Niebo podzielone równiutką kreską. Po jednej stronie czyściutkie, dopuszczające ideę barw, po drugiej chmury zagonione, stłoczone jak mustangi na zbyt ciasnym wybiegu. Trudno mi uwierzyć, że to naturalne zjawisko, bo natura nie znosi wszelkich matematycznych bzdur i woli dowolną krzywą, niż ideał prostej.
W autobusie ostatnie letnie sukienki i dżinsowe szorty, ale pod nimi już obowiązkowo grubsze rajstopy w niezawodnej czerni. Drzewa zbrązowiały od schnących liści, które lada dzień wiatr będzie tarmosił, włóczył po chodnikach i urządzał karuzele wirujące bez odpoczynku. Świątynne wieże czochrają niebo zatkniętymi wysoko krzyżami, a klasztorny mur okrył się kolejnymi „dziełami” bez polotu, klasy i wartości – ot, kolejny złośliwy gówniarz nie wiedział, co z farbą zrobić, więc ją wypryskał bezmyślnie.
Kolarz z popielatą, dziko rosnącą brodą i poprzestrzeliwanym uśmiechem mknął pchany zimnym, zapewne północnym wiatrem. Patrzę na sikorkę huśtającą się wysoko na drucie rozwieszonym między budynkami, a obok mnie ląduje gołąb i tak sobie wędrujemy przez chwilę, zerkające jeden na drugiego, aż gołąb się zniechęca. Może idę zbyt szybko na jego króciutkie nóżki?
Nad Rzeką, od strony wysp wymościły sobie gniazdo nawłocie i całkiem zgrabnie udają kwitnące kosaćce. Przechodzę obok biurowca i podziwiam dzieło alpinistów, którzy wisząc na linach myli okna od jakichś dwóch tygodni. Budynek duży, okien całe mnóstwo, więc nie dziwota, że trwało. Za to teraz? Zacieki i maziaje sprawiają, że cały budynek wygląda po prostu źle, choć jak na Miasto, to on nowiutki, jak świeżo urodzony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz