Izyda skromnie przeczekiwała na
marginesie opowieści całe tabuny bohaterów przepychających się w pocie czoła i
usiłujących grać pierwsze skrzypce nawet wtedy, kiedy mieli gumowe ucho i słuch
muzyczny pierwszego stopnia. Inna sprawa, że niejaki Stradivarius (Bezwzględna
Konieczność lekceważyła zapotrzebowanie na odkrycia w dziedzinie instrumentów
muzycznych) miał się urodzić dopiero za parę (czyżby dwa?) tysięcy lat.
Towarzyszące Izydzie Pasikoniki przeczekiwały równie wytrwale, widząc jak
niewzruszenie stoi na krawędzi Pól z umysłem zajętym sprawami najwyższej wagi. W
rzeczywistości była to tylko maniera wyniesiona bez zezwolenia Mistrza z Domu
Filozofów i zbawienny wpływ świeżego powietrza znad Pól wytrącił ją z letargu.
Wykonała krok w przyszłość i zostawiła Pola za sobą. Pasikoniki również. Z nimi
kłopotu nie było – rozbiegły się po pastwiskach, bo trawa zieleńsza rosła nie
tam, gdzie ją dopiero co wydeptali, na czczo żegnając Izydę.
Droga przez pustkowia (we wszystkich
słownikach Wszechkosmosu nazywana bezdrożem) stanowiła kolejne herkulesowe
wręcz wyzwanie, jednak Izyda miała naturę zbliżoną do stoickiej, lekko podkręconą
szczyptą cynizmu.
- Skoro Stolica zna Bierutów, to
znaczy, że ktoś musiał stamtąd wrócić. Czemu więc ja nie miałabym tam dotrzeć?
Szczególnie, kiedy Pola Pasikoników okazały się korporacyjną zasłoną dymną, a
nie śmiertelnym zagrożeniem. Podobnie rzecz miała się z nocą – mruknęła jeszcze
i ciepłem kolan skłoniła konia do marszu.
Szli (choć koń bardziej niż Iza) pół
dnia w przeraźliwie nudnym towarzystwie nizinnego pejzażu, na który składały się
z grubsza sprawiedliwie: zwodnicza zieleń łąk i niebiański błękit do obłędu eksploatowany od paru
(dwóch?) miliardów lat. Słońce było uprzejme zaskoczyć świat pomarańczowym
przebraniem i wydawało się parodiować ten zaskakująco lepki owoc z drugiej,
nieznanej połowy świata. Nieznane Izie drzewa, słysząc miarowy stukot kopyt, porzucały sąsiedzkie pogawędki i z niesmakiem zajmowały porzucone miejsca w
szpalerach, zapewniając zuchwałej podróżniczce cień i świergot czerwonych ptaków
ukrywających się skromnie, albo przezornie w wygrzanym listowiu. Dołem przemknęło
coś, co samo wolało o sobie nie pamiętać, gdyż nie wyglądało atrakcyjnie, a na
dodatek pochodziło z rodu dotychczas niesklasyfikowanego w żadnym nawet
najbardziej fantastycznym katalogu zwierząt. Z dziupli wyglądały pisklęta i
tylko ryk nadrzewnych drapieżników powstrzymywał je od opuszczenia gniazd. W
gęstwinach dojrzewały jeżyny, usiłujące zwabić Izydę na manowce podróży, jednak
ta była nieugięta. Szła naprzód (choć koń bardziej) i pociła się pod ostrzałem
słonecznych promieni. W jukach przytroczonych do siodła wiozła zapas prowiantu
na całą drogę, a termin przydatności przekraczał oczekiwaną długość życia najmarniej
o drugie tyle. Nieco gorzej stała z wodą, jednak z nudów, obserwując topografię
terenu, wytypowała hipotetyczne akweny zbieżne z azymutem, którym podążała
(przy czym koń podążał bardziej). Z pobieżnych wyliczeń wynikało, że przed
kolacją i zasłużonym odpoczynkiem powinna osiągnąć przynajmniej dwa spośród podejrzanych
o wilgoć miejsc postojowych, więc zamierzała się nie martwić ani na zapas, ani
o zapasy.
Bezwzględna Konieczność wiedziała
wcześniej, że Izyda dotrze (ale koń bardziej) do miejsca postojowego. Ba! Wiedziała,
co tam zastanie. Iza musiała poczekać dobre dwie godziny, aż pokona (koń
bardziej) drogę, jednak udało się (im). Topografia nie wykazała się w kwestii
wody za pierwszym podejrzeniem, ale za drugim poddała się i wepchnęła między
kolczaste krzewy rachityczny, pogięty nieludzko strumyk, szemrzący nieco
powyżej skali szumu. Popołudnie gęste było już od zmęczenia, gdy Izyda jednogłośnie
podjęła decyzję o rozpoczęciu ulubionej fazy podróży, czyli popasu. Koń nie
protestował. Izyda, jak każda szanująca się kobieta postanowiła przed kolacją oczyścić
ciało i umysł z podróżnych brudów. Rozejrzała się podejrzliwie po okolicy,
kazała koniowi się odwrócić i dopiero wtedy zaczęła luzować haftki zbroi, by jej
nie narażać na przedwczesną korozję. Strumień wystarczał zaledwie na zatopienie
stóp, a i to czynił niechętnie.
Narrator przypomina tym, którzy tego
potrzebują – najcwańsze cząsteczki wody zawsze siedzą na dnie i z wielkim
oporem opuszczają głębiny, choćby je deptać czymś więcej niż grawitacją. Nawet,
gdy „coś więcej” jest piękną (nie wspominałem?), nagą (a o tym, to już na pewno)
kobietą.
Młoda pani filozof zagadkę skutecznej
kąpieli rozwiązała w okamgnieniu. Nie mając dość sił, żeby wyrwać z pejzażu i ustawić
wertykalnie wystarczający kawałek ruczaju – sama zmieniła położenie względem
świata i najzwyczajniej w świecie - położyła się na dnie, pozwalając nurtowi na…
hmm… pozwólmy jej bez świadków przeżyć swój „pierwszy raz”, szczególnie, że noc
była blisko, a pomarańczowe słońce rudziało pod przemożnym wpływem zbliżającej
się fioletowej powodzi.
Czas z podejrzaną melancholią usiłował
odgadnąć sny pachnącej świeżością kobiety, która po kąpieli, a przed snem, nabrała
apetytu wystarczającego na podwójną kanapkę, plus dwa razy podwójne frytki. Każdy
świat dysponuje zestawem zajęć, po których apetyt wykracza poza znaną skalę, a
dietetycy grzmią i straszą wiecznym potępieniem. Czas co prawda lubował się w
liczbach, jednak kalorie nie były jego mocną stroną. Podobnie jak ułamki i
tabliczka mnożenia, o którą od dawna apelowała wieszczka Jolanta.
Są wieści rozchodzące się w
przestrzeni szybciej od myśli i światła. Pod zastanawiającymi się nad własną
nazwą „Trzema Zębami” plotka o Nadchodzącej pływała na powierzchni każdego
kufla i drapała gardła niesłychaną sensacją.
- Samotna pośród Pół Pasikoników. Na
pewno jest na skraju wyczerpania, pokiereszowana i nadgryziona tu i ówdzie. Ale
ŻYWA! Bezbronna niewiasta uszła przed szarańczą z bezkresu i zmierza ku wsi.
Jeśli nie padnie od ran – przybędzie (ale bardziej koń) pojutrze.
Byli i tacy, co chcieli jej wyjść
naprzeciw, jednak w tej opowieści granice są rozmazane i tak niepewne, że
trzeba desperata, aby dla widoku ogryzionej zapewne kobiety narażać się na osobiste
uczestnictwo w łańcuchu pokarmowym ciut poniżej szczytu. Jeśli przeżyje – wyjdą
jej naprzeciw, kiedy gościniec zadrży od końskiego kopyta tuż za kapliczką na
rozstaju.
No właśnie – w Bierutowie rozstaje nie
są tym, o czym zwykło się myśleć; że pozwolą na alternatywę, chyba, że miałoby
nią być filozoficzne - iść, albo nie iść. Bierutowskie rozstaje wiodły jedynie
do Kolonii, bo żadnej innej drogi nie było. A rozstajem nazywano lokalnie pewne
szczególne miejsce niezbyt gościnnego gościńca położone dwa kroki za kapliczką,
skąd jeszcze widać komin karczmy. Krok dalej komin staje się już tylko
fantasmagorią podróżnika. Zrozumiałe jest, że w stronę mięsożernych Pól
Pasikoników nie wiodła żadna droga – nikt z tubylców nie zamierzał prowokować drapieżników
do poszukiwania żeru na jej końcu…
***
"...trzeba desperata, aby dla widoku ogryzionej zapewne kobiety narażać się na osobiste uczestnictwo w łańcuchu pokarmowym ciut poniżej szczytu. Jeśli przeżyje – wyjdą jej naprzeciw..." ot taki współczesny altruizm...
OdpowiedzUsuńa nie jest tak? dziecko! w taką pogodę psa bym z domu nie wyrzuciła, niech tata śmieci wyniesie!
UsuńPrzykład z twojego życia wzięty? Pytam, bo podczytując ciebie odnoszę wrażenie, że nie masz zbyt dobrego zdania o kobietach.
Usuńnie - to dowcip starszy od węgla chyba.
UsuńZnałam ten dowcip, ale takowe z czegoś wynikają, wymyślają je ludzie na podstawie przekonań albo doświadczeń.
Usuńnie lubię tłumów. ludzie w stadzie są trudni do zniesienia. w kameralnym gronie jest łatwiej. a płeć nie ma znaczenia. przecież nie każdy kwiatek spotkany trzeba od razu wąchać czy zrywać. niech trwa i zachwyca urodą. różnorodnością. niekoniecznie ze mną w tle.
Usuń