Król Leon łagodnym spojrzeniem otulał
ziarenko grochu. Miał mnóstwo czasu na zgłębienie zagadki, kto i w jakim celu
wetknął je pod materac w królewskiej salonce. Noc minęła nadaremnie z powodu
tego aktu sabotażu, jednak król wiedział, że wyładunek taboru pozwoli mu
należycie wypocząć. Powozy i bojowe słonie, konie i nawykłe do wysokogórskich
wspinaczek karawany mułów, magazyny żywności, sejfy, manufaktury, zamtuzy, dwa
szwadrony lekkiej kawalerii i jedna bateria ciężkiej artylerii. Król podróżował
z należytym rozmachem i godził się niechętnie na rozstanie z przyzwyczajeniami
pałacowymi.
Prezes Korporacji brał przykład z
majestatu i podróżował z podobną estymą względem własnych nawyków. Nim zgasły
trupio-fioletowe cienie nocy pociąg dojechał do pętli Na Krańcu i elegancko
zawrócił, by tu zaczekać na Święto Przemienienia, albo na szczęśliwy powrót
wyprawy zwiadowczej. Maszynista w służbowym sejfie lokomotywy miał specjalne
instrukcje dotyczące czasu dopuszczalnego postoju i oczekiwania na powrót
Wielkiego. I nie zamierzał pozwolić zimie przyłapać się gdzieś z dala od
łagodnej cywilizacji.
Kończył się właśnie rok nieparzysty,
zajmujący w kalendarzu zdecydowanie mniej miejsca niż jego zmiennik na rok
parzysty. Wszystko z powodu tego, że dni w roku nieparzystym występowały w
liczbie pojedynczej, a w latach parzystych, w podwójnej. Nikt już nie pamiętał,
czy ów ekstrawagancki pomysł pochodził od Bezwzględnej Konieczności, czy od
kaprysu Czasu. A może smoki to wymyśliły?
Autor postanowił wtrącić się właśnie
tutaj, aby dopowiedzieć nieco pikantnych detali o początkach Wszechkosmosu.
Smoki były starsze od Czasu. Istniały zanim pojawił się Czas, a z tego faktu
wynikało niezbicie, że nie umiały dorastać, a tym bardziej nie mogły się starzeć.
Po prostu – były. Powołała je do życia jedyna istota zdolna do tak heroicznych czynów
– Bezwzględna Konieczność. Jednak i ona cierpiała na wstydliwą przypadłość zależną
od pewnego siebie Czasu. Gdyby wiedziała na co się narazi – na pewno pochyliłaby
się dokładniej nad powołaniem Czasu do życia. A tak? Konieczność ZAPOMNIAŁA po
co stworzyła smoki, bo to było strrrrasznie dawno temu. I choć w obrębie
nieistniejącego „wcześniej” przedwieczne smoki swobodnie baraszkowały po
zakamarkach wszechkosmosu, radując Bezwzględną Konieczność i beztrosko merdając
ogonkami, to po pojawieniu się Czasu – wszystko zbzikowało i zaczęło się toczyć
torem wyznaczonym przez nieubłaganego żandarma. Historia z oczywistych powodów nie
mogła pamiętać nic starszego od Czasu, więc wiedza o zdarzeniach sprzed pierwszej
pary „tik-tak” – pochodzić mogła jedynie od smoków, Bezwzględnej Konieczności i
Autora.
- Autor absolutnie nie zgadza się
zdradzić z pochodzeniem wiedzy tajemnej. Proszę molestować Bezwzględną
Konieczność, jeśli ktokolwiek jest aż tak nierozsądnym Czytelnikiem. [przyp. aut.]
Wracając do Króla Leona, który w
trakcie dywagacji podjął się wysiłku fizycznego i uniósł ziarnko, chowając w
kieszonkę piżamy.
- Będę udawał, że nie zauważyłem – wygłosił
komunikat w kierunku lustra, a ono odpowiedziało raczej paskudnym uśmiechem
nieogolonej gęby – a jeśli sabotażysta zechce eskalować i następnej nocy
podrzucić mi do łóżka granat, albo pestkę śliwki, schwytam gagatka za jego
drzewo genealogiczne i ostatecznie pozbawię skłonności do rozmnażania!
Bezwzględna Konieczność patrzyła z
uznaniem. Uwielbiała skuteczne rozwiązania i zdecydowane stanowiska.
- Zuch! – szepnęła – widać, że portki
nosi nie od parady.
Snu Prezesa nie niepokoiły żadne
warzywa i dopiero ryk bojowego słonia skłonił go do uniesienia powieki. Jednej.
Nie było potrzeby marnotrawić dóbr i otwierać aż dwóch, żeby rozpoznać sytuację
i podjąć działania adekwatne do okoliczności.
- Tak! Wyprawa wkroczyła właśnie w
fazę realizacji. Znaczy w tę jej część, w której zwyczajowo działo się więcej,
niż dało się przewidzieć i zaczynały działać podstępne Prawa Murphy’ego. Czyli można
jeszcze swobodnie poleniuchować – pomyślał i pochwalił się za oszczędne
rozpoznanie terenu i otwarcie tylko jednej powieki. Pozostało czekać na
pierwszą z niespodzianek, a do każdej z nich lepiej podchodzić wyspanym,
najedzonym i przenigdy pierwszym.
Ono usiłowało właśnie opracować
modlitwę do Świętej Izydy o opiekę nad powłoką cielesną i szczęśliwe ukończenie
zaocznego kursu kamieniarza, który rozpocznie jutro w dzielnicy rzemieślników.
Wniósł zadatek, więc z listy studentów go nie skreślą na pewno. O zaoczność nie
musi się już martwić. Ma ją zagwarantowaną poprzez udział w wyprawie. Kurs
poezji zakończył rok temu, również eksternistycznie i nieco zapomniał już zasad
obowiązujących twórcę, aby dzieło nie wymknęło się spod żelaznej reguły sztuki.
Nie każdy zbiór słów był poezją. Nie każda poezja modlitwą. Nie każda modlitwa
mieściła się w słowach. Ono nie mieścił się w dworskim orszaku. Już nie. I samo
to było warte modlitwy o poranku. Ostatecznie poprzestał na kiwnięciu głową i machnięciu
ręką. Ale, gdy już machnął, zrobiło mu się wstyd. Poza tym bał się, że
zaniedbane bóstwo skarci go za lekceważenie, więc czym prędzej uczynił znak
żeglarzy i obejrzał się przez ramię. Przypadek sprawił, że nie stało tam żadne
wściekłe bóstwo – więc musiał to być dobry dzień dla Ono. Bezwzględna Konieczność
tylko uniosła brew. Czyżby znacząco?
Antoś machinalnie polerował rękojeść
znicza. Znicz, to jednak COŚ INNEGO niż zapalarka lamp gazowych. Żeby być w
pełni profesjonalnym dźwigaczem znicza, musiał nauczyć się go na pamięć. Każdym
zmysłem osobno i wszystkimi naraz. Dlatego, zanim otworzył oczy, przesunął dłonią po
rękojeści wykrywając przynajmniej dwie drobniuteńkie skazy mniej więcej w
połowie styliska. Zerwał się raptownie, zaburzając spokój kapci czekających
cierpliwie jak krokodyle, aby połknąć dorodne stopy Antoniego.
- Masz ci los! – sapnął wystraszony –
A niech mnie! O rany… Skażą mnie na ognie piekielne. Albo smokom na obiad
rzucą. Zniszczony znicz nie udźwignie ciężaru świętego płomienia. I cała
wyprawa pójdzie na marne…
Zenon w tym czasie jeszcze stroił
kuszę, sprawdzając kciukiem dźwięk naprężonej cięciwy. Wysokie C było wyraźnie
zawstydzone tym, czego od kuszy wymagał wirtuoz i pokornie usunęło się w cień.
Zenon uśmiechał się – jeśli grymas na jego twarzy ktokolwiek odważyłby się tak
zdefiniować. Lepiej tego nie robić stojąc przed nastrojoną jak brzytwa kuszą.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz