Głuptaki
opuszczały ląd niechętnie i na krótko. Jedynie po to, żeby pobaraszkować w
czystych wodach oceanu poza zasięgiem przybrzeżnych brudów, pracowicie
wypychanych przez fale na brzeg. Gdy tylko minęły jedyną granicę, natychmiast
rzucały się w otchłanie i swawoliły bez umiaru topless, a nawet całkiem less.
Tak – im można było wierzyć, że gdzieś w zasięgu króciutkich skrzydełek
znajduje się jakiś (niechby gościnny) ląd. Zupełnie inaczej rzecz się miała z
albatrosami. One nie cierpiały wody. Niesione nienawiścią potrafiły szybować
wysoko ponad powierzchnią tak długo, że te mniej rozgarnięte w locie traciły
pamięć z instrukcją lądowania i osiągając wreszcie brzeg, waliły nań ciężko,
wywołując małe, trudne do zmierzenia trzęsienia ziemi. Albatrosy na ogół
leciały jedynie do pasa ziemi (wody/nieba) niczyjej i zawracały. Dopiero te
najbardziej zdeterminowane przekraczały ów pas często nieświadomie albo
zapominając jak wykonuje się manewr zawracania. Niechybnie to była kwestia
wysokości lotu i temperatury, albo jej braku. Wystudzony mózg nie odróżniał
tutaj od tam i tracił instynkt samozachowawczy. Zanim się zorientował w
działaniu ciała, było już po wszystkim i ptak dryfował nad konkurencyjną
płaszczyzną półświata i skazany na lądowanie wykonywał ekwilibrystyczne
sztuczki.
-
A nie mówiłam – uśmiechała się z przekąsem Bezwzględna Konieczność ilekroć
delikwent lądował na grzbiecie, pysku, czy tych fragmentach cielesności, jakie
służyć miały prokreacji i właśnie przestały prawidłowo funkcjonować, objawiając
defekt najpierw łzami, a chwilę później wściekłym bólem.
Król
Leon długo myślał nad dziwną przypadłością albatrosów, aż wreszcie upolował
jednego żywcem i wykorzystał jako listonosza, który wiedziony bezmyślnością
zaniósł pierwszy list wprost w ręce króla samozwańca. Leon był królem
podejrzliwym więc bez trudu zdobył się na podejrzenie, że drugą część Dwuświata,
reprezentować musi ktoś, o zbliżonych mu kompetencjach. Polityczne umysły
dogadywały się ze sobą na płaszczyźnie niefizycznej, której granice zostały
inaczej rozwieszone, niż dla przeciętnych mieszkańców jednej z półkul
Podwójnego Świata. Gdy korespondencja nabrała dyplomatycznego ciężaru,
nieformalne spotkanie na szczycie stawało się konsekwencją tak naturalną, że
niemal tradycyjną i wymaganą taktyką political fiction, jaką uprawiano z
powodzeniem na wszystkich dworach i dworcach rozrzuconych po Wszechkosmosie.
Czas
gromadził jeszcze odwagę, lecz jej szeregi zdawały się być wątłe i pozbawione
doświadczenia, kiedy Jan i Leon podjęli pierwszą, nieśmiałą próbę nawiązania
bliskiego kontaktu drugiego stopnia. Pierwszy – za pośrednictwem pierzastej
poczty nadawał się dla romantycznie usposobionych nastolatków, gdy niemądre serce
pchnie Bezwzględna Konieczność i wyśle z odpowiedziami na skowyt dopełniającego
uczucia. Drugi – bez pośredników, wymagał jednak przekroczenia strefy działań
wojennych niezwykle nieprzyjaznych. A z tym, w polityce, bywają kłopoty natury
formalnej. Jan miał krótszą drogę dyplomatyczną, gdyż jego poplecznicy i wręcz
przeciwnie – nieustannie kłócili się i donosili nawzajem. Łatwo było
sprowokować ich do licznych działań i zaniechania z chwilą osiągnięcia
królewskiego celu. Leon za to był wytrawnym szermierzem niewidzialnego słowa.
Wkładał je w nieświadome usta z wirtuozerią godną mistrza i zgadzał się z
własnymi wnioskami, demonstrując niezaprzeczalne zdumienie i lekki niepokój
związany z konsekwencjami porażki. Z konsekwencjami sukcesu godził się równie
niechętnie, jednak powaga urzędu zobowiązywała.
Pas
graniczny, wraz z pasem strachu, każdego roku zdawał się być szerszym, a jedyną
niezmienną jego cechą było nielinearne położenie względem krajobrazu. O ile w
ogóle ów pas leżeć potrafił. Każdy wąż gotów był zzielenieć z zazdrości na
widok tak wyrafinowanych meandrów i pulsowania nieciągłości transgranicznej, a
żmijom blakł zygzak na plecach na samą myśl o zaawansowanym kształcie trwałego
dotąd podziału. Smoki, mimo że martwe, nadal nie zakopały toporów wojennych i
tylko fakt, że nie miały gdzie kopać nieco je usprawiedliwiał. O ile jeszcze w
granicach półświatków zachowywały się w miarę statecznie jak na trupy
przystało, to styk wrzał bez końca. I wił się. Meandrował spontanicznie i
zaskakiwał sprawnością. Gimnastyczny Uroboros opasujący Dwuświat. W smudze
strachu i w ostrej bądź tępej granicy żyć mogły tylko jednostki szczególne.
Cyklopy na przykład. Mając jedno oko nie mogły rozrzutnie poświęcać uwagi danej
dwuocznym stworzeniom, dzięki czemu nie dostrzegały różnicy. Rozsądnie było nie
zauważać i uznać każdy stan zastany za naturalny. Bezwzględna Konieczność
przyklaskiwała owemu spostrzeżeniu z uznaniem. Oprócz Cyklopów w pasie żyły
również istoty myślące równie wolno, jak górskie pasma. Granitowe olbrzymy
nazywane Guzami. Guzy poruszały się w tempie moreny czołowej i myślały równie
błyskotliwie. Uwzględniając jednak całkiem sensowne domniemanie, że ”zwykła”
fizyka nie działa w Pasie – komu miałaby przeszkadzać drobna ekstrawagancja
granitowych dżentelmenów? Szczególnie, że niewielu ludzi miało okazję
zastanawiać się nad podobnym dylematem. Chyba, że podczas akademickich rozważań
nad kufelkiem piwa w Dwulicowej Karczmie.
Wojny
półświatów toczone były oczywiście w pasach przygranicznych i każdy starał się
zdobyć przyczółek, a następnie przygotować inwazję albo kolonizację terenów
wrażych. Zwykle jednak pilne sprawy wymagały obecności wojsk w Stolicy, czy na
bardzo odległych od ruchliwej granicy rubieżach, w miejscach pełnych kwitnących
sadów owocowych i grilli ociekających aromatem tłustych kawałków mięsa od
nieznanego dawcy. Królowie wykorzystali wielkie coroczne zwycięstwa własnych
wojsk ćwiczące zuchwałość przygraniczną każdej wiosny i po pokonaniu dwóch
głazów i trzech cyklopów zbudowały graniczną górę trupów pełną jaskiń i tajnych
korytarzy.
Autor
chciałby tutaj wtrącił poboczne zauważenie, że planeta miała przedziwne
skłonności do wykorzystywania trupów w celach wszelakich. Nie dość, że karmiła
się padliną, to jeszcze w niej i na niej uwielbiała lokalizować miejsca postoju
doczesnego.
-
I ubierać się w skóry zarżniętych – dopowiedział zza kotary Anonim – i jeszcze…
-
Zamknij się! – Autor nie lubił bardzo kiedy mu się przerywało, albo przedwcześnie
zdradzało tajemnice – Zamknij się, bo staniesz się historią zapomnianą! Suchą
gałęzią drzewa ludzkości.
Nad
oceanami granica była jeszcze straszniejsza, niż nad lądami. Może dlatego, że
właśnie nad nimi spotkały się południki z północnikami i równoleżniki z
krzywoleżnikami. Kiedy spotykają się dwie pary antagonistów kocioł zawarty w
epicentrum spotkania stać się musi czymś-czego-nawet-bać-się-strach! Kwadrat
bermudzki potrafił wystraszyć niemowlę odmawiające jedzenia tych pomarańczowych
rzeczy rozcieńczonych bananem, albo zmienić na siwą barwę włosów przegranego w
dworskiej wojnie, na wieść o proponowanym mu kategorycznie awansie na
ambasadora placówki położonej daleko od brzegu.
Narrator
nadal urażony wtrącaniem się Anonima, koniecznie chciał tutaj przeprowadzić
wywód na temat wód. Wody są cwane. I mają naturalną tendencję do ciążenia.
Można śmiało podejrzewać, że najcwańsze i najbardziej ciążące cząstki wody
zajmą najlepsze (to jest najgłębsze) miejsca w każdym akwenie – nawet tak
podłym, jak kałuża krwi po merytorycznej potyczce wspomaganej paliwem
wysokooktanowym, zmieniającym świadomość na czas przeprowadzania dowodu. Szef
standardowo pozwoli otorbić się przyboczną gwardią pełną tłustych Brutusów i
czym prędzej zapomni o gówniarzach z powierzchni narażonych na pływy i
fluktuacje, działanie słońca (dziś bladożółtego z niewyspania) i innych
atrakcji meteorologicznych, mierzonych w skali logarytmicznej. Strach w takich
lokalizacjach stawał się wiatropylny. U najbardziej odpornych (pijanych
półgłówków z uśmiechem wiecznie przyklejonym pod zbłakanymi oczami) objawiał
się gęsią skórką i niemiłym łaskotaniem włosków w miejscach, w których człowiek
nie podejrzewał nawet, że je posiada. To dlatego żywi żeglarze byli
najpobożniejszymi ludźmi na świecie – nieliczni widzieli i przeżyli, pozostali
byli już tylko błogosławionymi, którzy uwierzyli i rozsiewali ową wiarę w
przepastnych głębinach nie niepokojeni dociekliwością paparazzi. Żeglarze
czynili swój znak dotykając dłonią (tą mniej uszkodzoną zazwyczaj) czterech
stron świata tuż przed własnym nosem, a kolejność w jakiej kompletowali różę
wiatrów zależna była od osobistych upodobań… znaczy lęków.
Oceany
powierzchniowo są potwornie nudne. Cały krajobraz składa się z mnóstwa nieba,
jeszcze większej ilości nieco zbełtanej i całkowicie niezdatnej do spożycia cieczy,
oraz wątłego, nieuchwytnego horyzontu. Pozbawione niemal doskonale składowej
stałej, powodują odruch wymiotny u każdej istoty zorientowanej na stąpanie po
bardziej stabilnych powierzchniach. Zdaje się, że nawet smoki niechętnie
rzucały tu okiem, aby nie musieć oglądać własnego żołądka od wewnętrznej
strony. Wystarczyło, że Kwadrat Bermudzki zaaklimatyzował się tutaj i trwale
osiadł, jak te kredowe maleństwa z własnych zwłok (znowu) budujące ostre jak
brzytwa i niechętnie nastawione dla dolnych partii łodzi zębate budowle o
trudnym do przewidzenia znaczeniu strategicznym.
Nic
więc dziwnego, że królowie woleli zaryzykować życie podwładnych gdziekolwiek na
lądzie. Oczywiście nie dla oszczędności poddanych, czy litości dla wysiłku
kaprali, lecz powodowani wyższą potrzebą sukcesu na który zawsze byli gotowi.
Zarówno Leon jak i Jan wiedzieli, że kolejna wiosenna batalia zniechęcić musi
Cyklopy od snucia się w pobliżu ich granicznego motelu, gdyż nie zamierzali osobiście
ścierać się z prymitywną jednostką. Woleli cieszyć się partyjką szachów w
godziwym, królewskim towarzystwie.
-
A Prezes? – Anonimowy najwyraźniej chciał się doigrać już w początkowym
rozdziale.
-A Prezes niecierpliwcze ma własny personel
gotów poświęcić się dla dobra Korporacji i oczyścił z Guzów i Cyklopów nieco
większą połać pejzażu, aby w sobotnie popołudnia beztrosko uprawiać winorośl
poza toksycznym wpływem Miasta. A kiedy mówił Królowi Leonowi o winie z ciemnej
strony komety… Rozumiesz chyba, że ukradkiem puścił perskie oko do Władcy, bo
trzeba przebiegłości pacjenta zakładu zamkniętego, aby uwierzyć w umiejętność
komety do posiadania czegoś tak mrocznego, jak „strona”. Dziw, że nieznany w bieżącym
Półświecie Księżyc osiągnął stan skupienia wystarczający do boskiej
dwulicowości, ale księżyce mają chyba wąską specjalizację i Czas nie ograniczał
ich w eksperymentowaniu na rozpustnym łonie Wszechkosmosu.
Z
powodów iście olimpijskich jednak – urlopowa kwatera królów pozostawała pustą i
zabezpieczoną strachem przed niegodziwcami. Leon ruszał na czele (to jest
gdzieś w siódmym wagonie) ekspedycji, aby majestatem uczynić Czarny Róg
miejscem pielgrzymek zdatnym nie tylko dla ludzi-pająków, ludzi-much, ludzi-… czy
kto tam jeszcze potraf wspinać się po szklance gorącej od niedopitej herbaty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz