piątek, 30 listopada 2018

Roszady towarzyskie.


Pan postanowił uwolnić samotność ode mnie i czynił to z niebywałą determinacją. Prawie niezauważalny błąd taktyczny spowodował, że odrobinę mu nie wyszło na początek, gdyż nim się przysiadł, samotność podkuliła ogon i piszcząc cichutko umykała szybciej, niż ja byłbym w stanie uczynić. Zdawało mi się, że wskoczyła mimochodem na kolana starszej pani dwa stoliki dalej i głowę zwiesiła jej na piersiach chlipiąc żałośnie. Pan, niczym nie zrażony absolutnie, ze świętym spokojem kontynuował misję uwalniania samotności ode mnie i chyba nie spostrzegł, że zadanie zakończyło się spektakularnym sukcesem nim rozpętał wyrafinowaną ofensywę.

Pani tymczasem chyłkiem strąciła samotność na tak zwany „zbity pysk”, czyli na podłogę, a jej partner wracający nieprzypadkiem z toalety, poprawiając bogatą zawartość spodni, nadepnął jej na ogon, zupełnie nieświadomy dramatu rozgrywającego się poniżej jego prężących się walorów natury… hmm… naturalnej. Szykanowana i lekceważona samotność piszcząc w niebogłosy pobiegła dalej, aż schowała się w kieszonce marynarki pana, którego ciało ominęło miękkim łukiem nawet sugestię prężenia się czegokolwiek, wykonując niespiesznie skomplikowaną etiudę ku czci lekceważonej nieważkości przy barze, pod wpływem której butelki wypełniające ścianę zdawały się ulegać cudownemu rozmnożeniu, choć ściany nie przybyło ani o centymetr kwadratowy. Barman dopiero oswajał się z myślą, że barowy stołek jest okupowany przez kobrę pozbawioną jakiegokolwiek kręgosłupa i ta kobra (obecnie wspierana żywo przez samotność) usiłuje go zahipnotyzować nie czekając na dźwięki fletu.

Samotność źle się czuje bez towarzystwa, a panu przy barze było ze wszystkimi po drodze i z doskonałą obojętnością skonkludował z kim popełni kolejny, nieostatni dziś toast, zanim zaprosi samotność na nocleg w jakiejś perfumowanej uryną przechodniej bramie, albo zgoła na łonie natury, gdzie ułożą swoje członki rozkoszując się delikatnością wypielęgnowanego, parkowego trawnika przetykanego czarnymi perłami powołanymi do życia energią psiej przemiany materii. Dostałem ironicznego buziaka na pożegnanie, a potem samotność totalnie mnie już ignorując założyła nogę na nogę i poczęła wdzięczyć się do chwilowego narzeczonego krygując się z lekka, gdy przyszło wybierać pośród rozmnożonych nieoczekiwanie butelek drinka z obowiązkową słomką, parasolką, oliwką, wisienką, albo kostką lodu.

Nie poradzę, że mam taki talent uboczny, nienachalny, łatwo pomijalny nawet przy namolnej i bezwstydnej autokreacji. Jestem łatwo znajdowalny, przysiadalny, jakbym był przeciwnym biegunem, czy też mityczną, drugą połówką jabłka. Rozsiewam feromony towarzyskie i wysyłam zaproszenia do wszystkich osób, które potrafiły nawilżyć własną elokwencję do tego stopnia, że posługują się językiem z lekkością motyla, a słowa trzepoczą im w ustach, nie chcąc opuszczać bezpiecznej przystani i dopiero soczyste przekleństwo potrafi oderwać ich pazurki od kubków smakowych pokalanych przez gospodarza środkami dezynfekującymi nawet te rany, które mogą się pojawić następnego ranka. Zastanawiające, że feromony nie dosięgają płci przeciwnej, jakbym miał skazę, albo ukryte preferencje mniejszościowe.

Pan drżał niczym swobodny elektron, który wykrył w mojej powłoce walencyjnej zgodę na niego, a może tylko brak protestu i usiłował się wpasować na orbitę, żeby nie wytrącić z niej zbyt wiele okruchów, co mogłoby się zakończyć reakcją łańcuchową, zakończoną wykopem bramkarskim w zaułek pamiętający już tak wiele parad, że potrafił aproksymować krzywą balistyczną i z wrodzoną chyba złośliwością zaproponować lądowanie na kant krawężnika, lub wyszczerbiony na ostro ząb z kociego łba, wkładając ów pod tkanki dotąd miękkie. Językiem przeprowadził błyskawiczną inspekcję uzębienia i najwyraźniej usatysfakcjonowany wynikiem zaproponował mi uśmiech, przy którym gwiazdy bledły ze wstydu i mizerii. Jak się okazało później język stanowił narzędzie poznawcze wyspecjalizowane nawet bardziej niż u węży. Demonstracja stomatologiczna, jako preludium do pieśni powitalnej, nie była najgorszym z możliwych rozwiązań, a moje przeświadczenie o nieuchronności ciągu dalszego rosło w siłę. Jak nie wierzyć w determinizm zdarzeń, skoro życie hojną ręką sieje wciąż nowe wariacje na temat mojej społecznej użyteczności. Szalet miejski i śmietnik na deptaku cieszyły się równie nieustającym szacunkiem ludzkości.

Jakkolwiek nie nazwałbym owego interludium, pan po wymianie wrażeń rozpoznawczo-zaczepnych, przystąpił do zmasowanej szarży na komplet moich domniemanych „miękko dodatnich” cech charakteru. Zanim zdążyłem zaburzyć jego dobre samopoczucie z przedstawionego mi obrazu wyidealizowanych na potrzeby chwili zalet i empatii rozciągniętej niczym błony na stelażu nietoperza, pan wygenerował koncert życzeń wykazując się z własnej strony wielką wyrozumiałością. Zimne piwko, względnie kieliszeczek czegoś nieskażonego kolorem, żeby nie nadwyrężać portfela, bo plastik otwierający ścieżkę bankowego sezamu mógłby się wypaczyć od tych wymyślnych historii posiadających nieco barw kosztem procentów. W tym momencie dopiero zdążyłem zaistnieć w dialogu, a i to niebyt efektownie. Może nie jestem zbyt elastyczny i stąd moja spóźniona riposta, więc oszołomiony złotoustym słowem zdołałem jedynie pokręcić przecząco głową.

Pan, niczym wytrawny poliglota dysponował znajomością właściwego dla mojego miejsca osiedlenia dialektu języka gestów – błyskawicznie przeredagował oczekiwania i zaproponował wersję minimalistyczną, opatrzoną tak malutkim znakiem zapytania, że niemal domyślnym zaledwie. Osiedliśmy na mieliźnie poziomu dwóch złotych, która to kwota miała zostać beztrosko wyasygnowana przeze mnie w celach konsumpcyjnych, które zostaną zmaterializowane w pobliskim dyskoncie. Cóż… Moje wyperfumowane wieńcem laurowym pochwał zmysły miały kłopot ze zlokalizowaniem we mnie cech przypisywanych mi tak szerokim wachlarzem. Aż sapnęły, gdy musiały po kolei wykreślać całą listę, łącznie z niedopowiedzeniami. Niemal sobie współczułem i już miałem zaproponować, żeby pan postarał się wygenerować listę rezerwową cech umożliwiając sobie spieniężenie takowej za wartość oczekiwaną, jednak bałem się, że organizm napasiony wtórnym bukietem nie poprzestanie na drugiej liście i będzie chciał się ogrzać listą trzecią, a może i dziewiętnastą. Pan w tym czasie sprawdzał językiem, czy klimat globalny się nie zmienia, czy nie nadciąga trzęsienie ziemi, inna zaraza, albo konkurencja.

Zalążek porozumienia czaił się gdzieś na synapsach znajdujących się gdzieś blisko peryferiów granicznych, jednak wciąż brakowało tej iskry, która mogłaby zapoczątkować reakcję. Zapewne moja bierność stanowiła barierę zbyt wysokim murem stojąc na ścieżce jego łaskawości, gdy zakwitał przede mną jako ta róża na ugorze, kiedy ja cynicznym cieniem wisiałem nad jego przyszłością niepewną. Ściana parodiowała kształt mojego nosa bawiąc się świetnie, gdy świeczka kłaniała się przeciągom. Tylko czekałem, aż parsknie śmiechem, przy bardziej udanej parodii. Osiągnęliśmy patową sytuację, z której żaden wycofać się nie chciał, bo oddać pole, to dyshonor, a słowa udawały, że się skończyły, mają wolne, albo poszły wygrzać się na egzotycznej plaży. Pan co prawda usiłował coś urodzić językiem, ale ten poruszał się jak młody zaskroniec na powierzchni stawu – szybko, lecz bezgłośnie.

Czułem się trochę matowy z powodu ograniczonych środków własnych i już pobieżna analiza wykazała, że łaskawość znajduje się poza zasięgiem ekonomii i czas najwyższy przekierować zewnętrzną łaskę gdzieś, gdzie będzie się realizowała skuteczniej. Wskazałem wzrokiem kobrę, która właśnie hipnotyzowała coś błękitnego i z dawna nie eksploatowanego, bo butelka pokryła się szacownym mchem kurzu. Pan, który w końcu zainwestował we mnie tyle dobrych słów obejrzał się niechętnie, jakby moje towarzystwo stanowiło dla niego bezpieczny atol pośród gniewu oceanu. Pomimo wszystko wysłał język na zwiad. A kiedy język wrócił donosząc, że wiatry przychylne wieją i czas napełnić ładownie aż po kres wyporności, burknął coś przygotowując kolejną wiązankę dobra, tym razem już nie dla mnie. Kiedy się zbliżał czułem narastającą synchronizację, więc rezonans był najbardziej prawdopodobnym ciągiem dalszym. Widziałem, jak samotność zeskoczyła z kolan kobry i marynarskim krokiem szła w moją stronę. Nic, że na czterech. Ale szła. Chyba nawet coś podśpiewywała.

13 komentarzy:

  1. Szkoda, że nie można wysłać oczu, uszu na zwiady na przykład w czasie choroby, gdy tęskno za niektórymi widokami...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Próbowałam rozkręcić wyobraźnię, ale to nie to samo...

      Usuń
    2. początki są trudne - nie poddawaj się. z każdą próbą będzie łatwiej

      Usuń
  2. ..zapewne dość zabawnie wyglądała 'samotność' na takim dobrym rauszu? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przydałby się kronikarz, żeby uwiecznił. o ile nie uległby pokusie.

      Usuń
  3. ..niestety nie ma kronikarza, więc przekonać się nie można? a pokusy czają się i zastawiają swoje pułapki..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie będę za plecami podśmiewywał się z kobiecinki . bo to jej jednej się zdarzyło na czterech wracać?

      Usuń
  4. Ach - ta samotność, powraca w twoich tekstach. Ale lubię o niej myśleć jak o osobie. Tylko ta twoja jakaś taka marna, chudziutka i pijana. Jakby nie pewna siebie. Moja jest inna. Dobrze odżywiona i piękna bardzo. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie dręcz jej. Oddaj ją komuś innemu, kto ją doceni i dopieści. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pomyślę nad ogłoszeniem: zaniedbaną, mało używaną i lekceważoną samotność sprzedam, wynajmę lub zamienię na elektryczną hulajnogę, względnie fotel na biegunach.

      Usuń