Nad nieużytkiem pełnym smętnych już wiesiołków i nawłoci krążył samotnie nietoperz. Chyba był wygłodniały. Może noc minęła mu nadaremnie, może chciał uzupełnić zapasy przed pójściem spać, a żaden dietetyk nie powiedział mu, że to niedobrze napchać brzuszysko przed snem.
W autobusie spotykam istoty o izolowanych strefach termicznych – na nogach krótkie spodenki, górą kurtki wcale nie dla ozdoby. Przypomina mi się duma jakiegoś urzędu gminy, chwalącego się, że wyeliminował gotówkę w obrocie z podwładnymi. Można płacić okiem, uchem, kartą kredytową, blikiem, ostatecznie przelewem, jednak gotówką? ABSOLUTNIE NIE! Aż sprawdziłem, czy taka forsa śmierdzi, czy może psuje się podczas wymiany, ale skąd. Więc może w gminie czytać nie potrafią? Na banknotach (już nie „biletach”) figuruje informacja: „Banknoty emitowane przez Narodowy Bank Polski są prawnym środkiem płatniczym w Polsce”. Czyli co? Gmina popełniła przestępstwo i jawnie się tym chwali?
Elektrociepłownia dyszy ciepłem z komina, Rzeka mruga do mnie miliardem zajączków, a niebo płonie czerwienią, jakby na horyzoncie palił się las. Nie pali się, bo dawno nie ma tu lasów., chyba, że betonowe. Mijam parkę kompetencyjnie zamotanych płciowo (chyba-dama prowadzi prawie-faceta za rękę, jednak nad tym układem snuje się niemały znak zapytania) i to ja jestem bardziej roztrzęsiony od nich. Na wszelki wypadek podnoszę upadłe tej nocy kasztany i wkładam do kieszeni – na zły urok i wypadek wszelki, żeby po mnie nie chodził, chociaż ludziem jestem.
W popołudnie wszedłem jak w masło. Pogoda przestała opłakiwać miniony czas i pławi się w kleksach słońca, któremu chmury ścierają piegi z gęby. Dwie piękne panie wypięły pupki, by eksploatować parkometr, ku radości przechodzących panów. Starsza pani ułożyła się na ławce, głowę składając na kolanach dziadka i opalała się w najlepsze, wystawiając piszczele na wątłe słońce. Dwie początkujące Gracje, szły gawędząc o tolerancji, czy też raczej jej braku, a odbijało im się, jak chłopu po solidnej porcji bigosu popchniętego trzema kuflami z pianką.
Gdzieś w przelocie trafiam wzrokiem wędrującą Gadułkę. Idzie skulona, w zaawansowanej czerni płaszcza usiłującego rozpłaszczyć się na płaszczyźnie chodnika, a wewnątrz ona, skruszała, a może zamarynowana w sosie własnym podążała na ten sam, co ja autobus. Wewnątrz prawie-elegancka kobieta przeczesywała gęstą tyralierą palców własne włosy, najwyraźniej na coś polując. Kiedy obława trafiła żer, wsunęła palec w usta i zagryzła żywcem na śmierć! Nie bacząc na koszmary małoletniej publiki, ani niewinność dzieciątek cyrylicą śmiejących się do pejzażu. Młodziankowie w spodniach, których krok niebezpiecznie grawitował ku kolanom, uniemożliwiając paniczną ucieczkę, czy jakikolwiek energetyczny postęp nożny dreptali, niczym kaleki. W świecie zwierząt mimikra jest zasadna. Może młodziankowie obawiając się zdradzieckiego ciosu poniżej pasa ukrywają lokalizację elektrowni jądrowej?
Ciekawe obserwacje codzienności, kasztanów na chodnikach jeszcze nie spotkałam, za to mnóstwo żołędzi...
OdpowiedzUsuńkasztany spadają z nieba jak grad, za chwilę się skończy sezon.
UsuńTo, co we mnie rezonuje najmocniej, to kontrast: zachwyty nad drobnymi detalami (światło na rzece, piegi słońca, gesty przechodniów) zderzone z gorzką ironią wobec instytucji, urzędów, zachowań społecznych. Jakby świat był jednocześnie farsą i dramatem, miejscem, w którym wszystko można zobaczyć, ale trudno uwierzyć, że to jest prawdziwe.
OdpowiedzUsuńmożna. urzędy działają w przestrzeni niedostępnej rozumowi.
Usuń