gdy zrobiłem krok w przód. Ręka trafiła w końcu na drewno. Bardzo stare, ale nie zmurszałe. Tak mogłaby wyglądać dobrze wysezonowana dębina po kilkuset latach narażenia na warunki atmosferyczne. Światło nie potrafiło pokonać tej przeszkody i skrywało się wewnątrz. Chyba skrywało. Zapukać? Idiotyczny pomysł, ale lepszego nie miałem. Najpierw ostrożnie, jakbym bał się obudzić gospodarza, potem nieco mocniej. Skrzypnęło, a spoza drzwi wynurzył się wąski sztylet światła, miażdżąc mrok. Faktycznie stały tam wielkie, stare drzewa o koronach gęstych i mocno rozbudowanych. Przy murze teren okryty był niską trawą w której więcej było suchych liści, niż zieleni.


    - No proszę – głos kpiący, ale nie pozbawiony humoru łagodził niesamowitość sytuacji – Pewnie znowu zapomniałem okno zasłonić, wchodź człowieku, skoro już tu dotarłeś. Pogadamy może nawet do świtu, bo nie za często mam okazję do rozmowy.


    Chrząknąłem głupawo, bo ciężko było na poczekaniu wymyślić, czy mówić dobry wieczór, czy dzień dobry, a cześć, jakoś nie wydawało się na miejscu. Gospodarz zawinął się w drzwiach i szedł nie czekając na mnie. Ruszyłem za nim, oglądając jego plecy. Miał na sobie coś, jak kamizelę z futrem czegoś, co do dzisiejszych czasów raczej nie dożyło, skórzane spodnie i buty ledwie trzymające się kupy, połatane rzemieniami. Z jego kroków emanowała starość, rześka, twardsza od drzwi wejściowych, ale starość. Nie pachniał. Albo inaczej. Obca była mu chemia kosmetyczna. Brudasem nie był, jednak z kosmetykami nie spotkał się chyba nigdy. Korytarz, którym szliśmy był tak zimny, że czułem kłucie w skroniach. Kamień i wilgoć, to doskonały zestaw, by nabawić się reumatyzmu. Jednak gdzieś z przodu idea światła została oswojona i zapędzona do roboty. Miałem nadzieję, że ciepło też nie było wielkością obcą temu domostwu.


    - Domostwu? - zdumiał się gospodarz nie tracąc rytmu kroków – Nazwałeś mój przybytek domostwem? Jak chałupę sołtysa? Liczyłem, że odwiedzi mnie ktoś bardziej spostrzegawczy i elokwentny, ale widać czasy nie sprzyjają rozumowi. Drogi gościu, to jest czatownia, albo, jak wolisz, warownia.


    - A na co czatujesz? - zapytałem nie wychodząc ze zdumienia, że potrafił wyłuskać słowa z mojej głowy, bo byłem pewien, że na głos nie wygłosiłem ani słowa.


    - Nie wygłosiłeś – pocieszył mnie popychając drzwi. Jednak była to kuchnia, a na blasze stał gar pełen wrzątku, od którego noc przestała być wilgotną i zimną – Jesteś dla mnie otwartą księgą, jednak będę wdzięczny, jeśli zamiast drzeć się w myślach, zaczniesz się wysławiać. Zdobędziesz się.


    Kiwnąłem głową przełykając ślinę i obiecując sobie nic nie myśleć. Zaproszony gestem usiadłem przy stole. Drewniany, ciężki, noszący ślady użytkowania. Od jak dawna?


    - Od jak dawna? – powtórzyłem, żeby nie zawieźć gospodarza.


    - A który mamy rok?


    - 2025


    - Jeszcze trochę i będzie millenium – gospodarz podrapał się po brodzie i pozwolił sobie na szyderczy śmiech – Czas byłby nieco przewietrzyć to „domostwo”. A tymczasem, napij się ze mną. To święto, odmiana po wielu latach samotnego wieczerzania. Nawet ambrozja pita w pojedynkę staje się gorzka. Ucztujmy. A garem nie przejmuj się, będzie się warzyć jeszcze z tydzień.


    Zimna dziczyzna na początek i ciężkie wino, coś jak malaga, może porto. Zacne, omszałe i starsze chyba od tej czatowni. Bochen chleba darty rękami, nie znający noża, jakby grzechem było zamierzyć się na święty chleb ostrzem. Gospodarz na kuchnię wepchnął brytfannę. Na dnie pływały nieznane mi przyprawy, cebula i czosnek, gałązki rozmarynu, jałowca, lebiody, a nawet sosnowe świeczki. Wierchem leżały spore kawałki mięsa niemal czarnego od marynaty. Gdy tylko poczuła ogień zaczęło pachnieć tak, że ledwie nadążałem z łykaniem śliny.


    Wypiliśmy do kielichu, który nijak miał się do współczesnych. Zamiast stu pięćdziesięciu - dwustu gram, kielich mieścił około litra. Szczęśliwie gospodarz napełnił go ledwie w trzeciej części. Rozmowa nie kleiła się, bo z pełnymi ustami rozmawia się słabo. Nie potrafiłem jeść jak nasi przodkowie, więc szybciutko poczułem sytość, a wraz z nią senność. Nie sądziłem, że noc , jezioro i kajak wyciągnęły ze mnie tyle sił. Rozmawialiśmy, a raczej gospodarz zabawiał mnie rozmową. Mi udawało się od czasu do czasu wtrącić parę słów, na które żywo reagował. A potem wklęsłem się w sobie nie bacząc na savoir vivre i zasnąłem przy stole.


    Kiedy się obudziłem, kto wie, czy pierwszy raz, gar z kuchni zniknął Minął już tydzień?


    - I to niejeden brachu! - rubasznie zaśmiał się gospodarz. - budzić cię wielekroć, ale za każdym razem po zaledwie jednym kielichu zasypiałeś. Ależ dziwny mi się trafił gość. Długo możesz tak spać?


    - Nnnnie wiem – zająknąłem się – nigdy nie próbowałem.


    - Nie ma sprawy, mi się nigdzie nie spieszy, jeśli tobie też nie, to poczekamy, aż się wyśpisz.


    Nieprawdopodobne, ale w końcu się udało. Gdy wówczas przejrzałem się w tafli wody w misce, okazało się, że dysponuję okazałą brodą , a włosy zakrywają mi łopatki. Wyszedłem przed dom. Wiosna szalała. Młodziutka zieloność zasiedlała każdy skrawek terenu, rozpleniając się jak zaraza.


    - Chcesz już wracać? - gospodarz zaskoczył mnie pytaniem – czy tylko się rozejrzeć?


    - Może sprawdzę, co na brzegu? - zaproponowałem nieśmiało – przywieźć ci coś?


    - Soli. – był zdecydowany – Przypraw, może narzędzi. Ale wy nigdy nie wracacie...


    Kajak był tak zakurzony, że ledwie go rozpoznałem. Na dnie wyrosło jakieś gniazdo pełne jaj, które ostrożnie przeniosłem pod jakiś krzak. Zepchnąłem na wodę i popłynąłem. Dobijając do brzegu nie rozpoznałem wioski. Wszystko było mi obce. Kajak zostawiłem przy drewnianym pomoście i poszedłem do sklepu. Jego też nie poznałem. Pomyślałem, że najpierw wezmę tę sól dla gospodarza. Na stojaku dostrzegłem prasę i nie mogłem uwierzyć – czasopismo nosiło datę z marca 2028! Trzy lata? Przespałem? Przegadałem? Wziąłem w rękę coś lokalnego. Gdzieś w środku znalazłem artykuł, że tajemniczo zaginałem bez wieści. Dziwne, ale spodobało mi się. Szybko zrobiłem zakupy i wsiadłem na kajak. Dobre skubaniec ma to wino. I rozmawia się nieźle. Miał rację, nikt tu na mnie nie czekał, mogłem sobie pozwolić na kolejną wizytę. Może przy kolejnym powrocie zastanowię się, czy zostać i dać się cudownie odnaleźć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz