piątek, 4 listopada 2022

Tu i tam.

 

Szczerbaty dekalog na szczycie Krzywego Rogu nudził się śmiertelnie. Wiatr podgryzał spróchniałą koronę, a jej dno zapadało się w piargi po każdych corocznych roztopach. Dookoła zbaraniałe chmury kłębiły się bezmyślnie i chyba na coś czekały. Tablice mogły jedynie rozszarpać ich puchate podbrzusza i wyrwać trzewia. Gdyby kamień potrafił się modlić – dawno już klęczałby przez Bezwzględną Koniecznością żebrząc o łaskę.

 

Konieczność głupia nie była, małostkowa również nie. I miała świadomość, że głoszenie nakazów wymaga egzekwowania tychże. Z drugiej strony – nie godzi się karać pospólstwa za brak świadomości. Złapała Czas za kark i przyciągnęła bez litości do szczytu.

 

- Zrób coś z tym wreszcie!

 

Czas ze strachu popuścił na stykach i zapominając o Wszechkosmosie, rzucił się na stok góry. Lokalnie mijały eony. Epoki nie nadążały ukłonić się sobie, ani wykopać grobu poprzednikowi, kiedy już musiały witać się z Lamusem – pudłem na niespełnione lub zapomniane historie z dolnych szuflad biurka Historii, która z rozbawieniem przyglądała się jak Czas gryzie bezimienne kamienie oszczędzając szczerbate tablice.

 

Góra pokorniała w okamgnieniu – przynajmniej w oczach Narratora przemiana urwiska ze splecionych smoczych ogonów w łagodne brzuchy pagórka omszałego trawami zajęło Czasowi niewiele więcej, niż dojrzałej do wściekłości Konieczności rzucenie okiem na trwającą cieniu spraw ważniejszych wyprawę po Józka Kuternogę. Czas uwijał się w nieustającym ukropie i zerkał przez ramię, szukając aprobaty w postawie Bezwzględnej. I doczekał. Nikt nie jest bardziej predestynowany do doczekiwania niż Czas. To jego zawodowe podwórko i trzeba przyznać, że był w tym mistrzem nad mistrze. Teraz mógł odpocząć – z pożytkiem lub szkodą dla Wszechkosmosu.

 

Zakulisowa intryga Wielkich Umysłów Półświata nabierała tempa, a szaleństwo sportowych emocji opanowało Stolicę i co większe wsie. Te mniejsze były w dziwny sposób bardziej skostniałe i konserwatywne. Jak Mistrz Fran, dotąd nie pojmujący idei olimpijskiej i całego otaczającego ją rejwachu pośród maluczkich. Stołeczne kluby sportowe napinały mięśnie i zwierały pośladki, krawcowe szyły stroje narodowe, korporacyjne, dla mniejszości każdej z możliwych, nie zapominając o czaprakach dla koni, sweterkach dla pekińczyków-kibiców i szalikach dla wytrawnych, ogorzałych kiboli, noszących w pamięci wyniki wszelkich pojedynków z ostatnich stu lat i meczów od stworzenia piłki do jutrzejszego włącznie – wyniki ustalano po zawietrznej stronie stadionu, a przedstawiciel Korporacji inkasował procent za przestrzeganie praw i obowiązków stron w trakcie negocjacji. Gorący pieniądz często był trwoniony już przed zawodami. Żeby ułatwić zwycięzcom zadanie, przegrani spędzali wieczór w karczmie dwulicowej jak ich postawa, swobodnie przemieszczając się pomiędzy obiema możliwościami i pijąc na umór.

 

Prezes ogłosił nabór na stanowisko kamieniarza, budowniczego zniczy, nosiciela świętego płomienia, oraz alpinisty z uprawnieniami do prac na wysokościach.

 

Po dwuetapowej rozmowie kwalifikacyjnej – nosicielem płomienia został mianowany latarnik – jego CV świadczyło o wieloletnim doświadczeniu i mocnych udach pozwalających mieć nadzieję, że doniesie płomień gdzie trzeba rychło w czas. Świeżo mianowany Nosiciel odetchnął z ulgą, odkładając tyczkę zapalarki latarni i obiecał żonie, że więcej nawet nie spojrzy w stronę domów poniżej wrażej strony Rynku.

 

- Dobrze Antoś! – żona była dumna z niespodziewanego awansu męża i skłonna do naprawdę wielkich ustępstw. Ba! Do uległości zgoła!

 

Kamieniarzami chciało za to zostać połowa żonatych mieszkańców dzielnicy rzemieślników – kobiety potrafiły zwęszyć wiatr sukcesu zanim zaczął wiać w żagle Historii i szantażem intymnym nakłoniły własnych chłopów do zgłoszenia kandydatur. Dział kadr dokonał jednak bardzo karkołomnego wyboru – Ono, Dworski Szambelan bezpłciowy i bezpłodny miał już serdecznie dość łażenia w mokrych portkach i w porywie rozpaczy składał podania na każde wakujące stanowisko. Czym wygrał – strach się domyślać, gdyż pomówienia są grzechem karalnym bez zbędnej zwłoki. I przy wypełnianiu dokumentów okazało się, że na chrzcie tatko dali mu Makary – sam się z tego śmiał, gdyż nawet matka tak do niego nie mówiła. Ponoć tatuś troszkę pofolgował z radością przy narodzinach potomka, a urzędnik coś pokiełbasił, niepewnie rozszyfrowując imię z bełkotu mocno nasączonego paliwem masowego rażenia świeżo upieczonego ojca.

 

Znicze, co okazało się nie lada niespodzianką, chciał budować nawet Arkadiusz z Domu Filozofów. Bezsenne noce drugiego (nie licząc Bezwzględnej Konieczności) po Mistrzu Domu Filozofów, pełne były ropnej goryczy i zdławionych ręką Mistrza nadziei na wieloletnie grzanie pierwszego fotela własną pupką, którą cenił zdecydowanie wyżej od pupy Frana. Teraz jednak, gdy wyruszył na misję, nie zorientował się, że powinien był stawić się na spotkanie z łowcą talentów i zareklamować własne niebanalne kwalifikacje.

 

Nota odautorska – może to i lepiej, bo ktoś w końcu do tego Bierutowa pójść musiał!

 

I tak mistrzem od budowania zniczy mógł zostać Anonimowy brzęczek zza kulis irytujący swoją niecierpliwością wszystkich wokół, jednak po wygraniu konkursu odmówił ujawnienia danych personalnych zasłaniając się przepisami, które powstaną dwa miliardy lat po zakończeniu transformacji smoków w tłusty pokład węgli kamiennych i pola diamentonośne.

 

Brakowało jeszcze tylko alpinisty. Na wakujące stanowisko nie zgłosił się nikt, choć Prezes po dwakroć podwajał proponowane apanaże.

 

Olimpiada nie mogła czekać. Do akcji wkroczyła nieźle już poirytowana Bezwzględna Konieczność i walnęła pięścią w stół.

 

Kolejna wrzutka odautorska – walnięty stół stał po mniej dostojnej stronie karczmy dwulicowej. Konieczność nie siedziała tam sama - żadnej, ale to żadnej kobiecie nie polecałbym samotnie przesiadywać po tej stronie karczmy. Konieczność siedziała bezpiecznie między śmierdzącym od łachów Królem Leonem i cuchnącym od podłego piwska Prezesem Luckiem.

 

- Dość – zawtórował podchmielony Król.

 

- Dość – nawiązał echem Prezes.

 

- Zbadajmy rzecz osobiście!

 

- Oczywiście mój przy… psy… p… oczywiście… Leonku mój drogi!

 

- Wyślę Szpiega

 

- I tako rzecze jedynie słuszny władca Półświata!

 

Konieczność zebrała kiecki i odmaszerowała wściekła jak osa, choć pod delikatnym wąsikiem uśmiechała się nad skutecznością prowokacji.

 

Czas wrócił właśnie z wygnania i ze zdumieniem odnotował że podczas jego nieobecności bezwstydnie dokonała się środa! Proklamowała się sama! Bez jego boskiego tchnienia. I tylko latarnie martwe kiwały się sennie w poświacie nocnych komet, bo latarnik konsumował awans w malutkiej alkowej nieopodal właściwej strony Rynku.

***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz