Bezwzględna
Konieczność była zimna jak lód. Gdyby jednak znalazł się w jej pobliżu ktoś
znający ją od wieków – dostrzegłby symptomy może jeszcze nie gorączki, ale
drobnej ekscytacji.
-
Tyle się działo! Nareszcie!
Wszechkosmos
był przeraźliwie nudny, powolny i ślamazarny. Nic, tylko się rozpełzał, jak
dżdżownice pielęgnowane na specjalnych farmach Pasikoników, zwiedzanych właśnie
przez Izydę, w towarzystwie nieco podnieconych i rozpłonionych udanym figlem
Pasikoników strzegących tajemnicy istnienia. Zachwycone młodą duszą
filozoficzną – pierwszą mieszczkę, która nie utraciła płynów ustrojowych na
widok stadka baraszkujących po łąkach Pasikoników, okazały jej natychmiastową i
dozgonną przyjaźń.
Farmy
dżdżownic były naprawdę imponujące. Rozciągły się daleko poza zasięg wzroku i
zdawały się nie mieć końca. Zakład Przetwórczy dysponował technologią od której
oko zbielałoby Królowi Leonowi, gdyby to jego Pasikoniki oprowadziły po
gospodarstwie. Zakład zwiedzany węchem – bezbłędnie wykazałby fascynującą i
lekko niepokojącą, znajomą nutę.
-
Tak! – Izyda rozpoznała woń mimo targających nią emocji – Hamburgery
rozprowadzane przez Korporację pachniały dokładnie tak samo!
Pasikoniki
były z siebie najwyraźniej dumne i powiodły ją dalej. Dzięki zestawom ziołowym
z niemal nieskończonych pól, mięso nabierało aromatu kurczaków w octowej
panierce, czy uwielbianej przez Izę „fish and chips” parującej na tacce
wyprofilowanej z wczorajszych „Wiadomości stołecznych”. Ślina nabiegła jej w
usta, niepytana o filozoficzną ocenę zachowania. Izyda była głodna. Tak głodna,
jak może być wściekła, opuszczona przez męską eskortę kobieta.
-
Tak! Poproszę podwójnego cheesburgera, rybę z frytkami i coś do picia! Tylko
bez gazu i procentów.
Pasikoniki
rozbrykały się zachwycone, że ich gość jest tak otwartą istotą i nie kryguje
się niepotrzebnie. Izyda wbiła zęby w parującą bułkę i wywróciła oczami. Nie
musiała nic mówić. Pasikoniki łaziły wokół stołu nadęte tak, że za chwilę pękną
chyba. Już w trakcie posiłku wiedziała, że nie wolno jej zdradzić się ze swoją
wiedzą przed nikim. Wszak nawet w konserwatywnym Domu Filozofów pojawiały się opinie
tak śmiałe, jak kolonizacja Pól i potraktowanie populacji Pasikoników jako stad
hodowlanych na mięso konsumpcyjne.
Druga
myśl dotknęła Izy wraz z czkawką po posiłku.
-
Ktoś w Stolicy MUSIAŁ wiedzieć. Ktoś pomógł budować zakład, dostarczył sprzęt i
odbierał pachnące hamburgery – nie na darmo do zaplecza Zakładu przykleiła się
milcząca rampa, bezwstydnie odpoczywająca po całonocnej krzątaninie, a
brukowana droga wiła się zakosami z granitową zawziętością imitując Rzekę
Zapomnienia – Potężna mistyfikacja! Ukryta przed opinią publiczną i
zabezpieczona globalnym strachem. Idealny kamuflaż!
Poczucie
lojalności walczyło wewnątrz sytego ciała z odrazą. Obowiązek zwyciężył. Lata
spędzone w fałszywej rzeczywistości skłoniły Izydę do kontynuowania podróży,
teraz z mniejszym strachem, za to z ciekawością wymagającą zaspokojenia.
Obiecała sobie używać języka staranniej i bardzo oszczędnie. Pasikoniki nie mogąc
nacieszyć się towarzystwem odprowadziły ją aż do krawędzi dnia i Pól
Pasikoników, które pozbawione zagrożenia okazały się wiele mniejsze, niż w
budzących lęk opowieściach tych, którzy przetrwali podróż. Fioletowy zmierzch
pełzł z wolna łąkami, zdejmując makom czerwień z sukienek, a trawom przydając
pluszowego wymiaru fioletowej głębi. Podwójna kometa mrugnęła porozumiewawczo –
z wtajemniczonymi nawet satelity rozmawiają mniej sztucznie. Koń Izydy strzygł
uszami, jednak zaakceptował towarzystwo drapieżne, wolne od chrapki na końskie
kabanosy.
***
Skoro
już Konieczność rzuciła okiem na sprawy Południa, przesiadła się na
przeciwległą flankę, skąd miała wyruszyć ekspedycja zwiadowcza pod światłym
przewodnictwem Króla Leona i przedsiębiorczego Prezesa Lucka. Konwój formował
się dopiero. Jak każdy celebryta Król uwielbiał przepych na pokaz, czerwone
dywany, ukłony i dystynkcje. Z wyuczoną gracją obdarzył łaskawym spojrzeniem
tłumy żegnających go mieszkańców, służby odznaczył, awansował, albo zakulisowo
zbeształ (szkoda, że będąc tam nie skarcił słowem nie[przystojnym Anonimowego
niecierpliwca. A może to zrobił, bo coś cicho siedzi skurczybyk).
Pierwszą
część podróży mieli pokonać koleją w ekskluzywnych wagonach monarszych
zorientowanych na luksus z drobną szczyptą absurdu. Jeśli kogoś było stać na
absurdalny luksus – to właśnie tę dwójkę. Król – jednostka wysoce polityczna,
nie zamierzał zdradzić się z podejrzeniami względem niepospolicie szanowanego
Prezesa i z grzecznym uśmiechem zaprosił do własnej salonki na partyjkę królewskiej
rozrywki, aby podróż umilić, nie gapiąc się na migocące za oknem, rozmyte
prędkością podróżną pejzaże.
Lucjan
(bynajmniej nie naiwna owieczka) kilka razy usiłował rzutem oka wysondować
głębię królewskich podejrzeń, jednak król swobodnie odbijał ataki z backhandu,
jak i forehand’em, nie tracąc skupienia nad strategią realizowaną podstępnie
również na planszy. Trzeba głupca, żeby wygrywać z Królem, a Prezes głupcem na
pewno nie był. Choć przegrana kosztować musiała skrzynkę wina z przyszłorocznych
zbiorów na prywatnej winnicy dyskretnie zlokalizowanej poza zasięgiem ziemskich
szkodników na ciemnej stronie Dwukomety zastępującej Podwójnemu Światu i poetom
banalny księżyc. Dla zachowania dobrych stosunków z Władcą żaden koszt nie był zbyt
wysoki, szczególnie, że Leon nie bywał przesadnie pazerny (nie chcąc udaremniać
zmasowanych zamachów na królewską przyszłość, sowicie opłaconych z bardzo
wybrzuszonej kasy Korporacji)
Do
pociągu ładowano konie i zaprzęgi, kuchnie i (proszę dzieciom zasłonić oczy na
następne linijki) skromny(?!) harem mający zapewnić spokój dostojnym lędźwiom,
skupionym na rozwiązywaniu kluczowych (Pamiętając jednocześnie o budowie wioski
olimpijskiej, cateringu i antykontroli. Ach! Jeszcze o terrorystach uwielbiających
uświetniać olimpijskie zmagania fajerwerkami) problemów. Przy tak skrupulatnej
organizacji i w pełni profesjonalnym maskowaniu wiedzy-w-temacie Bezwzględna
Konieczność mogła swobodnie zerknąć gdzie indziej. Kuluarowa partyjka zapewne
rozegra się o wiele później i podskórny szum nie wypłynie pianą na stabilną
powierzchnię zaawansowanej polityki gospodarczej.
***
Starsza
pani zbierała ukradkiem pigwę i rabarbar na sobotnią szarlotkę. Tak właśnie!
Starsze panie są przebiegłe jak lisy i nie takie oczywiste, jakby się gołym
okiem zdawało. I to dlatego szarlotka Łucji pachniała nieziemsko i
nieoczywiście już trzy dni przed pieczeniem. Szczypta mielonych goździków i
cynamonu z czarnym pieprzem, podbijała smak, zahaczając niemal o przymiotnik
„boski”. Czas głowił się nad podejrzaną zależnością woni i smaku występujących
niezależnie i oddzielonych sporym wektorem odległości na osi, którą
własnoręcznie operował, jednak nawet on uważał, że nei skorzystać z magii
doznań byłoby grzechem. Nie bądźmy drobiazgowi. Nawet najbardziej leniwa z
sobót ostatecznie musiała zawitać w progi Łucji, a wraz z nią wieszczka Jolanta
uginająca się pod ciężarem żurawin i ajeru, dopiero co zamkniętego w szkle pod
wódeczką, której flaszkę Jędruskowa zgubiła pod progiem Joli dwa dni temu i wyparła
się jej po dwakroć, mimo koguciego piania do obłędu.
Bezwzględna
Konieczność była łasuchem i chwilę napawała się aromatem, jednak w trosce o
linię – niezbyt uporczywie i w nieutulonym żalu oddaliła się zanim na dobre
zaczęła się degustacja słodyczy.
***
„Trzy
Zęby” świętowały właśnie kolejny świt z ocalałymi po bijatyce oknami, a leżące
pod stołami palce odrąbane siekierą, jedno oko i kilka porzuconych w popłochu
gumiaków wskazywały na umiarkowany zapał walczących chłopów. Zwykle po wypłacie
bywało gorzej i Katarzyna okrągły rok sumiennie doliczała specjalną marżę do
cen detalicznych, z przeznaczeniem na koszta odtworzenia substancji zwanej
Gospodą.
-
Ciekawe, jak do problemu podszedłby Józef? Oczywiście przed spożyciem, bo o
podchodzeniu po spożyciu, mowy być już nie mogło absolutnie.
Otarła
dłonie o fartuch i rozejrzała się po pobojowisku.
-
Tuś mi urwisie! – ucieszyła się znajdując Józef skulonego w okolicy wieszaka na
parasole, dźwigającym zaledwie parę sztachet nabitych zardzewiałymi gwoździami
– Patrzcie go! Uchował się bez jednego draśnięcia! Niechybnie smoki nad nim czuwają.
Czym
prędzej uczyniła znak żeglarzy, żeby nie obudzić Śpiących i z lekkim
zażenowaniem pierwszy raz w życiu poczuła miękkość w podbrzuszu. Chmara motyli
poderwała się z trzepotem i sprawiła, że poranek stał się niezapomniany. Córka
szynkarza miała w łapach krzepę, której tylko kowal mógł się oprzeć. Schwyciła
Józefa za kołnierz, wyciągnęła spod wieszaka i zarzuciła na biodro.
-
No kochaniutki! – sapnęła – Dziś obudzisz się w moim łóżku. A spróbuj mi
nabrudzić, to ze skóry obedrę! Później pomyślę jak zagospodarować twoje
nieróbstwo, ale gacie musisz zmienić natychmiast!
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz