wtorek, 15 listopada 2022

Wtręt w szczelinie Czasu.

 

Głuptaki opuszczały ląd niechętnie i na krótko. Jedynie po to, żeby pobaraszkować w czystych wodach oceanu poza zasięgiem przybrzeżnych brudów, pracowicie wypychanych przez fale na brzeg. Gdy tylko minęły jedyną granicę, natychmiast rzucały się w otchłanie i swawoliły bez umiaru topless, a nawet całkiem less. Tak – im można było wierzyć, że gdzieś w zasięgu króciutkich skrzydełek znajduje się jakiś (niechby gościnny) ląd. Zupełnie inaczej rzecz się miała z albatrosami. One nie cierpiały wody. Niesione nienawiścią potrafiły szybować wysoko ponad powierzchnią tak długo, że te mniej rozgarnięte w locie traciły pamięć z instrukcją lądowania i osiągając wreszcie brzeg, waliły nań ciężko, wywołując małe, trudne do zmierzenia trzęsienia ziemi. Albatrosy na ogół leciały jedynie do pasa ziemi (wody/nieba) niczyjej i zawracały. Dopiero te najbardziej zdeterminowane przekraczały ów pas często nieświadomie albo zapominając jak wykonuje się manewr zawracania. Niechybnie to była kwestia wysokości lotu i temperatury, albo jej braku. Wystudzony mózg nie odróżniał tutaj od tam i tracił instynkt samozachowawczy. Zanim się zorientował w działaniu ciała, było już po wszystkim i ptak dryfował nad konkurencyjną płaszczyzną półświata i skazany na lądowanie wykonywał ekwilibrystyczne sztuczki.

 

- A nie mówiłam – uśmiechała się z przekąsem Bezwzględna Konieczność ilekroć delikwent lądował na grzbiecie, pysku, czy tych fragmentach cielesności, jakie służyć miały prokreacji i właśnie przestały prawidłowo funkcjonować, objawiając defekt najpierw łzami, a chwilę później wściekłym bólem.

 

Król Leon długo myślał nad dziwną przypadłością albatrosów, aż wreszcie upolował jednego żywcem i wykorzystał jako listonosza, który wiedziony bezmyślnością zaniósł pierwszy list wprost w ręce króla samozwańca. Leon był królem podejrzliwym więc bez trudu zdobył się na podejrzenie, że drugą część Dwuświata, reprezentować musi ktoś, o zbliżonych mu kompetencjach. Polityczne umysły dogadywały się ze sobą na płaszczyźnie niefizycznej, której granice zostały inaczej rozwieszone, niż dla przeciętnych mieszkańców jednej z półkul Podwójnego Świata. Gdy korespondencja nabrała dyplomatycznego ciężaru, nieformalne spotkanie na szczycie stawało się konsekwencją tak naturalną, że niemal tradycyjną i wymaganą taktyką political fiction, jaką uprawiano z powodzeniem na wszystkich dworach i dworcach rozrzuconych po Wszechkosmosie.

 

Czas gromadził jeszcze odwagę, lecz jej szeregi zdawały się być wątłe i pozbawione doświadczenia, kiedy Jan i Leon podjęli pierwszą, nieśmiałą próbę nawiązania bliskiego kontaktu drugiego stopnia. Pierwszy – za pośrednictwem pierzastej poczty nadawał się dla romantycznie usposobionych nastolatków, gdy niemądre serce pchnie Bezwzględna Konieczność i wyśle z odpowiedziami na skowyt dopełniającego uczucia. Drugi – bez pośredników, wymagał jednak przekroczenia strefy działań wojennych niezwykle nieprzyjaznych. A z tym, w polityce, bywają kłopoty natury formalnej. Jan miał krótszą drogę dyplomatyczną, gdyż jego poplecznicy i wręcz przeciwnie – nieustannie kłócili się i donosili nawzajem. Łatwo było sprowokować ich do licznych działań i zaniechania z chwilą osiągnięcia królewskiego celu. Leon za to był wytrawnym szermierzem niewidzialnego słowa. Wkładał je w nieświadome usta z wirtuozerią godną mistrza i zgadzał się z własnymi wnioskami, demonstrując niezaprzeczalne zdumienie i lekki niepokój związany z konsekwencjami porażki. Z konsekwencjami sukcesu godził się równie niechętnie, jednak powaga urzędu zobowiązywała.

 

Pas graniczny, wraz z pasem strachu, każdego roku zdawał się być szerszym, a jedyną niezmienną jego cechą było nielinearne położenie względem krajobrazu. O ile w ogóle ów pas leżeć potrafił. Każdy wąż gotów był zzielenieć z zazdrości na widok tak wyrafinowanych meandrów i pulsowania nieciągłości transgranicznej, a żmijom blakł zygzak na plecach na samą myśl o zaawansowanym kształcie trwałego dotąd podziału. Smoki, mimo że martwe, nadal nie zakopały toporów wojennych i tylko fakt, że nie miały gdzie kopać nieco je usprawiedliwiał. O ile jeszcze w granicach półświatków zachowywały się w miarę statecznie jak na trupy przystało, to styk wrzał bez końca. I wił się. Meandrował spontanicznie i zaskakiwał sprawnością. Gimnastyczny Uroboros opasujący Dwuświat. W smudze strachu i w ostrej bądź tępej granicy żyć mogły tylko jednostki szczególne. Cyklopy na przykład. Mając jedno oko nie mogły rozrzutnie poświęcać uwagi danej dwuocznym stworzeniom, dzięki czemu nie dostrzegały różnicy. Rozsądnie było nie zauważać i uznać każdy stan zastany za naturalny. Bezwzględna Konieczność przyklaskiwała owemu spostrzeżeniu z uznaniem. Oprócz Cyklopów w pasie żyły również istoty myślące równie wolno, jak górskie pasma. Granitowe olbrzymy nazywane Guzami. Guzy poruszały się w tempie moreny czołowej i myślały równie błyskotliwie. Uwzględniając jednak całkiem sensowne domniemanie, że ”zwykła” fizyka nie działa w Pasie – komu miałaby przeszkadzać drobna ekstrawagancja granitowych dżentelmenów? Szczególnie, że niewielu ludzi miało okazję zastanawiać się nad podobnym dylematem. Chyba, że podczas akademickich rozważań nad kufelkiem piwa w Dwulicowej Karczmie.

 

Wojny półświatów toczone były oczywiście w pasach przygranicznych i każdy starał się zdobyć przyczółek, a następnie przygotować inwazję albo kolonizację terenów wrażych. Zwykle jednak pilne sprawy wymagały obecności wojsk w Stolicy, czy na bardzo odległych od ruchliwej granicy rubieżach, w miejscach pełnych kwitnących sadów owocowych i grilli ociekających aromatem tłustych kawałków mięsa od nieznanego dawcy. Królowie wykorzystali wielkie coroczne zwycięstwa własnych wojsk ćwiczące zuchwałość przygraniczną każdej wiosny i po pokonaniu dwóch głazów i trzech cyklopów zbudowały graniczną górę trupów pełną jaskiń i tajnych korytarzy.

 

Autor chciałby tutaj wtrącił poboczne zauważenie, że planeta miała przedziwne skłonności do wykorzystywania trupów w celach wszelakich. Nie dość, że karmiła się padliną, to jeszcze w niej i na niej uwielbiała lokalizować miejsca postoju doczesnego.

 

- I ubierać się w skóry zarżniętych – dopowiedział zza kotary Anonim – i jeszcze…

 

- Zamknij się! – Autor nie lubił bardzo kiedy mu się przerywało, albo przedwcześnie zdradzało tajemnice – Zamknij się, bo staniesz się historią zapomnianą! Suchą gałęzią drzewa ludzkości.

 

Nad oceanami granica była jeszcze straszniejsza, niż nad lądami. Może dlatego, że właśnie nad nimi spotkały się południki z północnikami i równoleżniki z krzywoleżnikami. Kiedy spotykają się dwie pary antagonistów kocioł zawarty w epicentrum spotkania stać się musi czymś-czego-nawet-bać-się-strach! Kwadrat bermudzki potrafił wystraszyć niemowlę odmawiające jedzenia tych pomarańczowych rzeczy rozcieńczonych bananem, albo zmienić na siwą barwę włosów przegranego w dworskiej wojnie, na wieść o proponowanym mu kategorycznie awansie na ambasadora placówki położonej daleko od brzegu.

 

Narrator nadal urażony wtrącaniem się Anonima, koniecznie chciał tutaj przeprowadzić wywód na temat wód. Wody są cwane. I mają naturalną tendencję do ciążenia. Można śmiało podejrzewać, że najcwańsze i najbardziej ciążące cząstki wody zajmą najlepsze (to jest najgłębsze) miejsca w każdym akwenie – nawet tak podłym, jak kałuża krwi po merytorycznej potyczce wspomaganej paliwem wysokooktanowym, zmieniającym świadomość na czas przeprowadzania dowodu. Szef standardowo pozwoli otorbić się przyboczną gwardią pełną tłustych Brutusów i czym prędzej zapomni o gówniarzach z powierzchni narażonych na pływy i fluktuacje, działanie słońca (dziś bladożółtego z niewyspania) i innych atrakcji meteorologicznych, mierzonych w skali logarytmicznej. Strach w takich lokalizacjach stawał się wiatropylny. U najbardziej odpornych (pijanych półgłówków z uśmiechem wiecznie przyklejonym pod zbłakanymi oczami) objawiał się gęsią skórką i niemiłym łaskotaniem włosków w miejscach, w których człowiek nie podejrzewał nawet, że je posiada. To dlatego żywi żeglarze byli najpobożniejszymi ludźmi na świecie – nieliczni widzieli i przeżyli, pozostali byli już tylko błogosławionymi, którzy uwierzyli i rozsiewali ową wiarę w przepastnych głębinach nie niepokojeni dociekliwością paparazzi. Żeglarze czynili swój znak dotykając dłonią (tą mniej uszkodzoną zazwyczaj) czterech stron świata tuż przed własnym nosem, a kolejność w jakiej kompletowali różę wiatrów zależna była od osobistych upodobań… znaczy lęków.

 

Oceany powierzchniowo są potwornie nudne. Cały krajobraz składa się z mnóstwa nieba, jeszcze większej ilości nieco zbełtanej i całkowicie niezdatnej do spożycia cieczy, oraz wątłego, nieuchwytnego horyzontu. Pozbawione niemal doskonale składowej stałej, powodują odruch wymiotny u każdej istoty zorientowanej na stąpanie po bardziej stabilnych powierzchniach. Zdaje się, że nawet smoki niechętnie rzucały tu okiem, aby nie musieć oglądać własnego żołądka od wewnętrznej strony. Wystarczyło, że Kwadrat Bermudzki zaaklimatyzował się tutaj i trwale osiadł, jak te kredowe maleństwa z własnych zwłok (znowu) budujące ostre jak brzytwa i niechętnie nastawione dla dolnych partii łodzi zębate budowle o trudnym do przewidzenia znaczeniu strategicznym.

 

Nic więc dziwnego, że królowie woleli zaryzykować życie podwładnych gdziekolwiek na lądzie. Oczywiście nie dla oszczędności poddanych, czy litości dla wysiłku kaprali, lecz powodowani wyższą potrzebą sukcesu na który zawsze byli gotowi. Zarówno Leon jak i Jan wiedzieli, że kolejna wiosenna batalia zniechęcić musi Cyklopy od snucia się w pobliżu ich granicznego motelu, gdyż nie zamierzali osobiście ścierać się z prymitywną jednostką. Woleli cieszyć się partyjką szachów w godziwym, królewskim towarzystwie.

 

- A Prezes? – Anonimowy najwyraźniej chciał się doigrać już w początkowym rozdziale.

 

 -A Prezes niecierpliwcze ma własny personel gotów poświęcić się dla dobra Korporacji i oczyścił z Guzów i Cyklopów nieco większą połać pejzażu, aby w sobotnie popołudnia beztrosko uprawiać winorośl poza toksycznym wpływem Miasta. A kiedy mówił Królowi Leonowi o winie z ciemnej strony komety… Rozumiesz chyba, że ukradkiem puścił perskie oko do Władcy, bo trzeba przebiegłości pacjenta zakładu zamkniętego, aby uwierzyć w umiejętność komety do posiadania czegoś tak mrocznego, jak „strona”. Dziw, że nieznany w bieżącym Półświecie Księżyc osiągnął stan skupienia wystarczający do boskiej dwulicowości, ale księżyce mają chyba wąską specjalizację i Czas nie ograniczał ich w eksperymentowaniu na rozpustnym łonie Wszechkosmosu.

 

Z powodów iście olimpijskich jednak – urlopowa kwatera królów pozostawała pustą i zabezpieczoną strachem przed niegodziwcami. Leon ruszał na czele (to jest gdzieś w siódmym wagonie) ekspedycji, aby majestatem uczynić Czarny Róg miejscem pielgrzymek zdatnym nie tylko dla ludzi-pająków, ludzi-much, ludzi-… czy kto tam jeszcze potraf wspinać się po szklance gorącej od niedopitej herbaty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz