***
Co
wrażliwsi ludzie w mieście, a na wsiach niemal wszyscy wierzyli, że nad każdym
dniem czuwa nieznana siła magiczna, jakiej lepiej nie prowokować. O smokach
opowiadał głośno wiecznie pijany kuternoga, chwalący się, że kiedyś, trzeźwo, polazł
daleko od gościńca w dziczejące beztrosko góry i przystanął za potrzebą na
momencik nie tam gdzie trzeba, trafiając ponoć smoka w punkt tak bolesny, że
nawet śmierć nie powstrzymała go od ukąszenia śmiałka. Szczęśliwie trupem był niemal
doskonałym i na dodatek uleżałym przez miliardy lat więc i refleks nie ten i
zgryz daleki od doskonałości. Dość powiedzieć, że przybłęda nogę stracił i
odpełzł klnąc jak szewc. Od tamtej pory przesiaduje w gospodzie – miejscu o trwale
podwyższonej temperaturze i obniżonym ciśnieniu, i zamęcza przyjezdnych
opowieściami w zamian za kufel spienionego piwa, czy miskę zupy na baranich kościach.
Co hojniejszym proponował zgoła wspólną wyprawę do spróchniałego smoczego zęba,
a skrywany szelmowski błysk w oku świadczył, że hultaj ma raczej podłe zamiary.
Smok,
nie smok, nawet po śmierci wydawał się ludziom zbyt groźny do strojenia żartów
i każdy żegnał się znakiem żeglarzy, na wszystkie strony świata rozpędzając
nieprzychylne wiatry. Jeśli nie istniał, puste miejsce po smoku mógł i zapewne zajął
ktoś jeszcze groźniejszy. Więc nie. Na wszelki wypadek. Wioskowy głupek
opowiadałby w nieskończoność tę samą bajkę, za każdym razem ubarwiając ją
nieznacznie, żeby stali bywalcy nie zorientowali się, że epopeja powoli nabiera
znamion wartych uwiecznienia w Białej Księdze.
Od
razu wyjaśnię, że w stolicy Gildia Filozofów prowadziła Świętą Białą Księgę, na
wieki namaszczając pamięcią dzieła i jednostki tego warte. W księdze, jako
pierwszy zaznaczył swój niebanalny żywot twórca Gildii – Mistrz Kleofas
Należyty i jego życiorys przetrwał w Księdze, choć na wpół strawiony przez
mole, termity, czy inne, niezwykle małe i przebiegłe stworzonka łaknące nasycić
się bogatym żywotem myśliciela. Gildia zatrudniała specjalnego człowieka do
ochrony i konserwacji Księgi. W zamian za mundur, pełne wyżywienie i
zakwaterowanie w oficynie Wieży Myślicieli miał pilnować, aby nikt
nieupoważniony do Księgi nie zbliżył się i wrażym oddechem nie zbezcześcił.
Strażnik był od dawna na rencie i do domu wracał niechętnie. Żona wiecznie
gderała na wysokość uposażenia i brak ambicji mężowskiej. Ale nawet on, w swoim
niechętnie używanym rozumie, zdawał sobie sprawę, że z pasożytami żrącymi
żywoty świętych nie poradzi sobie ani sam, ani nawet zatrudniając zawziętość szanownej
małżonki. Rzecz wymagała cudu, czarów, albo zaawansowanej wiedzy. Nie posiadał
żadnego z przymiotów zdolnych zaowocować sukcesem, a trzeba przyznać że
próbował, aż mu oczy na wierzch wyszły, a medyk opłacany przez Magistrat orzekł
kategorycznie, że dożywotnio. Pilnował więc Księgi z pełną powagą i
nieudolnością na jaką było go stać, a wybałuszone oczy Strażnika stały się
przestrogą dla zbliżających się do Księgi.
Wracając
do Józefa bez nogi i jego z pietyzmem polerowanej opowieści – Józef doszedł już
do takiej wprawy, że potrafił deklamować historię nie korzystając ze
świadomości. Potrafił ciągnąć wątek śpiąc, pijąc, czy wykłócając się o cenę
suszonej ryby w wiejskim sklepiku należącym oczywiście do Korporacji. Podróżni
nieśli w świat historię Józefa, często przekłamując i dodając od siebie, co
wydaje się być naturalną konsekwencją konsumpcji substancji psychoaktywnych w
rzeczonej gospodzie lekkiego prowadzenia się, o zastanawiającej nazwie
kołyszącej się na drewnianym szyldzie wiszącym nienachalnie przed wejściem – „Trzy
Zęby”. Nic dziwnego, że opowieść docierając do Gildii Filozofów była już zbyt
bogata na Białą, czy jakąkolwiek inną Księgę. Mistrz Gildii - Fran (wymuszony,
praktyczny skrót od Franciszek, gdyż połowa myślicieli, zanim zlepiła w całość
wyraz podobnej objętości, zdążyła trzykrotnie, skutecznie meandrować w obszary
zakazane ludziom mniejszego kalibru) podrapał czoło spierzchnięte zdumieniem,
bo w myśl wiarygodnych (jak wszystko inne) plotek, Jozef osobiście smoka
zarżnął, względnie zerżnął i zarżnął, a teraz solowo pilnuje, aby z jaja nie
wykluł się przedwcześnie spadkobierca świata. Jak napomknąłem już wcześniej
siedząc bezpiecznie na ambonie narratora – ze smokami nigdy nic nie wiadomo i
na wszelki wypadek Święty i Emanujący Mądrością Mąż popadł w zadumę, która
zmarszczyła mu czoło i nie pozostawiła głowy obojętną.
-
Tego Józefa koniecznie musimy wysłuchać – wycedził wreszcie zwracając
bladoniebieskie spojrzenie w stronę siedzącego naprzeciw Arka (praktyczny i wymuszony
skrót od Arkadiusz, reszta jak poprzednio). W tym samym czasie jego przebiegły
umysł wertował listę wrogów wewnętrznych, żeby któregoś z nich posłać w
delegację daleko od zacnego i sutego stołu Gildii na długie miesiące – Niechby taki
Teo! (j.w. tym razem od Teofila) On, wiecznie młody i pełen wigoru, a ikra w
nim kipi nieustannie. Tylko patrzeć jak wybuchnie od natłoku niespożytkowanych myśli.
Uczniowie bez jego atencji zyskają na samodzielności w tym czasie i okrzepną
nieco. Albo Boro (do znudzenia będę przypominał że ze względu na i tak dalej…
no właśnie Boro, zanim wstąpił w szeregi Myślicieli był Boromirem!) Ten nawet posturę
ma budzącą szacunek. Nie wiadomo, czy nie zaistnieje potrzeba używania
argumentów natury mniej intelektualnej. Jak sądzisz mój drogi?
-
Hmmm… - Arek nie należał do osób pochopnych i każdą myśl mielić potrafił dłużej,
niż wymagała tego chwila i odporność każdego rozmówcy. Tym razem, widząc jak
gęstnieje wzrok Mistrza, odstąpił od ceremonii szlifowania i patynowania
wypowiedzi i (jak na siebie) błyskawicznie zasugerował – A czemu nie obaj?
Wszak Gildia sobie poradzi bez dwóch Myślicieli. Wyprawa niekoniecznie będzie
sielanką z ciepłą leguminą poobiednią.
-
Widzisz! – sapnął z zachwytu Mistrz – I za to cię szanuję! Naprawdę potrafisz
myśleć plastycznie, kiedy nie poświęcasz zbyt wiele energii masturbacji
własnego ego! Poślij ich obu do Bierutowa! Niech jadą natychmiast. Powiedzmy za tydzień. Po
śniadaniu.
Mistrz
bez zbędnej fatygi i żalu pożegnał się z bieżącym problemem i dwoma zaocznie
skazanymi na wygnanie przedstawicielami frakcji opozycyjnej, z satysfakcją
odnotowując, że podczas wieczornych partyjek brydża przy omszałym winie,
zwanych szumnie Radą Starszych, jego poplecznicy uzyskają miażdżącą przewagę
głosów i może wreszcie uda się przeforsować drobne roszady meldunkowe w Wieży
Oświecenia stanowiącej cień Wieży Myślicieli, mieszczącej szkołę i internat dla
adeptów wiedzy tajemnej, a także bibliotekę, kuchnię i pomieszczenia techniczne.
W Wieży Oświecenia mogli przebywać jedynie Wielcy Filozofowie. Emerytowani
również. Tu odbywały się kluczowe narady i debaty z pożytkiem dla połowy świata.
Tu mieszkały i pracowały w niezmąconym spokoju najtęższe umysły kraju. I nie
potrzebowały zakłóceń. Były absolutnie samowystarczalne. Świat już dawno dostarczył
wystarczająco dużo problemów wszelkiej możliwej natury, a każdy bardziej ważki
i rzutujący na przyszłość Królestwa. On – Wielki Mistrz Loży Mędrców nie
całkiem skrycie pożądał najwyższej kondygnacji Wieży w całości, do wyłącznego
użytku. Ale tam mieszkało obecnie siedemnastu Emerytów i ilekroć ów stan się
zmniejszył z powodu przejścia któregoś w stan wiecznego spoczynku Administracja
(znów ten okropny Boro!) dokoptowywał kogoś, uzupełniając kolonię tak szybko,
że łóżko pod świętej pamięci Emerytem nie zdążyło ostygnąć, gdy już
popierdywania kolejnego lokatora rozgrzewały jego sprężyny. Teraz wreszcie
pozbył się aktywisty i może przed letnim przesileniem sprowadzi szanownych Starców
(z nieustającym szacunkiem dla siwych głów) na najniższą kondygnację, gdzie
stanowić będą bufor przed naporem świata zewnętrznego i tylko służba będzie
miała dostęp do Uczonych pogrążonych w kontemplowaniu Wiedzy… Emerytom zaś –
dobrze zrobi odświeżający kontakt ze studenckim entuzjazmem, czy
materialistyczną wizją dostawców, komiwojażerów, listonoszy, całą zgrają domokrążców
i innych pluskiew małomieszczańskiego autoramentu.
-
Taaaa… - rozmarzył się Mistrz z błogością przymykając oczy – To zdecydowanie
najpiękniejszy dzień tego roku!
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz