środa, 16 listopada 2022

Prawo ciążenia.

 

Start pociągu zaplanowany był na godzinę mocno już popołudniową, aby bezpieczną część trasy przejechać przedzierając się przez oswojone okolice i nocne tumany fioletu wolne od głodu istot spoza zaktualizowanego rok temu katalogu zwierząt wciąż żyjących na Podwójnej Planecie. Planowo, o poranku, stanąć mieli u podnóża bezdroży, gdzie już wszystko się zdarzyć mogło, albo w najgorszym razie zdarzy się wkrótce. Druga, właściwa część wyprawy przynieść mogła chwałę bohaterom i łatkę tchórza pozostałym. W pluszowym wnętrzu korporacyjnego Ekssspresu uwodził podróżnych ulotny aromat kawy i wanilii. Orkiestra grała stonowane kawałki autorstwa Dziennej Doroty lekko nasiąknięte jazzową uryną betonowego klombu pełnego niezapominajek czy może chabrów, prestidigitatorzy czynili niesłychane sztuki magiczne i zmieniali domowe zwierzątka w kotlety, a fantazyjne bukiety rosnące w skrzynkach podokiennych w surówki tak wymyślne, że nawet wiekowa porcelana popadała w zadumę nad doborem trafnych epitetów.

 

Wyprawa zapewne miała niewielkie epickie aspiracje, jednak pozory mogły mylić. Zasadniczo - pozory nigdy nie mają nic innego do roboty, jak tylko łudzić i mamić tych, którzy je dostrzegą. A pociąg był ich pełen. Jak i intencji i marzeń. Można powiedzieć, że największą część frachtu stanowił towar spoza manifestu okrętowego, którym pociąg był wyładowany z górką i ponad dopuszczalną ładowność podróżną. Czoło karawany zagwizdało dość zawadiacko, ignorując bogobojną sugestię, że za rogiem czai się wściekły rottweiler, pragnący wykazać się czujnością, w obronie niedojrzałych jabłek, na hipotetycznej gałęzi drzewa genealogicznego maszynisty.

 

Przypisek odautorski – Maszynista doskonale wiedział, że był to gwizd ćwiczebny. Pierwszy z dwóch poprzedzających właściwy start. I dlatego pozwolił sobie na tę dość skromną zawadiackość w obliczu niepewnej przyszłości. Ale pasażerowie docenili gest i bili brawo. Niektórzy szczekali, albo parskali z trzewi wagonów towarowych. I nawet tam niektórzy mieli imiona inne niż stek, rumsztyk, czy pieczone udko. Pociąg pod bezpiecznym okapem nie do końca rozkradzionego dachu dworca nastrajał się romantycznie na podróż za kres widnokręgu i prężył tłuste żelazne tłoki, na widok których, co bardziej specyficzne istoty zaczynają wzdychać, bądź się rumienić.

 

Wreszcie rzucono cumy i pociąg pokonał odległość między białymi chusteczkami, a pierwszą myślą o odległym porcie macierzystym. Bezwzględna Konieczność, wzorem pocztowego gołębia po skończonej szychcie, siedząca dotychczas spokojnie na krokwi dworca wzruszyła ramionami i jednym, adekwatnym do potrzeb susem przeniosła się na dach wagonu zamykającego podróżny peleton.

 

- Posuń się szczeniaku – warknęła, a Czas potulnie skulił uszy i przeniósł bardzo już sterane używaniem pośladki nieco bliżej lokomotywy robiąc miejsce dla majestatu przy banderze zatkniętej na krawędzi ostatniego wagonu.

 

Noc cierpiała na bezsenność i z nudów zliczała turkot kół na rozjazdach, posapywanie sytej czeredy podróżnych i nerwowe przeładowywanie kuszy Wielkiego Łowczego Korporacji. Zadra (nikt nie znał prawdziwego imienia Łowczego, a on sam usiłował je zapomnieć i demolował szare komórki napojami, których reklamę wolno było rozpowszechniać po dwudziestej drugiej – czyli dla fioletowstrętnych ludzi niemal nigdy) nadawałby się na policjanta w dzielnicy ZA RYNKIEM – jednak nie wystartował w konkursie. Nadal pociągało go strzelanie do istot nieznanych nauce, dzięki czemu on był pierwszym, w którego holu zawiśnie dymiący jeszcze życiem łeb, nim zostanie mu nadana nazwa w martwym języku zoologów. Król Leon pod przemożnym wpływem Samozwańca Jana zastanawiał się nad wprowadzeniem do powszechnego stosowania Wielkiej Księgi Niezwykłych Rekordów i gdyby przestał się wahać i przystąpił do dzieła – Zadra natychmiast zgłosiłby akces na przynajmniej dwu pełnych kartach i kolejnych też – tylko ten… zapomniał (?) jak nazywają się dalsze numery?

 

Zadrze ze szkołą było nie po drodze – szkoła stała w miejscu, jak wielka purchawka i czekała, aż ją rozdepcze roztargniony Cyklop, albo Guz. Zadra lubił ruch. Podziwiał muchy i te ustawiczne, zwodnicze ruchy, pozwalające ominąć packę o włos i wzbudzić słowa tak dalekie od słownika, jak tylko się da. Zadra był równie ruchliwy. Nawet kiedy siedział – wiecznie przebierał nogami, palcami wyczyniał tajemnicze operacje, a jego jelita przemieszczały się i rozpychały pod skórą tak, że mniej odporne (albo posiadające większą wyobraźnię) niewiasty wolały unikać widoku relokacji wężowych splotów osiadłych (cóż za niestarannie dobrane słowo) w jego jamie brzusznej. Między innymi dlatego nie bywał zapraszany na niedzielne obiadki, a tym bardziej na kolację ze śniadaniem do łóżka spragnionej towarzystwa wdowy.

 

Prezes zaprosił go na wyprawę do Krzywego Rogu i było to zaproszenie kategoryczne, na które strach nie odpowiedzieć entuzjazmem. Szczęśliwie Zadra uwielbiał Bezdroża i włóczęgę. A najbardziej uwielbiał włóczęgę z amatorami. Dostarczali mnóstwa radości własną indolencją, przy okazji stanowiąc nieświadomie rolę wykwintnej przynęty. Mając u boku żółtodzioby polowanie na Niepojęte Stwory sprowadzało się do siedzenia w składanym fotelu pośrodku obozowiska przy kubku dymiącej kawy i czekaniu aż nadciągnie z otchłani głodomór. Reszta bywała na ogół formalnością. Brzęk cięciwy, odcinanie łba/łbów patroszenie i uczta pełna psalmów i innych pochwalnych pieśni podpartych datkiem na sfinansowanie kolejnej ekspedycji. Ostatnio modne stało się robienie obrazków na tle trofeów. W pociągu malarzy nie brakowało, gdyż wyprawa ROKOWAŁA!

 

Nosiciel płomienia… znaczy znicza – Antoś polerował rękojeść w jednym z podrzędnych wagonów i czekał na swoją wielką chwilę. Naprzeciw siedziało Ono (z chrztu Makary) i prowadziło pogawędkę dotyczącą minionych problemów dworskich, którymi wreszcie nie musiało zaprzątać sobie głowy.

 

- Ot! Hultaj jeden… jedno hultajo… jedna hultajka.. – Jasny szlag trafiał Autora na samo wspomnienie dworskiego indywiduum w jego/jej bezpłciowej osobowości – Ty naprawdę sądzisz, że Leon pozwoli ci zostać kamienist(k)ą? Sądziłem, że jesteś mądrzejsze! Król nie pozbędzie się lakmusowego papierka, choćby miało nietęgi kolorek.

 

Ono jednak wciąż trwało w zachwycie, że wreszcie zdobędzie PRAWDZIWY zawód i zamiast gadać (lub milczeć znacząco) będzie tworzyć w granicie. Może sobie stworzy osobistego Guza ochronnego, gdyby pozyskało wystarczająco dużo materiału choć średniej jakości?

 

Pociąg rozcinał noc na schludne części, a w zaciszu panieńskiej sypialni wtórowała mu Dzienna Dorotka krojąca przed snem gruszkę na cząstki pasujące rozmiarem do jej pochłaniacza. Gruszki wybrała instynktownie, uważając jabłka za owoc zbyt grzeszny, aby móc go spożywać w koszuli nocnej po wieczornej modlitwie.

 

Wieszcze Jolancie odbiło się dość głośno na gościńcu, gdy wracała z niezwykle udanej, nieproszonej wizyty u Łucji. Jabłecznik wyszedł obłędnie. O-BŁĘD-NIE!

 

Dziecię, o którym cichosza, przewracało się właśnie na drugi bok, kopiąc malutkimi piętami łuskę uwierającą ją w delikatną pupkę. Smok uśmiechnął się czując jak w martwym ciele budzą się macierzyńskie instynkty.

 

To wystarczyło, żeby wieszczka zatrzymała się w pół kroku z uniesioną do góry stopą i pozwoliła sobie na zatonięcie w głębinach podświadomości, nieświadoma, że właśnie nie-wdepneła w efekt przemiany materii produkcji krowiego układu trawiennego.

 

- Nie! Nie mogę spraw zostawić samopas. – Ulga opanowała ją gdy wypowiedziała te słowa – Muszę, po prostu muszę się wtrącić! Idę do stolicy.

 

Z kobiecą logiką poszła, jednak nie w stronę Miasta, lecz do domu. Zanim wyruszy trzeba porządnie zakręcić palenisko, zmienić gatki i spódnice na świąteczne, nakarmić żywinę, zabutelkować zbiory fermentującej burzliwie żurawiny i zaczekać na przybycie…

 

- Czy wy też pamiętacie o Izydzie? Ona zmierza do Bierutowa w tempie strzały potulnie leżącej w kołczanie przy siodle konia żegnającego każde mijane źdźbło z osobna. W otulinie szczebioczących Pasikoników osiągnęła właśnie krawędź Pól i już tylko bezkres odległości dzielił ją od celu, gdy porzuciliśmy śledzenie bystrej dziewczyny z brakiem zacięcia filozoficznego!

 

- Chyba i na mnie pora – mruknął Szpieg i podciągnął portki, leżąc za tym samym co uprzednio kamieniem. I nikt mu nie zamierza kiedykolwiek powiedzieć, że tydzień później ów kamień wstał w środku nocy, otrzepał z kurzu ręce i w granitowym skupieniu pomaszerował w stronę granicy.

***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz