Mgła
kłębiła się, rozpełzając po wszystkich kątach i ścierała ostre krawędzie z
architektury, gdzie tylko się dało. Nawet tak ubogiej, jak chylące się ku ziemi
stodoły i płoty wykoślawione od wieloletniej eksploatacji. Jolanta oczywiście
wiedziała, że do wsi dotarła królewska wysłanniczka i odpoczywa po trudach
podróży pod „Trzecim Zębem” – ilekroć wymawiała tę nazwę zgrzytała wszystkimi zębami
na ludzkie lenistwo. Mogliby w końcu wymyślić liczbę większa od dwa i niechby
nawet brzmiało to jak darcie starego prześcieradła na zardzewiałym gwoździu.
-Trzyyyy….
– zaśmiała się do siebie, idąc w stronę wsi wzdłuż płotu, który bardziej BYŁ,
niż STRZEGŁ – Tak! Tszszszszyyyy! Doskonałe imię dla liczby większej od dwa. Aż
trzeszczy w szwach od tajemniczej pojemności!
Gumiaki
miarowo mlaskały w rzadkim błocie gościńca, zachęcając do ćwiczenia wymowy
nowego słowa, a Konieczność gdzieś ponad marginesem opowieści uniosła leciutko
brew, nie zakłócając spokoju narracji.
-
Tszszsztery… Czczcztery – przednia zabawa takie wymyślanie. Jolanta cieszyła
się jak dziecko z psoty – Trzeszczące nazwy powinny dawno powyrywać gwoździe z
płotu, a sam płot położyć na wieczny sen w koronie (w tym Półświecie są umysły
zaniepokojone, ilekroć słyszą to słowo w nieswoich ustach.) z polnych chwastów.
Kopnęła
na próbę, a płot posłusznie się położył na ziemi. Nie cały, jednak
wystarczający kawałek, żeby wieszczka roześmiała się w głos.
-
Pięć! Pięć, pięć! – udawała że nabija nowe gwoździe wprost od kowala
przyniesione.
Zaróżowiona
od ćwiczeń fizycznych zbliżała się do zabudowań Jędruskowej. Jędrzej oczywiście
osiadł już był w karczmie, jak plantacja korali na mieliźnie, pozwalając dzieciarni
na swobodny rozwój umysłowy i fizyczny przy robocie, jaką akurat zleciła im
matka i każdego dnia sprawdzał, czy się zanadto nie obijali. Akurat pora
przyszła na kartofle i pełne kosze wędrowały na dziecięcych grzbietach z pól na
pryzmę za chałupą pod czujnym okiem matki. Jola na wszelki wypadek na palcach
zaznaczyła wymyślone w drodze nowe nazwy, żeby się nie zapodziały w jej
przepastnej pamięci, bo zbyt pięknie brzmiały, żeby zmarnować odkrycie.
-
Policzę Łucji! Ona to dopiero potrafi się śmiać! Tszszszy! Czczcztery! Pięć! –
odginała kolejne palce zaśmiewając się do łez - I wreszcie Trzy Zęby zaczną
wyglądać przyzwoicie, jak szczerbate pisklęta zmieniające właśnie garnitur
zębów na te dorosłe.
Józef
Kuternoga, po kilku próbnych testach męskości, przekonał się, że bez
codziennego wianuszka piany uczepionego wąsów dysponuje czymś więcej niż
chucią, a Kasia tak ochoczo eksploatuje zaniedbane dotąd poletko dziewictwa, że
każdego dnia (i nocy) wytrwale ćwiczą śpiew, od którego sowom w głowach się
kręci, a sąsiadki mężom wkładają do uszu watę z woskiem, żeby nie powariowali
od samego słuchania. Karczma musiała pójść na kompromis i nauczyć się
funkcjonować pod nieobecność gospodyni, która wpadała jak po ogień, sprawdzała,
wydawała dyspozycje i podciągając kieckę wracała biegiem w pielesze, nim
pościel pod nią ostygła.
Izyda
uśmiechała się pobłażliwie i odpoczywała po trudach podróży, nie angażując
gospodyni bardziej niż trzeba, aby wypić herbatkę ziołową pomiędzy jednym, a
drugim spazmem pierwszej (wcale nie nieśmiałej) miłości. Przeczekując burzliwe
porywy uczuć Iza zastanawiała się, ile czasu trwać może pierwsza miłość i kiedy
gospodyni przejdzie do etapu drugiego, dla zaawansowanych i już nie tak
zaborczego.
-
Eeech! I tak w Stolicy nikt na mnie nie czeka, a te tchórzliwe łapserdaki
zapewne wymyśliły dla mnie przyszłość tak paskudną, że gdybym ją znała, włos na
pupie zjeżyłby mi się trwale. Mogę przeczekać gorączkowe uczucia i cieszyć się
świeżym powietrzem wsi.
Zły
czas wybrała na podobne oświadczenia, bo jeszcze myśl nie wytrzepotała się z
gąszczu jaśminów, bzów i róż pnących się w ogrodzie, kiedy spoza sztachet
dobiegł Izę gwizd.
-
Stoliczna? – Głos był dźwięczny i najwyraźniej pełen radości życia.
-
A kto pyta? – nieufność, to podstawa przetrwania w Mieście, pomyślała Iza,
chyba sprawdzi się także na wsi.
-
Jola jestem. Za wsią mieszkam. Pod lasem.
-
To skąd wiesz, że ze Stolicy przyszłam?
-
Nie sądzisz, że nawet plotce potrzebne są nogi? Albo choć usta? Inaczej nigdy
nie dotarłaby gdzie trzeba.
-
Czyli to twoja sprawka – mruknęła Iza – No dobra. Jestem Iza. Z Domu Filozofów.
Znaczy…
-
To też wiem – Jola bezceremonialnie przełaziła przez płot nie bacząc, że kiecka
zaczepia o sztachety, sterane jak wszystkie we wsi – Tam już jesteś świętą. A
tak dokładniej, to strawioną przez pewne krwiożercze istoty i przerobiona na…
(wybacz mi nieokrzesanie wieśniaczki) na gumno.
Iza
parsknęła śmiechem, a Jola zawtórowała, tym razem śmiejąc się jak kruk na widok
bezpańskiej padliny.
-
Skoro jestem martwa, najwyższa pora wrócić do pełnego imienia. Izyda –
wyciągnęła rękę, bo wieszczka właśnie przedarła się przez szpalery kalafiorów, brukselki
i innych rzeczy, na które roślinożercy patrzyli śliniąc się nad miarę. Znaczy -
patrzyliby, gdyby nie bali się kontrofensywy Katarzyny. Co bardziej zuchwali
roślinożercy wprost po szturmie na ogródek Kasi stawali się znaczącą pozycją w
karczemnym menu.
-
Trzymaj – zamiast podać rękę, Jola podała jej worek pełen słoików – Przyda się
Kaśce, jak już wyplącze się z prześcieradeł.
Bezpośredniość
Joli najwyraźniej zachwyciła Izydę, bo zaniosła worek do kuchni i wróciła z
dwoma kubkami czegoś parującego.
-
Mam nadzieję, że potrafisz być powściągliwa w słowach i nie mielesz ozorem na
prawo i lewo? Bo pogadać chciałam, jak kobieta z kobietą.
-
? A widzisz wokół jakieś zacne grono do gawędy? Sama tu siedzę i czekam, aż
gospodarze skończą ćwierkać.
-
Z Kaśką też chcę pogadać. Poczekamy razem. Masz więcej tej herbaty? To może
potrwać więcej niż chwilę.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz