poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Podobizna podologa.

 

    Chłopczyka było tak wiele, że starczyłoby go na dwa niezależne żywoty, gdyby dało się też podzielić szczątkowy rozum, co już takie łatwe i oczywiste nie było. Siedział, jeśli można tak nazwać zastaną czynność na dwóch siedzeniach, między nogami trzymając plecak i patrząc na wpół martwym wzrokiem na stojących dookoła ludzi. Nie wiem, czy był naćpany, czy cierpiący na przewlekłą bezsenność, jednak jego tatuś siedzący z jego braciszkiem nieco mniej opływowym, zajmowali we dwójkę kolejne trzy miejsca i siłą woli powstrzymywałem się od pytania, czy skasowali tych biletów łącznie trzy, czy pięć. Szczęścia dopełniała pani z synkiem zajmująca następne cztery siedzenia, na które zwaliła toboły, żeby zająć się ze swoją księżniczką konsumpcją orzeszków ziemnych z puszki, batoników szeleszczących obłędnie i sam już nie wiem czego, bo mnie obrzydzenie wzięło. Podwójny cieleśnie i rozumny połowicznie dysponował miniaturowym radiem, którym bawił się z ostentacyjną lubością, zmieniając stacje z politycznych dyskusji, na szemrane wiadomości, a że słuch najwyraźniej miał także szczątkowy usiłował przekroczyć wbudowaną skalę głośności. Na moją prośbę, by wetknął sobie w uszy tę audycję, przystąpił do rozplątywania kabli słuchawkowych, co zajęło mu połowę życia, a kiedy wreszcie usłyszał, czego słucha, zerknął na mnie wzrokiem patroszonego dorsza i zapytał ojca, czy może usiąść obok niego, ograniczając zajętość do poziomu krzesełko na członka (rodziny i nie tylko).


    Autobus tkwił w korkach, posuwając się konwulsyjnie w pojedynczych centymetrach, orzeszki śmierdziały, debaty huczały, starsza pani udzielała porad z zakresu rozkładu jazdy i topografii miasta mniej więcej połowie pasażerów, poziom ogólnej szczęśliwości (mojej prywatnej) sięgnął dna. Kolejna świeżo opalona dama obarczona potomkiem z nausznikami medialnymi usiłowała rozmawiać z pociechą, ignorując fakt, że on ignoruje te próby, w zamian zajmując się fryzurą pasażerki siedzącej przed nim. Oczywiście niechcący, co nie zmieniło radości ciągniętej za włosy, gdyż podstawówkę dawno już ukończyła i podobne zaloty jej nie w głowie, szczególnie, że dziecię było jeszcze pod kuratelą prokuratorskich kompetencji.


    Miejski autobus kursuje z częstotliwością (choć to obelżywe pojęcie względem tego, co robi autobus) sztuka na godzinę. Nic więc dziwnego, że meandruje miastem tak, jakby na każdym istniejącym rondzie wykonywał jeśli nie pełne salto, to przynajmniej trzy czwarte. Do zwiedzania? Jak znalazł! Ale, kiedy człek dokądś zmierza, musi się uzbroić i to nie tylko w cierpliwość (może stąd te fistaszki?). Ekwilibrystyka pomnożona przez ilość zrealizowanych zakrętów stawia kierowcę na równi z uczestnikiem zabawy w wesołym miasteczku,, gdzie pojazdy zasilane pantografem zderzają się bez końca na ciasnym placyku i cała radocha polega na walnięciu kogokolwiek gumowym zderzakiem. Mistrz zakrętów, nagłych hamowań i takichże ruszeń był jednak bezkolizyjny zewnętrznie. Wewnątrz nikt się nie przyznawał z obawy, że otrzyma czerwoną kartkę i pójdzie siedzieć na ławkę kar, albo poddany zostanie dyskwalifikacji.


    Jako weteran, mieliłem przekleństwa na tak drobne porcje, żeby mogły wyjść na zewnątrz już bez cenzury i ograniczeń wiekowych. Dość powiedzieć, że raz pojechałem w niewłaściwym kierunku, o czym dowiedziałem się zbyt późno, czyli na pętli nie z tego końca. Zadanie do łatwych nie należy, gdyż na ulicy, na której wsiadam, dwa autobusy do tam stają po jednej stronie ulicy, a trzeci po drugiej. Z wysiadaniem też okazałem się skończonym tumanem, gdyż nacisnąłem guzik „chcę wysiadać” a ten był zaklejony taśmą, że niby nie działa, choć zadziałał i podświetlił na czerwono sąsiednie trzy, czy pięć. Kierowca, głosem przeznaczonym do komunikacji z jednostkami upośledzonymi umysłowo i być może nieco niebezpiecznymi poinformował mnie, że wysiadanie tymi drzwiami, przy których stoję jest niemodne w mieście, więc może bym sobie już wysiadł innymi. A kiedy się zgodziłem łaskawie, poinformował mnie równie łaskawie, że ów przystanek się nie mieści, gdyż jest remont, więc wysadzi mnie gdzie indziej do widzenia.


    Tak więc czuję się idiotą podróżniczym i całe szczęście, że nie zamierzyłem się na wycieczkę międzynarodową, czy międzygalaktyczną, a jedynie na lokalne podróże wśród swojaków, których jakoś błyskawicznie ubywa. Naprawdę wszyscy pojechali na Zanzibar, Dominikanę, Malediwy i inne Teneryfy? A do nas napłynęli, jak nie Niemce, to Czesi, i (oczywiście) niepomijalni Kozacy? I czymże oni napłynęli? Odrą? Bugiem? Bałtykiem? Ech! Geograficznie pewnie też jestem skończony, więc skończę i literacko, żeby już do cna się nie pogrążyć. Kończąc powiem tylko, że wróciłem. Cały, głodny i spragniony. Wartość tej podróży mogę jednak określić tak,, jak się określa promocje – minus siedemdziesiąt procent, które w moim rozumieniu oznacza podwyżkę, gdyż ujemna promocja, czyli przecena, to podwyżka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz