Szczerbaty
dekalog na szczycie Krzywego Rogu nudził się śmiertelnie. Wiatr podgryzał
spróchniałą koronę, a jej dno zapadało się w piargi po każdych corocznych roztopach.
Dookoła zbaraniałe chmury kłębiły się bezmyślnie i chyba na coś czekały. Tablice
mogły jedynie rozszarpać ich puchate podbrzusza i wyrwać trzewia. Gdyby kamień
potrafił się modlić – dawno już klęczałby przez Bezwzględną Koniecznością
żebrząc o łaskę.
Konieczność
głupia nie była, małostkowa również nie. I miała świadomość, że głoszenie
nakazów wymaga egzekwowania tychże. Z drugiej strony – nie godzi się karać pospólstwa
za brak świadomości. Złapała Czas za kark i przyciągnęła bez litości do szczytu.
-
Zrób coś z tym wreszcie!
Czas
ze strachu popuścił na stykach i zapominając o Wszechkosmosie, rzucił się na
stok góry. Lokalnie mijały eony. Epoki nie nadążały ukłonić się sobie, ani
wykopać grobu poprzednikowi, kiedy już musiały witać się z Lamusem – pudłem na
niespełnione lub zapomniane historie z dolnych szuflad biurka Historii, która z
rozbawieniem przyglądała się jak Czas gryzie bezimienne kamienie oszczędzając
szczerbate tablice.
Góra
pokorniała w okamgnieniu – przynajmniej w oczach Narratora przemiana urwiska ze
splecionych smoczych ogonów w łagodne brzuchy pagórka omszałego trawami zajęło
Czasowi niewiele więcej, niż dojrzałej do wściekłości Konieczności rzucenie
okiem na trwającą cieniu spraw ważniejszych wyprawę po Józka Kuternogę. Czas
uwijał się w nieustającym ukropie i zerkał przez ramię, szukając aprobaty w
postawie Bezwzględnej. I doczekał. Nikt nie jest bardziej predestynowany do
doczekiwania niż Czas. To jego zawodowe podwórko i trzeba przyznać, że był w
tym mistrzem nad mistrze. Teraz mógł odpocząć – z pożytkiem lub szkodą dla
Wszechkosmosu.
Zakulisowa
intryga Wielkich Umysłów Półświata nabierała tempa, a szaleństwo sportowych
emocji opanowało Stolicę i co większe wsie. Te mniejsze były w dziwny sposób
bardziej skostniałe i konserwatywne. Jak Mistrz Fran, dotąd nie pojmujący idei
olimpijskiej i całego otaczającego ją rejwachu pośród maluczkich. Stołeczne kluby
sportowe napinały mięśnie i zwierały pośladki, krawcowe szyły stroje narodowe,
korporacyjne, dla mniejszości każdej z możliwych, nie zapominając o czaprakach
dla koni, sweterkach dla pekińczyków-kibiców i szalikach dla wytrawnych, ogorzałych
kiboli, noszących w pamięci wyniki wszelkich pojedynków z ostatnich stu lat i
meczów od stworzenia piłki do jutrzejszego włącznie – wyniki ustalano po
zawietrznej stronie stadionu, a przedstawiciel Korporacji inkasował procent za
przestrzeganie praw i obowiązków stron w trakcie negocjacji. Gorący pieniądz
często był trwoniony już przed zawodami. Żeby ułatwić zwycięzcom zadanie,
przegrani spędzali wieczór w karczmie dwulicowej jak ich postawa, swobodnie
przemieszczając się pomiędzy obiema możliwościami i pijąc na umór.
Prezes ogłosił nabór na stanowisko kamieniarza, budowniczego zniczy, nosiciela świętego płomienia, oraz alpinisty z uprawnieniami do prac na wysokościach.
Po
dwuetapowej rozmowie kwalifikacyjnej – nosicielem płomienia został mianowany
latarnik – jego CV świadczyło o wieloletnim doświadczeniu i mocnych udach
pozwalających mieć nadzieję, że doniesie płomień gdzie trzeba rychło w czas.
Świeżo mianowany Nosiciel odetchnął z ulgą, odkładając tyczkę zapalarki latarni
i obiecał żonie, że więcej nawet nie spojrzy w stronę domów poniżej wrażej
strony Rynku.
-
Dobrze Antoś! – żona była dumna z niespodziewanego awansu męża i skłonna do
naprawdę wielkich ustępstw. Ba! Do uległości zgoła!
Kamieniarzami
chciało za to zostać połowa żonatych mieszkańców dzielnicy rzemieślników –
kobiety potrafiły zwęszyć wiatr sukcesu zanim zaczął wiać w żagle Historii i
szantażem intymnym nakłoniły własnych chłopów do zgłoszenia kandydatur. Dział
kadr dokonał jednak bardzo karkołomnego wyboru – Ono, Dworski Szambelan
bezpłciowy i bezpłodny miał już serdecznie dość łażenia w mokrych portkach i w
porywie rozpaczy składał podania na każde wakujące stanowisko. Czym wygrał –
strach się domyślać, gdyż pomówienia są grzechem karalnym bez zbędnej zwłoki. I
przy wypełnianiu dokumentów okazało się, że na chrzcie tatko dali mu Makary –
sam się z tego śmiał, gdyż nawet matka tak do niego nie mówiła. Ponoć tatuś
troszkę pofolgował z radością przy narodzinach potomka, a urzędnik coś
pokiełbasił, niepewnie rozszyfrowując imię z bełkotu mocno nasączonego paliwem masowego
rażenia świeżo upieczonego ojca.
Znicze,
co okazało się nie lada niespodzianką, chciał budować nawet Arkadiusz z Domu
Filozofów. Bezsenne noce drugiego (nie licząc Bezwzględnej Konieczności) po
Mistrzu Domu Filozofów, pełne były ropnej goryczy i zdławionych ręką Mistrza
nadziei na wieloletnie grzanie pierwszego fotela własną pupką, którą cenił
zdecydowanie wyżej od pupy Frana. Teraz jednak, gdy wyruszył na misję, nie zorientował
się, że powinien był stawić się na spotkanie z łowcą talentów i zareklamować
własne niebanalne kwalifikacje.
Nota
odautorska – może to i lepiej, bo ktoś w końcu do tego Bierutowa pójść musiał!
I
tak mistrzem od budowania zniczy mógł zostać Anonimowy brzęczek zza kulis
irytujący swoją niecierpliwością wszystkich wokół, jednak po wygraniu konkursu
odmówił ujawnienia danych personalnych zasłaniając się przepisami, które
powstaną dwa miliardy lat po zakończeniu transformacji smoków w tłusty pokład
węgli kamiennych i pola diamentonośne.
Brakowało
jeszcze tylko alpinisty. Na wakujące stanowisko nie zgłosił się nikt, choć
Prezes po dwakroć podwajał proponowane apanaże.
Olimpiada
nie mogła czekać. Do akcji wkroczyła nieźle już poirytowana Bezwzględna
Konieczność i walnęła pięścią w stół.
Kolejna
wrzutka odautorska – walnięty stół stał po mniej dostojnej stronie karczmy
dwulicowej. Konieczność nie siedziała tam sama - żadnej, ale to żadnej kobiecie
nie polecałbym samotnie przesiadywać po tej stronie karczmy. Konieczność siedziała
bezpiecznie między śmierdzącym od łachów Królem Leonem i cuchnącym od podłego
piwska Prezesem Luckiem.
-
Dość – zawtórował podchmielony Król.
-
Dość – nawiązał echem Prezes.
-
Zbadajmy rzecz osobiście!
-
Oczywiście mój przy… psy… p… oczywiście… Leonku mój drogi!
-
Wyślę Szpiega
-
I tako rzecze jedynie słuszny władca Półświata!
Konieczność
zebrała kiecki i odmaszerowała wściekła jak osa, choć pod delikatnym wąsikiem
uśmiechała się nad skutecznością prowokacji.
Czas
wrócił właśnie z wygnania i ze zdumieniem odnotował że podczas jego
nieobecności bezwstydnie dokonała się środa! Proklamowała się sama! Bez jego
boskiego tchnienia. I tylko latarnie martwe kiwały się sennie w poświacie
nocnych komet, bo latarnik konsumował awans w malutkiej alkowej nieopodal
właściwej strony Rynku.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz