Wszechkosmos,
to miejsce, w którym wszelkie prawdopodobieństwa stają się tak małe, że aż
niedostrzegalne i wszystko wydaje się niemożliwe. Mój ulubiony twórca światów –
żyjący być może w Świecie Dysku pan Pratchett, zauważyłby tutaj zapewne, że jest
to mniej oczywista forma dochodzenia do pewności „z drugiej strony” – znaczy
prawdopodobieństwa zdarzeń zamiast rosnąć aż do uzyskania pewności będą maleć,
aż staną się już tak malutkie że mniejsze niż małe i w końcu muszą się
przewinąć przez koniec osiągając szczyt. Przecież koniec, to koniec. Wystarczy
wstępnej dygresji.
Wymyśliłem
sobie, że w tak chimerycznych warunkach może się zdarzyć wszystko i wszędzie,
równie łatwo, jak nic nigdzie. I żółw dźwigający cztery słonie podtrzymujące
dysk świata pełnego cudów i magii nieuleczalnej swobodnie się zmieści się obok
wielu innych równie trudnych do przyjęcia światów. Powodowany zazdrością i
próbą zmierzenia się z ponad czterdziestotomowym wyzwaniem zacząłem wymyślać
światy którym do zaistnienia zabrakło jedynie obserwatora – tak samo w końcu
było z Ziemią naszą najulubieńszą. Póki nie pojawił się człowiek i słowo choćby
malowane węglem na ścianie sypialnej jaskini nikt o jego istnieniu nie wiedział
poza Autorem (swoją drogą ciekawe, co Autor(ka) miał(a) na myśli – splot
nawiasów jest działaniem absolutnie zamierzonym i wszelkie podobieństwo do
niepodobieństwa ma kłuć w oczy) tworząc taki właśnie świat dla płaskoziemców,
polityków i innych równie wyrafinowanych mózgowców.
Na
razie całą pasję poświęciłem wymyśleniu bryły godnej dźwigania niegodziwości
umożliwiającej pokłócenie się ze wszystkim, na co najdzie mię ochota. I po
wielu wysiłkach, zakończonych szybkim prysznicem PO – powiłem planetę! Hurra!
Jestem z niej dumny nawet bardziej niż z porannej kupy w kolorze… och! żal
epitetów na sprawę tak gównianą. Lepiej wstąpić na szaniec i wytoczyć wreszcie ciężkie
działa.
I
tak, w czasie który dopiero się narodził i darł gębę szukając cycka skłonnego
poddać się torturze karmienia naturalnego, wszechświat pełen był nieciągłości,
bąków (tzn. pęcherzy wrzącego gazu) ławic mniejszych i większych kamieni, mgławic
dusznych, oraz toksycznych śmieci, które zostaną zdefiniowane dopiero w epoce
mrzonek i totalnego bezrobocia. Czyli znacznie później niż wszechświat mniemał,
że coś podobnego się wydarzyć może. W otoczeniu krnąbrnym i ziejącym martwym
chłodem zaistnieć mogły jedynie jednostki wybitnie lotne i eteryczne.
Uduchowione i przedkładające życie zmysłowe nad cielesne uciechy. Dopiero na
takim szkielecie można było budować tłustą tkankę na złe czasy.
Pośród
istot wyklutych z niebytu niewidzialną ręką Bezwzględnej Konieczności
nieboskłon zaczęły wertować smoki w porażającej liczbie dwóch – tym, którzy
zaginęli w dygresjach przypomnę, że wszechświat przed pojawieniem się pierwszych
smoków istniał w jedynie sobie znanej wartości równej zero, bezwzględne jak
Konieczność stwórcy. Natura, nawet ta niezbadana cechuje się mądrością
uwielbiającą równowagę. Dlatego smoki z szacunku dla natury musiały zająć
przeciwległe przyczółki i wytykać sobie nawzajem niedoskonałości domniemane. A
każde kłamstwo powtórzone wielokrotnie zaczyna stawać się prawdą objawioną.
Nawet plotka. Pośród lodów Prakosmosu krew w gadzinach musiała się wonczas zagotować
i doszło do starcia. Leciało pierze i łuski. Pazury orały miękkie podbrzusze
wroga nie bacząc, że kurs kolizyjny z zabłąkanym słońcem bez wianuszka
adorujących planet sięgnął ukradkiem ideału. Zwarcie przybrało na wadze wektora
prędkości i osiągnęło apogeum niemierzalne fotoradarem sterczącym dumnie w
ogródku u pana Józefa z Bierutowa i patrolującym ruch kołowy na drodze krajowej
o numerze spoza rejestru wiedzy współczesnej zwarciu.
Słońce
– bezmyślna kupa kamieni płonących z braku lepszych pomysłów, widziało co
prawda nadchodzący Big Bang, jednak bezwładne i omdlałe poddało się bez walki i
przyjęło na siebie impet zaślepionych wściekłością stworzeń magicznych. Słońce
po kosmicznym kuksańcu wyszło z opresji niemal bez szwanku – trochę zaledwie zubożone
na masie, co zrekompensowało sobie podniesieniem ciśnienia wewnętrznego i
temperatury na zewnątrz. Ciężar właściwy urósł przekraczając masę krytyczną,
dzięki czemu pojawiła się nieśmiała jeszcze i dziewicza grawitacja.
Historia
gorzej potraktowała zawziętych antagonistów splecionych w węzeł nierozplątywalny
nawet dla Aleksandra Wielkiego – speca od węzłów żeglarskich i ratowniczych
(ur. więcej niż dwa miliardy lat smoczych później). Po bezpośrednim kontakcie z
kosmicznie rozgrzaną patelnią bez jednej kropli oliwy – Smoki wyzionęły ducha
oddając poletko czającej się nieopodal historii w inne, młodsze i mniej
zawzięte rączki. Przypalone, zbełtane ciała, niczym dobrze wymieszana
jajecznica, skrzepły i zastygły na orbicie raczej odległej od słońca wrzącego z
gniewu. Kosmiczny pył wygładził nieco rysy smoczej planety podwójnej, która w
paroksyzmie przejęła lejce kilku komet beztrosko przelatujących nieopodal.
Zapewne Smocza planeta potrzebowała nocnego satelity, jak szanujący się władca
nocnika, kiedy doświadczony trzymaniem steru pęcherz przedzieli interwały czasu
na krótkie okresy akcentowane fizjologiczną potrzebą.
I
tak powstał kolejny z niemożliwych światów, a Bezwzględna Konieczność kucnęła z
zachwytu gdzieś poza marginesem zauważenia i skwapliwie obserwowała rozwój
akcji, nie mieszając się specjalnie gdyż zajęta była jednocześnie wydłubywaniem
spomiędzy zębów niedogotowanego liścia szpinaku i rozmyślaniem nad doktoratem z
filozofii mającej stać się dla wyznawców wystarczająco nieosiągalną, aby można
było wiernych zbesztać i strącić w otchłanie, albo wynieść na ołtarze zgodnie z
humorem Konieczności.
Czas
nie kwapił się specjalnie, a może czekał, żeby smocze ciała ostygły i
skrystalizowały wystarczająco, więc upłynął jeden i drugi miliard lat (liczba
dwa była już znana przed smoczą katastrofą). Wszechkosmos rozpełzł się
tymczasem tak bardzo, że prawdopodobieństwa całkiem struchlały i wymagały
odkrycia mikroskopu, żeby i je odkryć. I wtedy właśnie pomiędzy żebrami rozkładającego
się smoka zatętniło magiczne jak on sam życie.
Nie
myślcie sobie, że drugi smok pośmiertnie został dłużny pierwszemu.
Antagonistyczne życie kwiliło także po drugiej stronie planety, obmywane
jadowicie różowym światłem komeciej kity uwięzionej po wsze czasy. Druga z
komet, choć większa i tylko nieco bardziej strachliwa schowała się za pierwszą
i poszarzała nieodwracalnie, a widmo światła zmieszało się, zastępując róż wysoce
toksycznym fioletem nocy. W takim świetle mogły żyć wyłącznie istoty o skórach
pancernych i odpornych na liszaje. Pozostałe ciała nocą musiały kryć się w
podziemiach, korzystając z osłony smoczej skóry podartej tu i tam, co ułatwiało
zaskoczonym upływem czasu chowanie się przed widmem głęboko w czeluściach.
Pytacie
o pozostałe schwytane komety? O co to, to nie! Nie urodził się jeszcze
astrofizyczny geniusz udowadniający, że liczba dwa jest niewystarczająca do
definicji świata i kolejna kometa, wraz z orszakiem następnych musiała poczekać
na dowód w rzeczonej sprawie, chwilowo pozostając poza widmem światła. Pląsały
na uwięzi sprawiając wahania masy swoją nieskrępowaną niesubordynacją w obrębie
postronka. Każdy kto w zmiennym wietrze trzymał lejce latawca zdaje sobie
sprawę, jak wielkie przeciążenia mogą wtedy panować i lokalnie zmieniać nacisk
grawitacyjny na rzeczywistość.
Mijały
niezdefiniowane miliardy lat na zespolonych smoczych truchłach, a Bezwzględna
Konieczność dawno już wyzbyta urągającemu uśmiechowi liścia szpinaku prostowała
kości, by przejść się, szukając choć cienia akcji w zakamarkach antycznego
Wszechkosmosu, na odchodne wieszając dekalog mający dwa niezależne zestawy
przykazań – Dzienny nazwany później Dziennikiem i Nocny dla równowagi nazwany
Nocnikiem. Ustawiony na niedostępnym szczycie splecionych ogonów, potrafił w
bezchmurne noce rzucać złowrogi cień, nie tylko na okolicę, ale również na
słońce – to ostatnie tłumacząc względnością czasu i odległością potrzebną
falowo-korpuskularnemu brakowi światła na pokonanie dystansu wzdłuż krzywej
wielokrotnie połamanej. Zaćmienia słońca stanowiły dla mieszkańców planety
wskazówkę kończącego się roku, a obserwacje astronomiczne potwierdzić miały
naiwny domysł, że lata mogą być parzyste, bądź wręcz przeciwnie, co
odzwierciedlać miała zachodnia lub wschodnia ściana dekalogu Bezwzględnej
Konieczności wygrawerowana na wizerunku słonecznym. Paradoks związany ze
znajomością liczby dziesięć stanowił wyjątek, z jakim zgodnie nie walczyli
mieszkańcy zwaśnionych od urodzenia ludów, a dualizm dekalogu wydawał się czymś
równie naturalnym, jak kipiące słońce zmieniające barwę w zależności od
temperatury trawionych we własnym wnętrzu materiałów.
Trudno
czekać na upływ miliardów lat i poświęcać talent na opis erozji planety, a tym
bardziej na narodziny tabliczki mnożenia. Smoki, nawet pośmiertnie miały
poczucie dramaturgii i dobrego smaku. Chyba odkrywały w sobie część wspólną,
względnie pragnienie zespolenia się (nieletnim proszę natychmiast zakryć oczka na
jedno-dwa zdania) i wybuchnąć euforią orgazmu, erupcją powić potomstwo, bądź
namaścić je płodnością niepojętej logiki magicznych zwierząt. Zgodnie zaciskając
martwe ogony w paroksyzmie sojuszu między odwiecznymi wrogami skruszyli tablice
dekalogu pozostawiając na miejscu nadgryzione lecz nadal czytelne Zachodnie
Przykazanie Trzecie (ZPT):
-
Nie kradnij, kiedy patrzą ci na ręce!
oraz
na rewersie Wschodnie Przykazanie Siódme (WPS):
-
Zabijanie jest alternatywą dla umierania. Selektywnie dziel się jedzeniem. Nie
marnuj.
Skompresowany
czas westchnął za czasem utraconym bezpowrotnie i Podwójny Smoczy Świat
wkroczył na dwoistą ścieżkę postępu. Znaczy pojawiły się na nim istoty ze
skłonnością do myślenia. Niekoniecznie racjonalnego.
Pogubiłam się. Chyba jestemzmęczona. Albo tumanowata.
OdpowiedzUsuńi słusznie - czas również się pogubił.
Usuńw skrócie - wymyślam świat w którym może dziać się wszystko albo nic a reguły będą płynne. i wetknąć weń chcę trochę przygód które dopiero zamierzam wymyślić. żeby wyszedł mi większy kawałek czegoś. mając grunt pod nogami - łatwiej się pływa