Kiedy
tak beztrosko uganialiśmy się za Rzeczywistością raczej odległą i niezbyt
przyjazną, Stolica musiała żyć, jak gdyby nigdy i nic, choć najwyższe szarże
zajęte były czymś innym. Mieszkańcy byli przyzwyczajeni. W niektórych
dzielnicach życie toczyło się w koleinach zbyt głębokich, by z nich wypaść
choćby na chwilę i z bojowym okrzykiem, czy śpiewem zrobić rzeczy okropnie
nieprzewidywalne. Dzienna Dorotka ośpiewała już znaleziony manuskrypt w każdej
tonacji i zamierzała się pogrążyć w rozpaczy, gdyż żadna z nich nie nosiła
znamion idealnej konstrukcji muzycznej, którą była nim muchy gęsto dopisały
własne epizody. Rynek tętnił życiem pełnym marzeń o owsie i rżał targiem
porannym z warzywami tak świeżymi, że dopiero jutro powinny zakwitnąć.
Za
to w dzielnicy ZA RYNKIEM… Tak, w tej do której bał się wchodzić latarnik i
wolał zostać nosicielem olimpijskiego płomienia, niż patrzeć z rozpaczą na
więdnące latarnie, którym odmawiał płomienia przez dziesięciolecia. One – te
najbardziej wygłodniałe – usiłowały podejść bliżej rynku i nachylały szklane
czaszki, żeby choć raz poznać tę gorączkę, jaką trawione były latarnie dojrzewające
bliżej cywilizacji. Wakat obecnego latarnika ignorował jednak zarówno jedne,
jak i drugie.
Kiedyś
(Czas poczuł się nieswojo nie rozumiejąc, czy wyrażam się o przyszłości, czy
przeszłości) Król postanowił zaszczepić tu cywilizację i oswoić okolicę tak,
żeby choć wieczorne echo wracało z życiem nim kur po dwakroć zapieje, jednak
daremnie. Lud tubylczy był absolutnie odporny na cywilizację i potrafił ukraść
nawet myśl o czymś tak dostatnio wyposażonym w sylaby jak cywilizacja. Jedyną
plamą na nieposkromionym garniturze dzielnicy był policjant. Jeden. Król
doskonale wiedział, jakiego funkcjonariusza potrzebuje ten kłąb niegodziwości
tryskający pomysłami na zawładnięcie czymkolwiek w zasięgu wzroku. Musiał być
psychopatą potrafiącym kopnąć dziecko, nim to wrzuci mu granat w nogawkę, albo
poszczuje zwierzątkiem hodowlanym o rodowodzie głębszym od Bestiariusza Miejskiego
– kto wie, czy nie sięgających początków stworzenia i pierwszych eksperymentów
Twórcy. Bezwzględna Konieczność nieco speszyła się na podobne oszczerstwo,
jednak wspomnienie dwumetrowych jamników krzyżujących się z pytonami od
wewnątrz i żyrafach karmionych cumulusami z braku pokarmu w ich horyzoncie
zmysłów, kazały jej pozostać w ukryciu. I w milczeniu zakąszać gorycze minione.
W
tej dzielnicy babcie same nie wychodziły z domu, a jeśli ktoś prowadził taką
pod rękę, to zapewne z nadzieją, że babuleńka posłuży za tępe i posłuszne
narzędzie do otwierania przemocą sklepu po godzinach urzędowania brzuchatego
gościa z obrzynem. Policjant miał na imię Zenon, a przynajmniej tak zeznał
pewien pijaczyna ściśnięty za paliwo jądrowe przez własnego (ponoć) potomka.
Zenon wypierał się pokrewieństwa tak wytrwale, aż jego niechlubny ojciec zszedł
śmiertelnie i użyźnił ziemię – pierwszy raz w życiu będąc pożytecznym. Spadku
wyprzeć się już Zenon nie potrafił (zbyt długi kwestionariusz pełen zasadzek i
miejsc w których należało postawić iks ponosząc karną odpowiedzialność za
prawilność iksa), więc dźwigał brzemię niezbyt okazałego drzewa rodowodowego i
mścił się na wszelkich istotach dających dowolnie mikre oznaki życia.
Specjalnością
Zenona były pacyfikacje. Bo wszy najlepiej tępić masowo, a nie uganiać się za
każdą z osobna. Zenon na nos wybierał kwartał ulic i siłą woli doprowadzał do
przypadkowego zaprószenia ognia w każdej kamienicy, w tym samym czasie.
Jednostki słabe i schorowane nie miały szans nawet zauważyć pożaru. Inne,
nasączone po korek substancjami łatwopalnymi zajmowały się widowiskowo i z
sopranowym okrzykiem roznosiły biegnąc iskry dalej nawet, niż śmiał marzyć
Zenon. Kto był wystarczająco szybki - uciekał, pozostali stanowili dymiące tło
historii. Dziura po spróchniałym kwartale zapełniała się błyskawicznie.
Materiał budowlany pod postacią rozmaitych desek i pleksiglasowych ścian w
cudowny sposób opuszczał parki z lepszych fragmentów Miasta, albo dachy wiat
przystanków konnych. Zawsze dało się znaleźć bezpańską deskę pośród parkowych
ławek, czy w poczekalniach jasnowidzów i medyków. Wystarczyło podnieść i
przynieść, aby w krótkim czasie stać się właścicielem całkiem zgrabnej
kamienicy -noclegi do wynajęcia po pięć złociszy za dobę od głowy (a gdy ktoś
nie miał głowy to od każdej pary rąk).
I
wczoraj chyba, ledwie tylko zgasło bladożółte od rana słońce, Zenon prowokował
pożar w dawno nieodwiedzanym kwartale. Nie warto uczyć się nazw ulic, skoro
architektura tak często zmieniała stan skupienia, a drogi były najwyżej
sezonowe. W fioletowym mroku dwukomety pożar prezentował się oczyszczająco i
niemal uspokajająco. Znów funkcjonariusz wypełnił swój obywatelski obowiązek i
pozbył się kilku szczurów. Trwale i bezapelacyjnie. Rankiem sprawdzi, czy ktoś
ze spalonymi nogami nie usiłuje odczołgać się w nurt Rzeki, by tam zdeponować
kadłub na czas dogasania pożaru. Wydłubywał z takich sumienia czubkiem szpady
zgrabnie i o fuszerce mowy być nie mogło. Nawet na kacu potrafił wypreparować
duszę z niewiernego. Doświadczony funkcjonariusz czuł jednak, że dzisiejsza noc
będzie inna. Wiekopomna. I pierwszy raz w samodzielnym życiu zmoczył się.
Historia ma niezwykły wpływ na pęcherz.
Z
narracyjnego obowiązku wspomnę tylko, że w doświetlonym na chwilę sektorze wcześniej
miał miejsce akt prokreacji i samoistnego porodu. Dziecię płci mniej sterczącej
pod wpływem słów pełnych krągłości zaczynało tkać kilim istnienia. Pożar huczał
z talentem, matka uciekała wlokąc za sobą raz tylko użyte łożysko. Dziecię
kwiliło zaklęcia w języku znanym tylko niemowlętom gdzieś między rynsztokiem, a
oficyną na coraz cieplejszej ziemi. Martwy smok czując błogą pieszczotę
naturalną, zaczynał się wiercić. Darmowe ciepło nie trafia się co dzień.
Nadstawił grzbietu i zmierzwił to, co u psa byłoby sierścią. W szczelinę łusek dyskretnie
wśliznęło się niemowlę, zajmując pustostan bez oczekiwania w kolejce chętnych.
Smok z lenistwa nie zaprotestował. Pisklę było małe i nawet nie cuchnęło gorzej
od okolicy.
W
tym miejscu stanowczo proponowałbym zapomnieć o pisklęciu do czasu, gdy
wyrośnie. Czyli choć ze dwa, albo i więcej tomów. Niechby do czasu wynalezienia
liczb grubo powyżej dwóch. Gdyby chcieć o nim (a konkretnie o niej) myśleć –
los niechybnie przygotowałby planszę niemożliwą do przejścia i tragedię gorszą
od nocy w kwartale, który już rankiem napocznie kolejny renesans.
Wracając
do Zenona wspomnieć byłoby dobrze, że Zenon nie czuł się mocno przywiązany do własnej
linii genealogicznej i egoistycznie zamierzał ukrócić ją, zostając ostatnim członkiem
rodu. Na wszelki wypadek nie gromadził wiedzy na temat kobiet i tego
wszystkiego, co je oplata, opasuje, czy tworzy codzienność. Był ignorantem tak
wielkim, że nie mógł uwierzyć, że to istoty bez ptaszka. Tubylcy stołujący się
w Dwulicowej w ramach zakładu najęli nawet bezpruderyjną panią z wieloletnim
doświadczeniem w obnoszeniu się z kobiecością, która uniosła spódnice przed brakiem
ciekawości Zenona, aby objawić niewysławialne tajemnice. Zenon miał instynkty
tak stępione, że nie dawało się rozpoznać, z której strony miały ostrze, a
gdzie obuszek. Jednak zerknął i powinien doznać objawienia. Doznał niesmaku. W
miejscu gdzie ludzie mieli ptaszka, pani miała lej po bombie, na którego dnie
najwyraźniej coś gniło. Dziupla była omszała i wyglądała na wszystko, tylko nie
na rzecz do siusiania. Przypomniał sobie, że pewien drobny cwaniaczek (zanim
upadł nieszczęśliwie na schodach potykając się o służbowy but Zenona i tracąc
ruchliwość bezpowrotnie) opowiadał mu o tabletkach niebinarnych, pozwalających
na swobodny, albo losowy wybór płci po ich połknięciu. Temat niezbyt wyszukany
– niebieskim końcem łykało się tabletkę, pragnąc spędzić dzień jako chłopiec,
różowym, gdy pragnęło się być dziewczynką. Mając taki specyfik mógłby sprawę
zgłębić, jednak ciekawość badawczą miał poniżej poziomu „stand by”. Ponoć po
zażyciu jedynie doświadczony psychiatra był w stanie połapać się w mistyfikacji
i określić płeć pierwotną, jednak nauki psychiatryczne jeszcze nie zawinięto w
powijaki więc bez grzechu i bez czelnie można było używać pigułek do woli.
Zenon opuścił tę wysokość i czekał na większe wyzwania w czystości ducha.
Wszystko jest tu tak surrealistyczne, że aż przerażające!
OdpowiedzUsuńPodwójny świat ma być czymś więcej niż opowiadaniem. i chyba zaczyna nabierać kształtów. na siedemdziesięciu stronach trudno zmieścić alternatywny ład i historię której warto potowarzyszyć. ale usiłuję z nadzieją że się uda i ktoś (oprócz mnie) dotrwa do finału.
Usuń