piątek, 4 listopada 2022

Podskórne życie Miasta.

 

Iza, nietypowo jak na filozofa, była spakowana i gotowa. Znaczy – nietypowo dla każdego innego, gdyż ona spakowana była ZAWSZE! Żyjąc w zgodzie z fatalizmem wszytym sobie własnoręcznie podczas nieprzespanych nocy z nierealnym Księciem Nieba i Ziemi, uważała prywatnie i nie zanieczyszczała umysłów innych ideą, że życie jest podróżą, do jakiej trzeba dorosnąć i doskonale się przygotować. W sakwach i walizkach miała niemal wszystko, co szanujący się preppers mógłby polecić na podróż w jedną stronę. Nim kurz zdumienia po odczytaniu królewskiego dekretu opadł – rzuciła w kurz podwórza sakwy i objęła nie podlegające dyskusji przywództwo w wyprawie.

 

- Mapa! – warknęła na Arka wyciągając dłoń, która potrafi karać, kolonizować i ujarzmiać – Już!

 

Arek był wstrząśnięty, zmieszany i tylko patrzeć, jak przesypie się przez wątłe ucho klepsydry, ale czegoś tak oczywistego nie miał nawet w planach.

 

- Pan! – warknęła po raz drugi – zasuwaj do biblioteki. Tylko wróć nim obiad nastanie, bo ze skóry obedrę! A ty Teo nie śmiej się, tylko konie zaprzęgaj!

 

Gromadka filozofów rozbiegła się posłusznie do wskazanych zajęć (Arek z braku wskazanego zajęcia biegał w miejscu), a Izyda gryzła cedrową wykałaczkę, usiłując nie przyznawać się, że bardzo już chce do łazienki. Albo choć za drzewo o gabarytach wystarczających, aby przed ciekawych wzrokiem ukryć jej prepperską du… duszę uff…

 

Tłum studentów, szanownych Emerytów i Filozofów trzymających wciąż na pulsie to, czy tamto, zaachachał w zbiorowej adoracji samonamaszczonej przywódczyni, zdeterminowanej do osiągnięcia wyznaczonego celu. Znaczy – Bierutowa.

 

- Całe szczęście, że Król wysłał ją na zgubę – pomyślał rezolutny Mistrz Fran – Pozostając tu, gotowa była skrzyknąć rewolucję i mnie obalić, zanim ktoś uczynny uprzedziłby mnie o głęboko ukrytym w łonie niebezpieczeństwie. Ależ ma łeb ten nasz Leon! A Iza, to dopiero ma łono!

***

 

Narrator po krótkiej wymianie ciosów z Czasem doszli do trudnego kompromisu. W ważkiej dla powieści kwestii, nie warto popędzać zestresowanych niewątpliwie bohaterów i należy pozwolić im dojrzeć do ciągu dalszego, a tym bardziej do heroicznych czynów. Szczególnie, kiedy tyle niepospolitych umysłów powołanych do obsługi fabuły nudzi się, zajmując kółko i w kółko jednym zaledwie tematem.

 

Weźmy takiego Prezesa otoczonego dwoma wiankami klakierów – tych jawnych i skrytych we własnej skromności. Korporacja osiągnęła niemalże kres możliwości rozwoju opanowując w Półświatku wszystko, co się da. Historia niechętnie się przyznała, że na przestrzeni dziejów nie widziała jeszcze tak zachłannej i zaborczej mafii. W każdej wiosce, kościele, sklepiku, karczmie (nawet tej dwulicowej ze stolicy, czy w nie wiedzieć czemu „Trzech Zębach”) roiło się od obecności towarów z logiem Korporacji.

 

Wreszcie taki Leon. Umysł skrycie niepospolity i większy od zajmowanego fizycznie terytorium. To niemal tak, jakby mózg słonia upakować w ciemnej ciasnocie czaszki kreciej.

 

Narrator zamierzał tym przydługim wywodem podkreślić, że w Podwójnym Świecie knują życie umysły wybitne, które nudzą się zajmując banalnym problemem kompletowania wyposażenia niezbędnego do krótkiego spaceru przez Pola Pasikoników do Bierutowa. Tym bardziej pośród śledzących tę opowieść istot występują niechybnie umysły podobnego rozpasania. Czas przytaknął, że on również skrępowany jest monotonią i chętnie rozpadłby się na miliardy sekund jak Wszechkosmos i rozpełzł wszędzie i zawsze. Choćby dziś!

 

Dlatego dla dobra powieści Autor uchyli rąbka (Ej! Zbereźniku płci dowolnej! TAJEMNICY, nie SPÓDNICY!).

 

Gdy tłum Filozofów czasu przeszłego, przyszłego i teraźniejszego adorował pannę Izydę w roli Wodza czekającego na wodze, żeby zawieźć wieść i wrócić z tarczą, a na tarczy dostarczyć Władzom Uczelni Józefa Kuternogę saute! Niechby skisłego od potu i przepicia. Byle żyw przybył był!...

 

Więc, gdy na dziedzińcu Szkoły Filozofów działy się rzeczy niebanalne, acz w liczbie pojedynczej, Umysły Wielkie cierpiałyby katusze, gdyby zakulisowo nie zdwoiły wysiłków. I właśnie we wtorek (który to DRUGIM dniem tygodnia jest, jak mawia Yoda) zmówili się ukradkiem Prezes Korporacji z Królem Leonem na podwójny maraton wędkarsko-łowiecki bez udziału orszaków, szanownych małżowinek (gdyby takowe występowały w protokołach) wianuszka prawników i dwóch niezależnych, a nawet samorządnych sekretariatów.

 

Król wysłał Dwór na południowe łowisko, żeby z pogłowia dostępnego wybrali niespiesznie soczystą łanię z każdej dostępnej w lesie odmiany, a Prezes wysłał wszystkich umysłowych na imprezę integracyjną nad jednym z odkrytych basenów leżących na północ od Pałacu. A kiedy już pozbyli się nawisu pracowniczego i utrzymanków wszelakich – zgodnie przebrali się w łachy ich niegodne i podążyli przez Rynek do Karczmy Dwulicowej, by zasiąść po mniej godnej jej stronie i przy kieliszeczku (niezbyt czystym) kawy porozmawiać o pogodzie.

 

Autor wtrąci się tu bardzo namolnie– gawęda o pogodzie i o tym jak dobrze się żyje człowiekowi, jest obowiązkiem zapisanym w księgach dżentelmenów i dżentelmenic z prawdziwym rodowodem wyrytym zakrwawionym rapierem na drzewach genetycznych, czy jak je tam nazywają. Grunt, żeby drzewo korzeniem sięgało takiej głębi, jakiej inni mogą jedynie pozazdrościć. A nasi goście, mimo przebrania w nieciekawie pachnące łachy – na pewno mieli korzenie sięgające niezwykle głęboko i tylko patrzeć, jak wnikną w smocze trzewia.

 

- Ciii… Lepiej nie budzić nadpalonych dawno temu bestii!

 

Panowie mieli już mocno zakurzone kawą głowy, kiedy Szanowny Prezes (dla znajomych – Lucek) wybełkotał, że szeregowi żołnierze Korporacji meldują jakieś plotki o Krzywym Rogu. Że niby coś na szczycie…

 

- Lucek! – Leon (dla znajomych Leon) odkłonił się aromatyzowanym wyziewem z paszczy – Ja wiem… Szpieg mi doniósł. Ale nie mam środków, żeby kogoś tam posłać, a Szpiega mi żal. Ty masz więcej personelu. Rozejrzyj się.

 

- A ci twoi myśliciele od dwu-boleści? Nie spłodzą jakiegoś ekstra astrologa?

 

- Sam widziałeś, co płodzą… - Król był wyraźnie rozżalony jakością poddanych – A to ponoć najtęższe umysły.

 

- Dobra, wyluzuj Leonku. Coś wymyślę. Wiem! Zorganizujmy Olimpiadę! Pod patronatem! Ja zasponsoruję, ty zapatronujesz! I na dzień dobry roześlemy ogłoszenie, że olimpijski ogień na szczyt Krzywego Rogu zanieść musi ktoś, kto zyska sławę nieśmiertelną. I wpis wielkimi literami do Świętej Białej Księgi! Pasuje ci Leonie mój najdroższy?

 

- Z nieba mi spadasz Lucek! Okropnie brakuje mi takich ludzi.

***

 

Bezwzględna Konieczność zastygła eony lat świetlnych od Podwójnego Świata, podciągnęła gacie i rączym kłusem zaczęła wracać w pobliże niezwykle ciekawie zapowiadających się zawodów. Oby tylko znalazł się wystarczająco wytrawny alpinista, żeby zanieść znicz.

 

- Trzeba jeszcze zadbać, żeby umiał czytać ten lebiega – mruknęła w biegu – Może wreszcie znajdą podwójny dekalog i zaczną drżeć przede mną. Albo chociaż dostrzegać absolutnie niezbędną Bezwzględność Konieczności!

***

 

Słońce trawiło właśnie schyłkowo-wtorkową gorycz błękitnej porażki i senną wiotkość seledynowej powłoki obiecując sobie, że na jutro przygotuje się zdecydowanie staranniej. Latarnik, zerkając przez ramię z rosnącym niepokojem zapalał graniczną dla jego odwagi latarnię. Reszta musiała świecić czarnym światłem pomroczności.

***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz