poniedziałek, 7 listopada 2022

Dwie strony świata.

Bezwzględna Konieczność była zimna jak lód. Gdyby jednak znalazł się w jej pobliżu ktoś znający ją od wieków – dostrzegłby symptomy może jeszcze nie gorączki, ale drobnej ekscytacji.

 

- Tyle się działo! Nareszcie!

 

Wszechkosmos był przeraźliwie nudny, powolny i ślamazarny. Nic, tylko się rozpełzał, jak dżdżownice pielęgnowane na specjalnych farmach Pasikoników, zwiedzanych właśnie przez Izydę, w towarzystwie nieco podnieconych i rozpłonionych udanym figlem Pasikoników strzegących tajemnicy istnienia. Zachwycone młodą duszą filozoficzną – pierwszą mieszczkę, która nie utraciła płynów ustrojowych na widok stadka baraszkujących po łąkach Pasikoników, okazały jej natychmiastową i dozgonną przyjaźń.

 

Farmy dżdżownic były naprawdę imponujące. Rozciągły się daleko poza zasięg wzroku i zdawały się nie mieć końca. Zakład Przetwórczy dysponował technologią od której oko zbielałoby Królowi Leonowi, gdyby to jego Pasikoniki oprowadziły po gospodarstwie. Zakład zwiedzany węchem – bezbłędnie wykazałby fascynującą i lekko niepokojącą, znajomą nutę.

 

- Tak! – Izyda rozpoznała woń mimo targających nią emocji – Hamburgery rozprowadzane przez Korporację pachniały dokładnie tak samo!

 

Pasikoniki były z siebie najwyraźniej dumne i powiodły ją dalej. Dzięki zestawom ziołowym z niemal nieskończonych pól, mięso nabierało aromatu kurczaków w octowej panierce, czy uwielbianej przez Izę „fish and chips” parującej na tacce wyprofilowanej z wczorajszych „Wiadomości stołecznych”. Ślina nabiegła jej w usta, niepytana o filozoficzną ocenę zachowania. Izyda była głodna. Tak głodna, jak może być wściekła, opuszczona przez męską eskortę kobieta.

 

- Tak! Poproszę podwójnego cheesburgera, rybę z frytkami i coś do picia! Tylko bez gazu i procentów.

 

Pasikoniki rozbrykały się zachwycone, że ich gość jest tak otwartą istotą i nie kryguje się niepotrzebnie. Izyda wbiła zęby w parującą bułkę i wywróciła oczami. Nie musiała nic mówić. Pasikoniki łaziły wokół stołu nadęte tak, że za chwilę pękną chyba. Już w trakcie posiłku wiedziała, że nie wolno jej zdradzić się ze swoją wiedzą przed nikim. Wszak nawet w konserwatywnym Domu Filozofów pojawiały się opinie tak śmiałe, jak kolonizacja Pól i potraktowanie populacji Pasikoników jako stad hodowlanych na mięso konsumpcyjne.

 

Druga myśl dotknęła Izy wraz z czkawką po posiłku.

 

- Ktoś w Stolicy MUSIAŁ wiedzieć. Ktoś pomógł budować zakład, dostarczył sprzęt i odbierał pachnące hamburgery – nie na darmo do zaplecza Zakładu przykleiła się milcząca rampa, bezwstydnie odpoczywająca po całonocnej krzątaninie, a brukowana droga wiła się zakosami z granitową zawziętością imitując Rzekę Zapomnienia – Potężna mistyfikacja! Ukryta przed opinią publiczną i zabezpieczona globalnym strachem. Idealny kamuflaż!

 

Poczucie lojalności walczyło wewnątrz sytego ciała z odrazą. Obowiązek zwyciężył. Lata spędzone w fałszywej rzeczywistości skłoniły Izydę do kontynuowania podróży, teraz z mniejszym strachem, za to z ciekawością wymagającą zaspokojenia. Obiecała sobie używać języka staranniej i bardzo oszczędnie. Pasikoniki nie mogąc nacieszyć się towarzystwem odprowadziły ją aż do krawędzi dnia i Pól Pasikoników, które pozbawione zagrożenia okazały się wiele mniejsze, niż w budzących lęk opowieściach tych, którzy przetrwali podróż. Fioletowy zmierzch pełzł z wolna łąkami, zdejmując makom czerwień z sukienek, a trawom przydając pluszowego wymiaru fioletowej głębi. Podwójna kometa mrugnęła porozumiewawczo – z wtajemniczonymi nawet satelity rozmawiają mniej sztucznie. Koń Izydy strzygł uszami, jednak zaakceptował towarzystwo drapieżne, wolne od chrapki na końskie kabanosy.

***

 

Skoro już Konieczność rzuciła okiem na sprawy Południa, przesiadła się na przeciwległą flankę, skąd miała wyruszyć ekspedycja zwiadowcza pod światłym przewodnictwem Króla Leona i przedsiębiorczego Prezesa Lucka. Konwój formował się dopiero. Jak każdy celebryta Król uwielbiał przepych na pokaz, czerwone dywany, ukłony i dystynkcje. Z wyuczoną gracją obdarzył łaskawym spojrzeniem tłumy żegnających go mieszkańców, służby odznaczył, awansował, albo zakulisowo zbeształ (szkoda, że będąc tam nie skarcił słowem nie[przystojnym Anonimowego niecierpliwca. A może to zrobił, bo coś cicho siedzi skurczybyk).

 

Pierwszą część podróży mieli pokonać koleją w ekskluzywnych wagonach monarszych zorientowanych na luksus z drobną szczyptą absurdu. Jeśli kogoś było stać na absurdalny luksus – to właśnie tę dwójkę. Król – jednostka wysoce polityczna, nie zamierzał zdradzić się z podejrzeniami względem niepospolicie szanowanego Prezesa i z grzecznym uśmiechem zaprosił do własnej salonki na partyjkę królewskiej rozrywki, aby podróż umilić, nie gapiąc się na migocące za oknem, rozmyte prędkością podróżną pejzaże.

 

Lucjan (bynajmniej nie naiwna owieczka) kilka razy usiłował rzutem oka wysondować głębię królewskich podejrzeń, jednak król swobodnie odbijał ataki z backhandu, jak i forehand’em, nie tracąc skupienia nad strategią realizowaną podstępnie również na planszy. Trzeba głupca, żeby wygrywać z Królem, a Prezes głupcem na pewno nie był. Choć przegrana kosztować musiała skrzynkę wina z przyszłorocznych zbiorów na prywatnej winnicy dyskretnie zlokalizowanej poza zasięgiem ziemskich szkodników na ciemnej stronie Dwukomety zastępującej Podwójnemu Światu i poetom banalny księżyc. Dla zachowania dobrych stosunków z Władcą żaden koszt nie był zbyt wysoki, szczególnie, że Leon nie bywał przesadnie pazerny (nie chcąc udaremniać zmasowanych zamachów na królewską przyszłość, sowicie opłaconych z bardzo wybrzuszonej kasy Korporacji)

 

Do pociągu ładowano konie i zaprzęgi, kuchnie i (proszę dzieciom zasłonić oczy na następne linijki) skromny(?!) harem mający zapewnić spokój dostojnym lędźwiom, skupionym na rozwiązywaniu kluczowych (Pamiętając jednocześnie o budowie wioski olimpijskiej, cateringu i antykontroli. Ach! Jeszcze o terrorystach uwielbiających uświetniać olimpijskie zmagania fajerwerkami) problemów. Przy tak skrupulatnej organizacji i w pełni profesjonalnym maskowaniu wiedzy-w-temacie Bezwzględna Konieczność mogła swobodnie zerknąć gdzie indziej. Kuluarowa partyjka zapewne rozegra się o wiele później i podskórny szum nie wypłynie pianą na stabilną powierzchnię zaawansowanej polityki gospodarczej.

***

Starsza pani zbierała ukradkiem pigwę i rabarbar na sobotnią szarlotkę. Tak właśnie! Starsze panie są przebiegłe jak lisy i nie takie oczywiste, jakby się gołym okiem zdawało. I to dlatego szarlotka Łucji pachniała nieziemsko i nieoczywiście już trzy dni przed pieczeniem. Szczypta mielonych goździków i cynamonu z czarnym pieprzem, podbijała smak, zahaczając niemal o przymiotnik „boski”. Czas głowił się nad podejrzaną zależnością woni i smaku występujących niezależnie i oddzielonych sporym wektorem odległości na osi, którą własnoręcznie operował, jednak nawet on uważał, że nei skorzystać z magii doznań byłoby grzechem. Nie bądźmy drobiazgowi. Nawet najbardziej leniwa z sobót ostatecznie musiała zawitać w progi Łucji, a wraz z nią wieszczka Jolanta uginająca się pod ciężarem żurawin i ajeru, dopiero co zamkniętego w szkle pod wódeczką, której flaszkę Jędruskowa zgubiła pod progiem Joli dwa dni temu i wyparła się jej po dwakroć, mimo koguciego piania do obłędu.

 

Bezwzględna Konieczność była łasuchem i chwilę napawała się aromatem, jednak w trosce o linię – niezbyt uporczywie i w nieutulonym żalu oddaliła się zanim na dobre zaczęła się degustacja słodyczy.

***

 

„Trzy Zęby” świętowały właśnie kolejny świt z ocalałymi po bijatyce oknami, a leżące pod stołami palce odrąbane siekierą, jedno oko i kilka porzuconych w popłochu gumiaków wskazywały na umiarkowany zapał walczących chłopów. Zwykle po wypłacie bywało gorzej i Katarzyna okrągły rok sumiennie doliczała specjalną marżę do cen detalicznych, z przeznaczeniem na koszta odtworzenia substancji zwanej Gospodą.

 

- Ciekawe, jak do problemu podszedłby Józef? Oczywiście przed spożyciem, bo o podchodzeniu po spożyciu, mowy być już nie mogło absolutnie.

 

Otarła dłonie o fartuch i rozejrzała się po pobojowisku.

 

- Tuś mi urwisie! – ucieszyła się znajdując Józef skulonego w okolicy wieszaka na parasole, dźwigającym zaledwie parę sztachet nabitych zardzewiałymi gwoździami – Patrzcie go! Uchował się bez jednego draśnięcia! Niechybnie smoki nad nim czuwają.

 

Czym prędzej uczyniła znak żeglarzy, żeby nie obudzić Śpiących i z lekkim zażenowaniem pierwszy raz w życiu poczuła miękkość w podbrzuszu. Chmara motyli poderwała się z trzepotem i sprawiła, że poranek stał się niezapomniany. Córka szynkarza miała w łapach krzepę, której tylko kowal mógł się oprzeć. Schwyciła Józefa za kołnierz, wyciągnęła spod wieszaka i zarzuciła na biodro.

 

- No kochaniutki! – sapnęła – Dziś obudzisz się w moim łóżku. A spróbuj mi nabrudzić, to ze skóry obedrę! Później pomyślę jak zagospodarować twoje nieróbstwo, ale gacie musisz zmienić natychmiast!

***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz