Start
pociągu zaplanowany był na godzinę mocno już popołudniową, aby bezpieczną część
trasy przejechać przedzierając się przez oswojone okolice i nocne tumany
fioletu wolne od głodu istot spoza zaktualizowanego rok temu katalogu zwierząt wciąż
żyjących na Podwójnej Planecie. Planowo, o poranku, stanąć mieli u podnóża
bezdroży, gdzie już wszystko się zdarzyć mogło, albo w najgorszym razie zdarzy
się wkrótce. Druga, właściwa część wyprawy przynieść mogła chwałę bohaterom i
łatkę tchórza pozostałym. W pluszowym wnętrzu korporacyjnego Ekssspresu uwodził
podróżnych ulotny aromat kawy i wanilii. Orkiestra grała stonowane kawałki
autorstwa Dziennej Doroty lekko nasiąknięte jazzową uryną betonowego klombu
pełnego niezapominajek czy może chabrów, prestidigitatorzy czynili niesłychane
sztuki magiczne i zmieniali domowe zwierzątka w kotlety, a fantazyjne bukiety
rosnące w skrzynkach podokiennych w surówki tak wymyślne, że nawet wiekowa
porcelana popadała w zadumę nad doborem trafnych epitetów.
Wyprawa
zapewne miała niewielkie epickie aspiracje, jednak pozory mogły mylić. Zasadniczo
- pozory nigdy nie mają nic innego do roboty, jak tylko łudzić i mamić tych, którzy
je dostrzegą. A pociąg był ich pełen. Jak i intencji i marzeń. Można powiedzieć,
że największą część frachtu stanowił towar spoza manifestu okrętowego, którym
pociąg był wyładowany z górką i ponad dopuszczalną ładowność podróżną. Czoło
karawany zagwizdało dość zawadiacko, ignorując bogobojną sugestię, że za rogiem
czai się wściekły rottweiler, pragnący wykazać się czujnością, w obronie
niedojrzałych jabłek, na hipotetycznej gałęzi drzewa genealogicznego
maszynisty.
Przypisek
odautorski – Maszynista doskonale wiedział, że był to gwizd ćwiczebny. Pierwszy
z dwóch poprzedzających właściwy start. I dlatego pozwolił sobie na tę dość
skromną zawadiackość w obliczu niepewnej przyszłości. Ale pasażerowie docenili
gest i bili brawo. Niektórzy szczekali, albo parskali z trzewi wagonów
towarowych. I nawet tam niektórzy mieli imiona inne niż stek, rumsztyk, czy pieczone
udko. Pociąg pod bezpiecznym okapem nie do końca rozkradzionego dachu dworca
nastrajał się romantycznie na podróż za kres widnokręgu i prężył tłuste żelazne
tłoki, na widok których, co bardziej specyficzne istoty zaczynają wzdychać,
bądź się rumienić.
Wreszcie
rzucono cumy i pociąg pokonał odległość między białymi chusteczkami, a pierwszą
myślą o odległym porcie macierzystym. Bezwzględna Konieczność, wzorem
pocztowego gołębia po skończonej szychcie, siedząca dotychczas spokojnie na
krokwi dworca wzruszyła ramionami i jednym, adekwatnym do potrzeb susem
przeniosła się na dach wagonu zamykającego podróżny peleton.
-
Posuń się szczeniaku – warknęła, a Czas potulnie skulił uszy i przeniósł bardzo
już sterane używaniem pośladki nieco bliżej lokomotywy robiąc miejsce dla
majestatu przy banderze zatkniętej na krawędzi ostatniego wagonu.
Noc
cierpiała na bezsenność i z nudów zliczała turkot kół na rozjazdach,
posapywanie sytej czeredy podróżnych i nerwowe przeładowywanie kuszy Wielkiego
Łowczego Korporacji. Zadra (nikt nie znał prawdziwego imienia Łowczego, a on
sam usiłował je zapomnieć i demolował szare komórki napojami, których reklamę
wolno było rozpowszechniać po dwudziestej drugiej – czyli dla fioletowstrętnych
ludzi niemal nigdy) nadawałby się na policjanta w dzielnicy ZA RYNKIEM – jednak
nie wystartował w konkursie. Nadal pociągało go strzelanie do istot nieznanych
nauce, dzięki czemu on był pierwszym, w którego holu zawiśnie dymiący jeszcze
życiem łeb, nim zostanie mu nadana nazwa w martwym języku zoologów. Król Leon
pod przemożnym wpływem Samozwańca Jana zastanawiał się nad wprowadzeniem do
powszechnego stosowania Wielkiej Księgi Niezwykłych Rekordów i gdyby przestał
się wahać i przystąpił do dzieła – Zadra natychmiast zgłosiłby akces na
przynajmniej dwu pełnych kartach i kolejnych też – tylko ten… zapomniał (?) jak
nazywają się dalsze numery?
Zadrze
ze szkołą było nie po drodze – szkoła stała w miejscu, jak wielka purchawka i
czekała, aż ją rozdepcze roztargniony Cyklop, albo Guz. Zadra lubił ruch.
Podziwiał muchy i te ustawiczne, zwodnicze ruchy, pozwalające ominąć packę o
włos i wzbudzić słowa tak dalekie od słownika, jak tylko się da. Zadra był
równie ruchliwy. Nawet kiedy siedział – wiecznie przebierał nogami, palcami
wyczyniał tajemnicze operacje, a jego jelita przemieszczały się i rozpychały
pod skórą tak, że mniej odporne (albo posiadające większą wyobraźnię) niewiasty
wolały unikać widoku relokacji wężowych splotów osiadłych (cóż za niestarannie
dobrane słowo) w jego jamie brzusznej. Między innymi dlatego nie bywał
zapraszany na niedzielne obiadki, a tym bardziej na kolację ze śniadaniem do
łóżka spragnionej towarzystwa wdowy.
Prezes
zaprosił go na wyprawę do Krzywego Rogu i było to zaproszenie kategoryczne, na
które strach nie odpowiedzieć entuzjazmem. Szczęśliwie Zadra uwielbiał Bezdroża
i włóczęgę. A najbardziej uwielbiał włóczęgę z amatorami. Dostarczali mnóstwa
radości własną indolencją, przy okazji stanowiąc nieświadomie rolę wykwintnej
przynęty. Mając u boku żółtodzioby polowanie na Niepojęte Stwory sprowadzało
się do siedzenia w składanym fotelu pośrodku obozowiska przy kubku dymiącej
kawy i czekaniu aż nadciągnie z otchłani głodomór. Reszta bywała na ogół
formalnością. Brzęk cięciwy, odcinanie łba/łbów patroszenie i uczta pełna
psalmów i innych pochwalnych pieśni podpartych datkiem na sfinansowanie
kolejnej ekspedycji. Ostatnio modne stało się robienie obrazków na tle trofeów.
W pociągu malarzy nie brakowało, gdyż wyprawa ROKOWAŁA!
Nosiciel
płomienia… znaczy znicza – Antoś polerował rękojeść w jednym z podrzędnych
wagonów i czekał na swoją wielką chwilę. Naprzeciw siedziało Ono (z chrztu
Makary) i prowadziło pogawędkę dotyczącą minionych problemów dworskich, którymi
wreszcie nie musiało zaprzątać sobie głowy.
-
Ot! Hultaj jeden… jedno hultajo… jedna hultajka.. – Jasny szlag trafiał Autora
na samo wspomnienie dworskiego indywiduum w jego/jej bezpłciowej osobowości –
Ty naprawdę sądzisz, że Leon pozwoli ci zostać kamienist(k)ą? Sądziłem, że
jesteś mądrzejsze! Król nie pozbędzie się lakmusowego papierka, choćby miało
nietęgi kolorek.
Ono
jednak wciąż trwało w zachwycie, że wreszcie zdobędzie PRAWDZIWY zawód i
zamiast gadać (lub milczeć znacząco) będzie tworzyć w granicie. Może sobie
stworzy osobistego Guza ochronnego, gdyby pozyskało wystarczająco dużo
materiału choć średniej jakości?
Pociąg
rozcinał noc na schludne części, a w zaciszu panieńskiej sypialni wtórowała mu
Dzienna Dorotka krojąca przed snem gruszkę na cząstki pasujące rozmiarem do jej
pochłaniacza. Gruszki wybrała instynktownie, uważając jabłka za owoc zbyt
grzeszny, aby móc go spożywać w koszuli nocnej po wieczornej modlitwie.
Wieszcze
Jolancie odbiło się dość głośno na gościńcu, gdy wracała z niezwykle udanej,
nieproszonej wizyty u Łucji. Jabłecznik wyszedł obłędnie. O-BŁĘD-NIE!
Dziecię,
o którym cichosza, przewracało się właśnie na drugi bok, kopiąc malutkimi
piętami łuskę uwierającą ją w delikatną pupkę. Smok uśmiechnął się czując jak w
martwym ciele budzą się macierzyńskie instynkty.
To
wystarczyło, żeby wieszczka zatrzymała się w pół kroku z uniesioną do góry
stopą i pozwoliła sobie na zatonięcie w głębinach podświadomości, nieświadoma, że właśnie nie-wdepneła w efekt przemiany materii produkcji
krowiego układu trawiennego.
-
Nie! Nie mogę spraw zostawić samopas. – Ulga opanowała ją gdy wypowiedziała te
słowa – Muszę, po prostu muszę się wtrącić! Idę do stolicy.
Z
kobiecą logiką poszła, jednak nie w stronę Miasta, lecz do domu. Zanim wyruszy
trzeba porządnie zakręcić palenisko, zmienić gatki i spódnice na świąteczne, nakarmić
żywinę, zabutelkować zbiory fermentującej burzliwie żurawiny i zaczekać na przybycie…
-
Czy wy też pamiętacie o Izydzie? Ona zmierza do Bierutowa w tempie strzały
potulnie leżącej w kołczanie przy siodle konia żegnającego każde mijane źdźbło
z osobna. W otulinie szczebioczących Pasikoników osiągnęła właśnie krawędź Pól
i już tylko bezkres odległości dzielił ją od celu, gdy porzuciliśmy śledzenie
bystrej dziewczyny z brakiem zacięcia filozoficznego!
- Chyba i na mnie pora – mruknął Szpieg
i podciągnął portki, leżąc za tym
samym co uprzednio kamieniem. I nikt mu nie zamierza kiedykolwiek powiedzieć, że tydzień później ów kamień wstał w
środku nocy, otrzepał z kurzu ręce i w granitowym skupieniu pomaszerował w
stronę granicy.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz