środa, 30 listopada 2022

Głowa rodziny

 

- Synu – ojciec zaczął konwencjonalnie, a to zwiastowało umoralniającą opowieść i wspomnienia z czasów przed poczęciem pierworodnego, czyli mnie. W sumie szaleństwo, ale ojciec uwielbiał być konwencjonalnym i tradycje celebrował bez litości.

 

- Synu! – powtórzył zaniepokojony brakiem reakcji – Musimy poważnie porozmawiać!

 

- Zaczęło się – pomyślałem i przebiegłem pamięcią ostatnie wybryki – Nie… nie mógł wiedzieć się o Ewie… Raczej nie. Więc co?

 

- Jesteś już prawie dorosły i czas najwyższy, żebyś nauczył się zdobywać mięso!

 

- O rany! – zaskoczył mnie kompletnie. Zakupy to sprawa nudna i jakoś nie kręciło mnie nigdy, aby w nich uczestniczyć. – Naprawdę tato?

 

- Tak. Pogadamy po drodze.

 

Był bezwzględny i zaciągnął mnie do autonomicznej limuzyny, której używał jedynie wtedy, kiedy musiał opuścić Metropolię, albo wtedy, kiedy zamierzał kontynuować rozmowę z gośćmi, odprowadzając ich na pobliskie lądowisko. Samochód był doskonale wyciszony i w klimatyzowanym wnętrzu mogły komfortowo zmieścić się cztery do sześciu osób, a rezygnując z luksusów dałoby się weń wepchnąć nawet dwanaście. Ciekłokrystaliczny pulpit przywitał nas pytaniem dokąd zamierzamy dotrzeć i po wysłuchaniu instrukcji zajął się nawigacją. Ojciec położył mi dłonie na kolanach i szukał czegoś ukrytego głęboko w czaszce za oczami.

 

- Wiesz skąd bierzemy mięso?

 

- Z lodówki – wzruszyłem ramionami – Nigdy nic nie mówiłeś. Jechałeś i składałeś zamówienia, a dostawy odbywały się pod nieobecność domowników, albo nocą.

- Taaa… - ojciec najwyraźniej nieco się speszył – To prawda. Głowa rodziny musi zadbać i raczej nie chwali się zakupami. Ważne, żeby było świeże i nigdy nie zabrakło. Ale dzisiaj postanowiłem nauczyć cię tej sztuki. Kiedyś mi podziękujesz. I nie złość się, że zabieram ci czas na głupoty. Lepiej, żebyś pierwszy raz nie musiał tego robić sam.

 

Samochód wyjeżdżał już z naszej dzielnicy. City z drapaczami chmur szczerzyło się w letnim słońcu, a znajdujące się na dachach konstrukcje informatyczno-energetyczne zapewniały użytkownikom dobrodziejstwa niezbędne do komfortowej pracy. Po prawej zaczynała się dzielnica przemysłowa. W pełni zautomatyzowane zakłady produkowały dobra użytkowe, dostosowując tempo produkcji do bieżących zamówień. Zdalne sterowanie i programatory miały zapewnić rezerwy towarów na wypadek nagłych i nieprzewidzianych zdarzeń, choć nikt nigdy nie napomknął, o jakie zdarzenia mogłoby chodzić w idealnym świecie.

 

Dzielnica rolnicza była ostatnią znaną mi w Mieście. Wertykalne uprawy, wielopiętrowe magazyny i wszechobecny nadzór automatów kontrolujących parametry wegetacyjne był fascynującym obrazem dla kogoś nawykłego do sterylnej czystości i anonimowej obecności subtelnie poukrywanych automatów wspomagających. W każdym domu było ich tyle, że nawet wspólnymi siłami nie udało się nam odkryć wszystkich. Pamiętałem tę zabawę z siostrami, kiedy wyszukiwaliśmy automaty rozmieszczone po całym domu. I nigdy nie udało się odnaleźć więcej jak połowę z pełnej listy sprzętu wspomagającego super-maszynę, jaką był nasz dom. Zastanawiałem się nawet, czy dom nie był jedną maszyną, a cała ta robotyka nie stanowiła jedynie podzespołów, wymiennych modułów, pracujących do czasu, gdy diagnostyka wykaże przekroczenie limitu błędów, albo końca bezpiecznej eksploatacji. Pewnie tak było.

 

A teraz mięso. Ojciec miał rację. Nigdy nie zastanawiałem się skąd się bierze. Owoce i warzywa – o tym uczyłem się w szkole. I zwiedzaliśmy tę dzielnicę w ramach wycieczki. Uśmiechnąłem się. Wtedy pierwszy raz w życiu skosztowałem dziwacznych owoców zwanych winogronami. Świeże, były wilgotne i słodkie, a po wysuszeniu stawały się oszałamiającą delicją. Zakochałem się w nich bez pamięci. I wyprosiłem na rodzicach, żeby w domu nigdy nie zabrakło tych owoców. Ale mięso? Dobrze się stało, że zobaczę. Ewa nie była jednodniową podrywką. Ona… Ja… Nawet w myślach się jąkałem, uświadamiając sobie, że nieformalnie jesteśmy już parą. Ukrywaliśmy fakty przed światem dorosłych, ale DOM JUŻ WIE! I jeśli ktokolwiek przejrzy rejestry – wykryje obecność Ewy częściej, niż często.

 

Ojciec nie przestawał gadać, ale chyba tylko ględził jakieś ogólniki nie wdając się w szczegóły. Najwyraźniej trudno mu było zdobyć się na szczerość, albo postanowił, żeby była to niespodzianka. Droga nie była zatłoczona i samochód zwiększył prędkość, maksymalnie skracając czas podróży. Nie zamierzaliśmy przyglądać się mijanym krajobrazom, ani podziwiać konstrukcji architektonicznych. Miasto zostało dawno za plecami, a cyfrowy drogowskaz wyświetlił informację, że zbliżamy się do wsi, a konkretnie do ferm mięsnych.

 

Na parkingu przed głównym budynkiem stało zaledwie dwa-trzy samochody. Pełna automatyka sprawiła że obsługa była zbędna. Weszliśmy do środka prowadzeni komunikatami i drogowskazami chodników informacyjnych.

 

- Tam – ojciec wskazał kierunek – Najpierw zerkniemy tam. Na drapieżniki rzucimy okiem później. Warto, żebyś się oswoił obserwując łagodne usposobienie trawożerców. Drapieżniki obejrzymy na sam koniec, chyba, że z tym będziesz chciał jeszcze poczekać.

 

Poszliśmy wskazanym korytarzem. Panoramiczne szyby pancerne przedstawiały dzikie tereny pozbawione całkiem cywilizacyjnych ułatwień. Drzewa, krzewy i całe połacie zielonych terenów, pośród których snuli się jacyś ludzie wykonujący dziwne czynności fizyczne bez wsparcia maszyn. Dzikusy. Jeden coś wyrywał z ziemi i układał na prymitywny transporter.

 

- To taczka – szepnął mi do ucha ojciec – Zbiera kalarepę. Oni żywią się nią. Są weganami. Mięsa nie tykają wcale.

 

- Taczka… - aż pokręciłem głową, widząc stertę warzyw ułożoną w blaszanym korycie – I co on będzie z tym robił?

 

- Podniesie za te wystające trzonki i wykorzystując koło powiezie do swojego domu.

 

- Nie ma robota do transportu? Dziwaczne…

 

- Tu nie ma robotów. Tylko w wyjątkowych sytuacjach pojawia się wsparcie techniczne, ale o tym później. Na razie patrz.

 

- Ale mieliśmy pojechać po mięso!

 

- No właśnie! Patrz i ucz się. Oglądaj.

 

Szliśmy dalej, aż doszliśmy do oszklonych drzwi. Czujniki sprawdziły nasza tożsamość i wpuściły nas do wnętrza.

 

- Witaj na fermie! – głos z niewidocznych głośników uświadomił mi, że jednak coś tu działa.

 

Ojciec szedł już przez tę dzicz wysoko unosząc stopy. Musiałem uważać. Tworzywa na podłodze były splątane, jakby nigdy nie były czyszczone i wykończone zapewniając ergonomię użytkowania. Okazało się że to natura i jej nieposkromione wybryki. Jakiś krzak podrapał mnie nawet w ramię, aż poczułem cieknącą kroplę krwi. Ostatni raz krwawiłem, kiedy jako malec wywróciłem się w pokoju, a robot wspierający zareagował zbyt szybko i trącił mnie w głowę. Następnego dnia mieliśmy już nowszy model. Dzisiejsza krew była pierwszą prawie dorosłą krwią w moim życiu.

 

- Obliż – szepnął ojciec – Powinno pomóc.

 

Faktycznie. Krew zakrzepła i malutki strupek nie stanowił przeszkody w kontynuacji wycieczki. Wydeptane ścieżki tworzyły labirynt. Snuliśmy się tam, omijając średnio zadbane poletka, uprawiane archaicznymi metodami. Nigdzie nie widziałem jednak mięsa. Na skraju poletka (chyba) buraków stała jakaś dziewczynka. Byłaby nawet ładna, gdyby ją oczyścić z ziemi i ubrać w sensowny strój.

 

- Podoba ci się – ojciec trącił mnie łokciem i porozumiewawczo mrugnął okiem – Chcesz pogadać? Nie polecam, ale zakazu nie ma.

 

Podszedł do niej i chyba czytał informacje z bransoletki na jej ręce.

 

- Tośka. Ma szesnaście lat i mieszka niedaleko stąd. Lepiej chodźmy dalej. Nasz sąsiad, pan Mariusz zrobił rezerwację tydzień temu i musisz sobie znaleźć inną. Oni mają chyba rocznicę ślubu za miesiąc i będą potrzebowali Tośki.

 

Zaskoczył mnie. Mówił o niej, jakby była… mięsem!

 

- Tak. Wreszcie zaczynasz rozumieć. Na fermach hodujemy ludzi. Zwierzęta na świecie wymarły już tak dawno, że tylko na lekcjach historii możesz posłuchać o nich. A jeść trzeba. Nie każdy ma siłę tu przyjechać… I nie każdy chce opowiadać o tym, co tu zastał. Dlatego każda rodzina wyznacza jedną osobę, żeby zajmowała się zdobywaniem mięsa. Ty… lada chwila będziesz dorosłym. Głową rodziny. I to tobie przypadnie w udziale zabezpieczyć mięso dla rodziny.

 

Kręciło mi się w głowie. Tośka ze szklanym wzrokiem szła gdzieś niespiesznie i chyba cieszyła się słońcem wiszącym nad ziemią i poruszającym się powoli. Śpiewała jakąś smutną piosenkę i kołysała się w rytm melodii. Sąsiad zje Tośkę w ramach rocznicy…

 

- Czy… - z trudem przełknąłem ślinę – Czy Tośka wie…?

 

- Tak – ojciec był przygotowany na to pytanie – Każdy na fermie wie. A kiedy na bransolecie pojawi się rezerwacja, będzie wiedział nawet kiedy i do kogo powędruje w próżniowych paczkach. Tośkę czeka jednorazowy strzał. Będzie grill i pieczyste. Na większe imprezy mięso trafia od razu w całości. W większości przypadków zamówienie rozłożone jest na raty. Jeśli się da, mięso utrzymywane jest przy życiu i dostarczane fragmentami. Dopiero, kiedy przekroczone zostaną parametry podtrzymania życia – reszta ciała jest rozbierana, porcjowana i składowana w zamrażalnikach. Chodzi o dostarczenie możliwie najświeższych wyrobów.

 

Szok. Niedowierzanie. Ale ojciec był śmiertelnie poważny, a ja… odkarmiony. Zwymiotowałem. Dzisiejsze śniadanie… Plasterki różowego mięska w pikantnym sosie…

 

- Synu… - ojciec był zmartwiony – Jeść trzeba. Inaczej nie pożyjemy długo. Nam właśnie skończyło się mięso i MUSIMY coś wybrać na następny miesiąc. Tośka odpada, bo zarezerwowana. Poza tym… Nie stać nas na tak młode mięso. Nie powodzi się nam z mamą aż tak. Może od święta… Rozejrzyjmy się za starszym mięsem. O tam! Widzisz? Wygląda przyzwoicie. Chodź! Zobaczymy, czy nie jest już zajęte!

 

Z wyraźną wprawą zbadał stan bransolety i błyskawicznie zakodował rezerwację.

 

- Już! – sapnął wyraźnie zadowolony – Zakupy mamy z głowy. Dostarczą nam Józefa w porcjach. Mama już zatwierdziła menu na najbliższy miesiąc i logistyka zadba o dostarczenie produktów na czas. Teraz mamy już wolne i jeśli chcesz, pójdziemy do strefy drapieżników. Tam mięso jest trudniej pozyskać i kosztuje znacznie więcej. Ale i karmione jest resztkami tego, czego my nie zjemy, więc bardziej wartościowe. To co mój prawie dorosły synu? Chcesz zobaczyć, czy poczekasz miesiąc, żeby się oswoić?

 

- Ja… ja…  - nie umiałem słowa wykrztusić.

 

- No dobrze już – ojciec objął mnie ramieniem – Rozumiem. Musisz ochłonąć. Więc wracajmy. Mam tylko jedną prośbę. Dla własnego dobra nie opowiadaj Ewie o szczegółach tej wycieczki. Może nie zrozumieć. Jest niewiele starsza od Tośki… Ja mamie też nie opowiadam szczegółów. Nie chcę, żeby się martwiła.

6 komentarzy:

  1. Prozdrowotne tajemnice...Lepiej wiedzieć czy nie wiedzieć? A jeżeli tak, to w jakim zakresie jest człowiekowi potrzebna wiedza? Może tyle żeby nie zachwiać wewnętrznej równowagi?
    A z drugiej strony patrząc: jeżeli coś bazuje na iluzji czegoś, to jest jak przysłowiowy kolos na glinianych nogach więc wszelka równowaga jest pozorna. Tak mi się nasunęło...
    A kto wie czy strefa drapieżników to nie powrót do własnego domu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. drapieżniki też można zjeść. jak nie ma wyboru to człowiek zrobi dosłownie wszystko żeby przetrwać.

      Usuń
    2. Może to kwestia indywidualnego podejścia do życia/śmierci? Przewrotnie napiszę: "każdy wiek ma swoje prawa" , ale np. prawo do eutanazji dotyczy tylko wybrańców. Pozostaje wtedy pozostałym tkwić w " jesieni życia" i modlić się o wybawienie z opresji ( nie zawsze komfortowej końcówki życia).

      Usuń
    3. prawa ustanawiają ludzie. a czym są powodowani tego do końca nie wiadomo. podoba mi się idea która mówi że wolno wszystko jeśli nie krzywdzi drugiego. ale obok każdego Kargula znajdzie się jakiś Pawlak. i z czystej zawiści uzna że działanie bądź jego brak szkodzi mu i narusza jego "strefę komfortu".

      Usuń
  2. Fantazja, czy wizjonerstwo? Pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. trudno wyczuć. ale człowiek potrafi przetrwać nieprawdopodobne sytuacje. inne gatunki giną szybciej. i kto wie co będziemy jedli. jakoś nie chce mi się wierzyć że zostaniemy bożymi krówkami i będziemy jedli trawę.

      Usuń