Na deptaku dostrzegam powtarzającą się stałą. Panowie, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są samotni, niemal bez wyjątku wędrują ze sporymi, pełnymi plecakami zawierającymi „must have” istot, dzięki którym owej samotności zarzucić im zwyczajnie się nie da. Towarzyszące im panie, zdecydowanie rzadziej trzymają coś w rękach, musząc nieustannie dźwigać swoją olśniewającą urodę, a czasem kaprysy dzieciątka (jeśli nie zostało zapakowane w wózek spacerowy, względnie modny tutaj wózek transportowy – coś na kształt TIR-a kabrioletu z napędem jeden koń niemechaniczny, potrafiącego unieść nawet dwie, dobrze zaopatrzone na niezmordowany bój z morzem jednostki nieletnie).
Przyjaciółki od zawsze, czyli od góra nastu lat, by uniknąć plagiatu jedna w bieli, druga w ostrym kontraście, szły beztroskie niczym skowronki, wymachując włosami, kończynami i atrybutami, bo w końcu jeśli nie teraz, to kiedy. I może dlatego, że ich radość była równie okazała, jak sylwetki – wyglądały prześlicznie i grzechem byłoby nie zerknąć po raz drugi, tym bardziej, że urlop nie z gumy i pora myśleć o zwijaniu żagli i rejsie do portu macierzystego, szczęściem nie do suchego doku na przegląd hmmm... podwozia? Mewy niczym straż pożarna na sygnale zawodzą poza zasięgiem wzroku, ale nie słuchu i jeśli coś gaszą, wolę nie wiedzieć w jaki sposób. Chmury ustabilizowały się w puchate bałwany, tyralierę Bibendum’ów, spomiędzy których ostrożnie wychyla się słońce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz