Brodaty facet szedł dziwnym krokiem, szeroko rozstawiając nogi i to wcale nie z powodu kałuż. Patrzył przy tym na własne kolana i zdawał się być zdumiony widokiem. Konia mu ktoś chyba ukradł spomiędzy nóg. I wyjaśniło się czemu musiał skorzystać z opcji tramwajowej. Dwa przystanki dalej miała się zacząć zima, jednak pozory znów myliły. Do tramwaju wsiadł chłopak w czarnej bluzie z kapturem. Bluza wyglądała jakby ją śnieg oprószył, albo kto farbą pochlapał, jednak śnieg nie odtajał przez kolejne minuty, a i farbą nie waniało po pokładzie. Więc nie. Nie zima.
Rynek, który lubi chwalić się granitową przestrzenią pól nieuprawnych dziś pachnie drewnem. Niczym podeszczowe grzybki rosną jarmarczne budki, które
dopiero święty Sylwester wygoni ze starego Miasta. Słoneczny zegar cierpi na
zgryzoty – zmiłowania szuka we wzroku przechodniów, nie wiedząc jaką godzinę ma
wskazać, żeby za bardzo nie błądzić w popielatych mirażach świtu.
Elektrociepłownia wymiotuje nieskończonym strumieniem obłoków, które wiatr
upycha po zachodnich dzielnicach, litościwie osłaniając przed wzrokiem
podróżnych chlubę minionej epoki – wielkopłytowe blokowiska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz