Tymczasem
Król Leon (nawet w kręgach Filozofów imiennie pozostający Leonem) wracał ze
ściśle tajnej narady, na którą wybrał się incognito, żeby nie tłumaczyć
Dworowi, w imię jakich racji rozmawia z Samozwańcem rządzącym drugą połową
Podwójnego Świata.
-
I niech tak zostanie – mruknął sam do siebie, przemykając tajnymi korytarzami
wiodącymi daleko poza miasto. Jedyne, na które zgodził się Smok sprawujący
pośmiertne rządy nad własną połówką świata – Nie muszą wiedzieć zbyt wiele, bo
zbyt szybko posiwieją im peruczki.
Król
powszechnie uważany był za człowieka ulegającego wpływom Dworu i potulnego
wielce. Długo pracował, żeby uzyskać podobny status. Ale opłacało się. Obecnie
rozsiewał plotki i znajdował rozwiązania problemów, a choć sam był ich autorem,
chętnie przychylał ucha i zdumiewał się mądrością sztabu ludzi proszących, żeby
zrobił to, czy tamto. Przychylał się zagryzając palce z udawaną trwogą, a sztab
kiwał pobłażliwie głowami nad mądrością władcy słuchającego tych, którzy wiedzą
lepiej. A kiedy trudna decyzja zrodziła konsekwencje Król załamywał ręce i z
trwogą w głosie szeptał:
-
A nie mówiłem?! I co teraz będzie?
Patrzył
przy tym niewinnymi oczętami na zawstydzony sztab usiłujący w naprędce
opracować antidotum i znaleźć rozwiązania godne tronu. Kraj pogrążał się w
stanach depresyjnych i dopiero świeżo dostarczone z mrocznego zakamarka pałacu
rozwiązanie malowało niepewne uśmiechy na dworskich obliczach.
Mając
tak wiele tajemnic do ukrycia Król Leon skutecznie symulował falującą pływami
depresję i pozwalał wielu sprawom toczyć się niejako obok głównego nurtu
własnej codzienności. Dni spędzał w błogiej ciszy pokojów dostępnych jedynie
dla bezszelestnej i na wpół niewidzialnej służby, dyskretnej tak, że brytyjski
konsjerż z tradycjami rodzinnymi sięgającymi średniowiecza zarumieniłby się z
zazdrości i podziwu. Ale nawet oni nie wiedzieli dokąd Król udaje się, kiedy
udaje, że jest przytłoczony koszmarnym bólem głowy i musi (po prostu - musi)
odwołać wszelkie, choćby nie wiem jak ważne spotkania, czy podpisanie ważkich
dokumentów.
Zapewne
to trudne do zrozumienia, jednak Leon w rzadkich chwilach wymagających dialogu
– znikał i prowadził gawędę z martwym smokiem stanowiącym połowę masy ziemi.
Jego przeciwnik – Król (Samozwaniec – jak mawiał Dwór) Jan robił podobnie –
przyznał się podczas jednego z dłuższych posiedzeń na szczycie, kiedy raczyli
się wyjątkowo udanie sfermentowanym ziarnem aromatyzowanym canabisem z
ekologicznej hodowli, zgrabnie zlokalizowanej w pasie ziemi niczyjej pomiędzy
jedynymi dwoma mocarstwami.
Jan
zresztą prowadził własne gospodarstwo odmiennie niż Leon i często spierali się
w żartach, czyj system zarządzania jest lepszy. Przykładowo – Jan uważał, że
mnóstwo małych miast gryzących się między sobą o przywileje Króla pozwoli mu
przymknąć oko na sprawy bieżące, gdyż czujność rywali zawsze wytknie skrywane
złowrogie zamiary, a donos życzliwego bezbłędnie schwyta każdego sprawcę na
gorącym uczynku. Leon wolał władzę centralną i jedno miasto-stolicę otoczoną
wiankiem wsi wyspecjalizowanych i zarządzanych przez Korporację. Wystarczyło
złapać Prezesa za jaja, a cała reszta poddanych zgodnie ćwierkała z bólu i
rozpaczy. Wystarczyło raz zobaczyć furię Prezesa schwytanego tak drastycznie,
żeby z szacunkiem podchodzić do Królewskich (jak dopiero zakulisowo można się
było przekonać) mściwych rączek.
Tym
razem, po trzech dniach lekko zakrapianych dwunastogodzinnych obiadów, podczas
których każdy Król serwował specjały pachnące egzotyczną nutą dla gościa z
drugiego końca Podwójnego Świata – doszli do porozumienia na temat spisu
epitetów jakimi obarczą się nawzajem podczas organizowania przyszłorocznej
zmasowanej ofensywy, aby zdobyć przyczółek do pełnoskalowej inwazji na ziemie
przeciwnika. Szkic ofensywy i kontrofensywy rysował się już zgrabnie na stole,
jednak sprawy nie cierpiące zwłoki zmusiły obu do przerwania panelu
strategicznego – powrócili szpiedzy z nowinami i wypadało dać ucho najświeższym
plotkom. Grę strategiczną dokończą następnym razem, grunt, że dysponują
sztywnym pakietem inwektyw nie prowokujących wściekłej krwi w oczach
przeciwnika.
***
Szpieg
(dyskretnie przemilczę płeć i imię dostawcy nowin) Leona aż przebierał nóżkami
w konfesjonale, żeby pochwalić się dokonaniami tego kuternogi Józefa.
Horrrrendalne wieści. Jeśli choć ziarno… Biada nam wszystkim.
***
Józef
zmagał się właśnie z kacem po wczorajszej (nad wyraz udanej) biesiadzie i
gawędzie. Nieświadom zainteresowania szarż i szybkości rozchodzenia się
informacji dodał kolejnych kilka pikantnych szczegółów do opowieści, a nosiciel
pieśni poniósł ją w świat przyprawiając tak mocno, że królewski szpieg dostał
rozstroju żołądka i po jego opróżnieniu ruszył w niebezpieczną podróż przez
Pola Pasikoników do stolicy. Względność czasu i jego nieustające fluktuacje
sprawiły że niemal dwutygodniowa podróż obfitująca w epickie przygody w
oficjalnym kalendarzu zmieściła się w banalnych dwudziestu dwóch godzinach. To
jest dopiero prędkość przekazu! Dwadzieścia tysięcy kilometrów w dwanaście
godzin! Kosmiczny wyczyn godny olimpijskiego maratończyka. Nic dziwnego, że
posłaniec dyszał dwie godziny w poczekalni przed królewskim konfesjonałem, a
później już za pluszową kotarą z wywieszką „nie przeszkadzać pod żadnym
(powtarzam ŻADNYM) pozorem” kolejne dwie.
***
Chyba
każdy zauważył już, że w Podwójnym Świecie dwa miało status cyfry magicznej,
której smocze źródła nadały wartości jaka mogła zrodzić się jedynie w naprawdę
wielkim umyśle największego kreatora biorącego udział w tej opowieści –
Bezwzględnej Konieczności.
***
Napomknięta
Bezwzględna Konieczność, słysząc mentalne zainteresowanie Praświata, w którym
to ONA BYŁA NAJWIĘKSZĄ RYBĄ przerwała na chwilę obrzynanie wrastających
paznokci u stóp i zerknęła ciekawie w stronę wołającego zaścianka.
-
Ach! Józef znów naopowiadał głupot! – zachichotała przeponowo spod biustu, aż
zamigotały mgławice wstrząśnięte ciepłym prądem stroboskopowego oddechu –
Zajrzę wieczorem na szybką lufę pod „Trzy Zęby” i posłucham!
***
Jan
symultanicznie skłaniał ucha ku własnemu szpiegowi zbiorowemu – każde z miast i
miasteczek dysponowało własnym donosicielem i każdy czuł się największym z
wielkich, gdy mielił nieistotności nie potrafiąc przesiać danych przez żarna
priorytetów królewskich.
***
Smoki
przytulone martwymi brzuszyskami i wciąż wrzepione w cielsko wrogiej bestii
udawały sen wieczny w sposób rozczulający młode mamy werandujące niemowlęta w
głębinach wózeczków spacerowych w młodym, majowym słońcu.
***
Dwór
knuł nie zasypiając ani na moment. Czekał na wyszeptane z mroku pałacowych
zakamarków nowiny i plotki, podświadomie czując, że świat zbudzi się odmieniony
i nic już nie będzie tym, czym było wczoraj.
***
Autor
(wyprzedzając epokę znał już liczby powyżej dwóch i nie dziwił się nazwie „Trzy
zęby” jak pozostali bywalcy karczmy) w takich warunkach mógł jedynie zawiesić
działalność twórczą i pozwolić, aby Czas ustabilizował wszystko, co mógł
ustabilizować. A ewentualną gorycz porażki przepłukać niekoniecznie „drobną
lufką” w gospodzie pod „Trzema Zębami”. Znającym adres gospody polecam ponowić
wizytę – obecnie, w czwartki, serwują nieziemską wręcz kaszankę pod piwko
usiłujące dogonić to, czym raczyli się dwaj Królowie podczas tajnej audiencji,
a grająca na żywo kapela dręczy struny do pierwszego zgonu.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz