-
Synu – ojciec zaczął konwencjonalnie, a to zwiastowało umoralniającą opowieść i
wspomnienia z czasów przed poczęciem pierworodnego, czyli mnie. W sumie
szaleństwo, ale ojciec uwielbiał być konwencjonalnym i tradycje celebrował bez
litości.
-
Synu! – powtórzył zaniepokojony brakiem reakcji – Musimy poważnie porozmawiać!
-
Zaczęło się – pomyślałem i przebiegłem pamięcią ostatnie wybryki – Nie… nie
mógł wiedzieć się o Ewie… Raczej nie. Więc co?
-
Jesteś już prawie dorosły i czas najwyższy, żebyś nauczył się zdobywać mięso!
-
O rany! – zaskoczył mnie kompletnie. Zakupy to sprawa nudna i jakoś nie kręciło
mnie nigdy, aby w nich uczestniczyć. – Naprawdę tato?
-
Tak. Pogadamy po drodze.
Był
bezwzględny i zaciągnął mnie do autonomicznej limuzyny, której używał jedynie
wtedy, kiedy musiał opuścić Metropolię, albo wtedy, kiedy zamierzał kontynuować
rozmowę z gośćmi, odprowadzając ich na pobliskie lądowisko. Samochód był
doskonale wyciszony i w klimatyzowanym wnętrzu mogły komfortowo zmieścić się cztery
do sześciu osób, a rezygnując z luksusów dałoby się weń wepchnąć nawet
dwanaście. Ciekłokrystaliczny pulpit przywitał nas pytaniem dokąd zamierzamy
dotrzeć i po wysłuchaniu instrukcji zajął się nawigacją. Ojciec położył mi
dłonie na kolanach i szukał czegoś ukrytego głęboko w czaszce za oczami.
-
Wiesz skąd bierzemy mięso?
-
Z lodówki – wzruszyłem ramionami – Nigdy nic nie mówiłeś. Jechałeś i składałeś
zamówienia, a dostawy odbywały się pod nieobecność domowników, albo nocą.
-
Taaa… - ojciec najwyraźniej nieco się speszył – To prawda. Głowa rodziny musi
zadbać i raczej nie chwali się zakupami. Ważne, żeby było świeże i nigdy nie zabrakło.
Ale dzisiaj postanowiłem nauczyć cię tej sztuki. Kiedyś mi podziękujesz. I nie
złość się, że zabieram ci czas na głupoty. Lepiej, żebyś pierwszy raz nie
musiał tego robić sam.
Samochód
wyjeżdżał już z naszej dzielnicy. City z drapaczami chmur szczerzyło się w
letnim słońcu, a znajdujące się na dachach konstrukcje
informatyczno-energetyczne zapewniały użytkownikom dobrodziejstwa niezbędne do komfortowej
pracy. Po prawej zaczynała się dzielnica przemysłowa. W pełni zautomatyzowane
zakłady produkowały dobra użytkowe, dostosowując tempo produkcji do bieżących
zamówień. Zdalne sterowanie i programatory miały zapewnić rezerwy towarów na
wypadek nagłych i nieprzewidzianych zdarzeń, choć nikt nigdy nie napomknął, o
jakie zdarzenia mogłoby chodzić w idealnym świecie.
Dzielnica
rolnicza była ostatnią znaną mi w Mieście. Wertykalne uprawy, wielopiętrowe
magazyny i wszechobecny nadzór automatów kontrolujących parametry wegetacyjne
był fascynującym obrazem dla kogoś nawykłego do sterylnej czystości i
anonimowej obecności subtelnie poukrywanych automatów wspomagających. W każdym
domu było ich tyle, że nawet wspólnymi siłami nie udało się nam odkryć
wszystkich. Pamiętałem tę zabawę z siostrami, kiedy wyszukiwaliśmy automaty
rozmieszczone po całym domu. I nigdy nie udało się odnaleźć więcej jak połowę z
pełnej listy sprzętu wspomagającego super-maszynę, jaką był nasz dom. Zastanawiałem
się nawet, czy dom nie był jedną maszyną, a cała ta robotyka nie stanowiła
jedynie podzespołów, wymiennych modułów, pracujących do czasu, gdy diagnostyka
wykaże przekroczenie limitu błędów, albo końca bezpiecznej eksploatacji. Pewnie
tak było.
A
teraz mięso. Ojciec miał rację. Nigdy nie zastanawiałem się skąd się bierze.
Owoce i warzywa – o tym uczyłem się w szkole. I zwiedzaliśmy tę dzielnicę w
ramach wycieczki. Uśmiechnąłem się. Wtedy pierwszy raz w życiu skosztowałem
dziwacznych owoców zwanych winogronami. Świeże, były wilgotne i słodkie, a po
wysuszeniu stawały się oszałamiającą delicją. Zakochałem się w nich bez
pamięci. I wyprosiłem na rodzicach, żeby w domu nigdy nie zabrakło tych owoców.
Ale mięso? Dobrze się stało, że zobaczę. Ewa nie była jednodniową podrywką.
Ona… Ja… Nawet w myślach się jąkałem, uświadamiając sobie, że nieformalnie jesteśmy
już parą. Ukrywaliśmy fakty przed światem dorosłych, ale DOM JUŻ WIE! I jeśli ktokolwiek
przejrzy rejestry – wykryje obecność Ewy częściej, niż często.
Ojciec
nie przestawał gadać, ale chyba tylko ględził jakieś ogólniki nie wdając się w
szczegóły. Najwyraźniej trudno mu było zdobyć się na szczerość, albo postanowił,
żeby była to niespodzianka. Droga nie była zatłoczona i samochód zwiększył
prędkość, maksymalnie skracając czas podróży. Nie zamierzaliśmy przyglądać się
mijanym krajobrazom, ani podziwiać konstrukcji architektonicznych. Miasto
zostało dawno za plecami, a cyfrowy drogowskaz wyświetlił informację, że zbliżamy
się do wsi, a konkretnie do ferm mięsnych.
Na
parkingu przed głównym budynkiem stało zaledwie dwa-trzy samochody. Pełna
automatyka sprawiła że obsługa była zbędna. Weszliśmy do środka prowadzeni
komunikatami i drogowskazami chodników informacyjnych.
-
Tam – ojciec wskazał kierunek – Najpierw zerkniemy tam. Na drapieżniki rzucimy
okiem później. Warto, żebyś się oswoił obserwując łagodne usposobienie trawożerców.
Drapieżniki obejrzymy na sam koniec, chyba, że z tym będziesz chciał jeszcze
poczekać.
Poszliśmy
wskazanym korytarzem. Panoramiczne szyby pancerne przedstawiały dzikie tereny
pozbawione całkiem cywilizacyjnych ułatwień. Drzewa, krzewy i całe połacie
zielonych terenów, pośród których snuli się jacyś ludzie wykonujący dziwne
czynności fizyczne bez wsparcia maszyn. Dzikusy. Jeden coś wyrywał z ziemi i
układał na prymitywny transporter.
-
To taczka – szepnął mi do ucha ojciec – Zbiera kalarepę. Oni żywią się nią. Są
weganami. Mięsa nie tykają wcale.
-
Taczka… - aż pokręciłem głową, widząc stertę warzyw ułożoną w blaszanym korycie
– I co on będzie z tym robił?
-
Podniesie za te wystające trzonki i wykorzystując koło powiezie do swojego
domu.
-
Nie ma robota do transportu? Dziwaczne…
-
Tu nie ma robotów. Tylko w wyjątkowych sytuacjach pojawia się wsparcie techniczne, ale o tym później. Na razie patrz.
-
Ale mieliśmy pojechać po mięso!
-
No właśnie! Patrz i ucz się. Oglądaj.
Szliśmy
dalej, aż doszliśmy do oszklonych drzwi. Czujniki sprawdziły nasza tożsamość i
wpuściły nas do wnętrza.
-
Witaj na fermie! – głos z niewidocznych głośników uświadomił mi, że jednak coś
tu działa.
Ojciec szedł już przez tę dzicz wysoko unosząc stopy. Musiałem uważać. Tworzywa na podłodze były splątane, jakby nigdy nie były czyszczone i wykończone zapewniając ergonomię użytkowania. Okazało się że to natura i jej nieposkromione wybryki. Jakiś krzak podrapał mnie nawet w ramię, aż poczułem cieknącą kroplę krwi. Ostatni raz krwawiłem, kiedy jako malec wywróciłem się w pokoju, a robot wspierający zareagował zbyt szybko i trącił mnie w głowę. Następnego dnia mieliśmy już nowszy model. Dzisiejsza krew była pierwszą prawie dorosłą krwią w moim życiu.
-
Obliż – szepnął ojciec – Powinno pomóc.
Faktycznie. Krew zakrzepła i malutki strupek nie stanowił przeszkody w kontynuacji wycieczki. Wydeptane ścieżki tworzyły labirynt. Snuliśmy się tam, omijając średnio zadbane poletka, uprawiane archaicznymi metodami. Nigdzie nie widziałem jednak mięsa. Na skraju poletka (chyba) buraków stała jakaś dziewczynka. Byłaby nawet ładna, gdyby ją oczyścić z ziemi i ubrać w sensowny strój.
- Podoba ci się – ojciec trącił mnie łokciem i porozumiewawczo mrugnął okiem – Chcesz pogadać? Nie polecam, ale zakazu nie ma.
Podszedł
do niej i chyba czytał informacje z bransoletki na jej ręce.
-
Tośka. Ma szesnaście lat i mieszka niedaleko stąd. Lepiej chodźmy dalej. Nasz sąsiad,
pan Mariusz zrobił rezerwację tydzień temu i musisz sobie znaleźć inną. Oni
mają chyba rocznicę ślubu za miesiąc i będą potrzebowali Tośki.
Zaskoczył
mnie. Mówił o niej, jakby była… mięsem!
-
Tak. Wreszcie zaczynasz rozumieć. Na fermach hodujemy ludzi. Zwierzęta na
świecie wymarły już tak dawno, że tylko na lekcjach historii możesz posłuchać o
nich. A jeść trzeba. Nie każdy ma siłę tu przyjechać… I nie każdy chce
opowiadać o tym, co tu zastał. Dlatego każda rodzina wyznacza jedną osobę, żeby
zajmowała się zdobywaniem mięsa. Ty… lada chwila będziesz dorosłym. Głową
rodziny. I to tobie przypadnie w udziale zabezpieczyć mięso dla rodziny.
Kręciło
mi się w głowie. Tośka ze szklanym wzrokiem szła gdzieś niespiesznie i chyba
cieszyła się słońcem wiszącym nad ziemią i poruszającym się powoli. Śpiewała
jakąś smutną piosenkę i kołysała się w rytm melodii. Sąsiad zje Tośkę w ramach
rocznicy…
-
Czy… - z trudem przełknąłem ślinę – Czy Tośka wie…?
- Tak – ojciec był przygotowany na to pytanie – Każdy na fermie wie. A kiedy na bransolecie pojawi się rezerwacja, będzie wiedział nawet kiedy i do kogo powędruje w próżniowych paczkach. Tośkę czeka jednorazowy strzał. Będzie grill i pieczyste. Na większe imprezy mięso trafia od razu w całości. W większości przypadków zamówienie rozłożone jest na raty. Jeśli się da, mięso utrzymywane jest przy życiu i dostarczane fragmentami. Dopiero, kiedy przekroczone zostaną parametry podtrzymania życia – reszta ciała jest rozbierana, porcjowana i składowana w zamrażalnikach. Chodzi o dostarczenie możliwie najświeższych wyrobów.
Szok.
Niedowierzanie. Ale ojciec był śmiertelnie poważny, a ja… odkarmiony.
Zwymiotowałem. Dzisiejsze śniadanie… Plasterki różowego mięska w pikantnym
sosie…
- Synu… - ojciec był zmartwiony – Jeść trzeba. Inaczej nie pożyjemy długo. Nam właśnie skończyło się mięso i MUSIMY coś wybrać na następny miesiąc. Tośka odpada, bo zarezerwowana. Poza tym… Nie stać nas na tak młode mięso. Nie powodzi się nam z mamą aż tak. Może od święta… Rozejrzyjmy się za starszym mięsem. O tam! Widzisz? Wygląda przyzwoicie. Chodź! Zobaczymy, czy nie jest już zajęte!
Z
wyraźną wprawą zbadał stan bransolety i błyskawicznie zakodował rezerwację.
- Już! – sapnął wyraźnie zadowolony – Zakupy mamy z głowy. Dostarczą nam Józefa w porcjach. Mama już zatwierdziła menu na najbliższy miesiąc i logistyka zadba o dostarczenie produktów na czas. Teraz mamy już wolne i jeśli chcesz, pójdziemy do strefy drapieżników. Tam mięso jest trudniej pozyskać i kosztuje znacznie więcej. Ale i karmione jest resztkami tego, czego my nie zjemy, więc bardziej wartościowe. To co mój prawie dorosły synu? Chcesz zobaczyć, czy poczekasz miesiąc, żeby się oswoić?
-
Ja… ja… - nie umiałem słowa wykrztusić.
-
No dobrze już – ojciec objął mnie ramieniem – Rozumiem. Musisz ochłonąć. Więc
wracajmy. Mam tylko jedną prośbę. Dla własnego dobra nie opowiadaj Ewie o
szczegółach tej wycieczki. Może nie zrozumieć. Jest niewiele starsza od Tośki…
Ja mamie też nie opowiadam szczegółów. Nie chcę, żeby się martwiła.
Prozdrowotne tajemnice...Lepiej wiedzieć czy nie wiedzieć? A jeżeli tak, to w jakim zakresie jest człowiekowi potrzebna wiedza? Może tyle żeby nie zachwiać wewnętrznej równowagi?
OdpowiedzUsuńA z drugiej strony patrząc: jeżeli coś bazuje na iluzji czegoś, to jest jak przysłowiowy kolos na glinianych nogach więc wszelka równowaga jest pozorna. Tak mi się nasunęło...
A kto wie czy strefa drapieżników to nie powrót do własnego domu?
drapieżniki też można zjeść. jak nie ma wyboru to człowiek zrobi dosłownie wszystko żeby przetrwać.
UsuńMoże to kwestia indywidualnego podejścia do życia/śmierci? Przewrotnie napiszę: "każdy wiek ma swoje prawa" , ale np. prawo do eutanazji dotyczy tylko wybrańców. Pozostaje wtedy pozostałym tkwić w " jesieni życia" i modlić się o wybawienie z opresji ( nie zawsze komfortowej końcówki życia).
Usuńprawa ustanawiają ludzie. a czym są powodowani tego do końca nie wiadomo. podoba mi się idea która mówi że wolno wszystko jeśli nie krzywdzi drugiego. ale obok każdego Kargula znajdzie się jakiś Pawlak. i z czystej zawiści uzna że działanie bądź jego brak szkodzi mu i narusza jego "strefę komfortu".
UsuńFantazja, czy wizjonerstwo? Pozdrawiam...
OdpowiedzUsuńtrudno wyczuć. ale człowiek potrafi przetrwać nieprawdopodobne sytuacje. inne gatunki giną szybciej. i kto wie co będziemy jedli. jakoś nie chce mi się wierzyć że zostaniemy bożymi krówkami i będziemy jedli trawę.
Usuń