Po
drugiej stronie Pól Pasikoników monotonnie czerwone ptaki umilały wędrowcy
podróż. Izyda postanowiła rozkoszować się ciepłem czarnego słońca i cieniami,
które spadając z drzew tworzyły w trawie niemal pluszowe kleksy, szare miraże,
naśladujące stworzenia trudne do wymyślenia innym sposobem. Dlatego jechała bez
pospiechu nazywając co bardziej fikuśne figury i cieszyła się aromatem łąk nad
którymi uwijały się nieco naburmuszone barwą dnia trzmiele i mnóstwo
skrzydlatych rzeczy jeszcze od nich mniejszych. Tylko motyle stadami osiadały
po zacienionych stronach drzew i gorączkowo naradzały się nad strategią na
nieplanowane egipskie ciemności. Słońce najwyraźniej przesadziło z
ekstrawagancją wyboru i motylom nie chciało się nawet trzepotać skrzydełkami w
tonacji ogryzionej z większości kolorów.
-
Faktycznie – mruknęła Iza – trzeba być czarną pumą, żeby stawać na piknik w tak
ekstremalnych warunkach.
Wyjęła
z sakwy sztandarową kanapkę korporacyjną z wieczystą gwarancją świeżości i jazzowo
chybotała się w rytm końskiego swingu, rezygnując z postoju, kiedy od zaplecza
nadciągnął mocno już spóźniony Czas. Nie był zbyt uprzejmy i chyba wciąż miał
za złe Autorowi, gwałtu na ciele, bo mełł w zębach klątwy tak straszne, że
ponadczasowe. Gdzieś TAM – świat trwał i oczekiwał od niego przyszłości! A on
tymczasem dopiero mknie przez nieużytki dzielące Stolicę od Bierutowa. Ożesz
ty!
-
Byłabym głupią siksą, gdybym nie skorzystała z okazji – Izyda potrafiła wyrażać
się jak na wiejskim weselu, ale wolała nie przyznawać się, gdzie nabyła tę
frapującą umiejętność i błyskawicznie wróciła w tonację bon tonu. – Wybacz
koniku, że cię błyskawicznie opuszczę. Poczekaj tu na mnie proszę. I nie
przejedz się zieleniną, która chyba wszędzie tu się panoszy. Oby słońce było ci
bardziej przychylne. Jak to brzmiało? Ożesz ty! Warto przyswoić. Będzie jak
znalazł zanim opowieść powróci na łono stolicy.
Kończąc
naukę klątwy już wyjmowała stopy ze strzemion, by skoczyć. Spadła na kark
Czasu, jak harpia. Jak skrytobójca. Jak wyrzucony z okna samolotu termos z kawą
zbyt zimną, aby chcieć ją wypić.
-
Jauć! – wrzasnął Czas, gdy poczuł na grzbiecie skromne kilogramy spoconego
gościa.
Chciał
coś dodać, ale chyba właśnie wtedy Izyda zarzuciła mu prymitywne wędzidło w pysk.
-
Pasek od damskiej torebki? (Autor przeprasza, jeśli przekład nie był
doskonały, gdyż w naturze brzmiało to z mniej więcej: „aaeek o alej oeiii!” i
nie była to zasługa chwilowej prędkości wiatru wstecznego) – Czas nie potknął
się jedynie dlatego, że zapomniał języka w gębie i o nogach nie myślał nawet
podświadomie, a one poradziły sobie z wściekłym patataj, czy tik-tak
podkręconym na maksymalne obroty. Pejzaż sprzyjał. Był w miarę gładki i wolny
od króliczych nor. – Oo eee? (co jest?)
-
Ruszaj się malutki – zawołała wesoło Izyda ściskając Czasowi boczki kolanami –
przyszłość czeka na nas. Ihhaahha!
-
O Bezwzględna! Indianka mnie dosiadła! A one potrafią ujeździć wiatr i śmierć
nawet, a co dopiero konika! (Autor pozwoli sobie pominąć wersję oryginalną,
żeby nie zużyć zbyt wielu samogłosek nadaremno. Napomknie jedynie, że nieważne
kim się czujesz – z wędzidłem w pysku i Ihhaahha nad uszami – musisz być
konikiem. Każdy tatuś zna to doskonale, a Czas miał nieskończenie wiele więcej
okazji, by zaznać rutyny).
Pejzaż
nieco się rozmazywał od prędkości, co w szaro-czarnym umaszczeniu przypominało
podróż okropnie długim szybem windy BEZ WINDY. Izyda była twarda i powstrzymała
objawy choroby lokomocyjnej. Czas powstrzymał się od słów, bo z wątłą Indianką
na grzbiecie wolał chwilowo nie polemizować. Z puszystą tym bardziej.
Zresztą!
Podróż nie powinna trwać długo. Czas zasuwał jakby miał w pupie motorek. Zanim
Izyda oswoiła się z lękiem, że w takim towarzystwie zmarszczki na jej gładkiej
buzi są zaledwie kwestią mrugnięcia okiem, a cellulit już się lubieżnie rozpełza
po całej skórze… Powstrzymała się od mrugnięcia! Skutecznie. Zanim oczy jej
wyschły z wysiłku, byli na miejscu. Zsiadała z wierzchowca u
koniowiązu z miną znudzoną, jakby przyjechała do kiosku po paczkę papierosów
bez filtra, prezerwatywy i szmatławiec
poranny, który kupuje od lat, zanim wstąpi do piekarni po ciepłe bułeczki.
-
Uff – Czas sapnął tylko raz i czmychnął daleko od Izydy – Przed wariatami
strzeż mnie Bezwzględna!
-
Ty też nie potrafisz zdobyć się na odrobinę oryginalności? – Konieczność odparła
namolny atak modłów wyraźnie zniesmaczona.
-
Pa koniku! - Izyda zawiesiła torebkę na ramię i puściła za zadem Czasu całusa
oraz perskie oczko. – Mam nadzieję, że wracamy razem?
Czas
udawał, że nie słyszy, co było szaleńczo trudne, gdyż zmierzali do tej samej
Gospody Pod (nie wiedzieć czemu) Trzecim Zębem. Chciał przeczekać, więc
zatrzymał się przed witryną kowala i studiował z namaszczeniem promocje na
kowadła (kup dwa, a podkuję przód konia gratis) i reklamowany w tym sezonie szczyt
mody olimpijskiej – oszczepy wyważone indywidualnie do wagi i zasięgu ramion przyszłych
olimpijczyków.
Izyda
kopniakiem (skąd znała zwyczaje z pogranicza Dzikiego Zachodu?) wepchnęła do
karczmy tuman świeżego powietrza, wyduszając z wnętrza pulchnego cumulusa
formowanego pracowicie przez ostatni tydzień przez tambylców.
-
Pani wybaczy – bąknął zaskoczony cumulus, przedzierając się obok Izy na środek
gościńca, gdzie rozpłynął się w powietrzu.
-
Khy, khy – Czas najwyraźniej zachłysnął się skondensowanym aromatem.
-
Szanowanko – swobodnie odkłoniła się Iza i wkroczyła.
PS.
Szanowny Czytelniku. Jeśli KOBIETA, zamiast po prostu WEJŚĆ - WKRACZA, to znak,
że najwyższa pora budzić Historię.
-
Ale Historia… - zza kotary rozległ się zmęczony czuwaniem głos Anonima
-
Milcz łobuzie, kiedy do mnie mówisz! – Autor nie był zdolny w damskim
towarzystwie przytoczyć dokładniej riposty, jaką poskromił Anonima. Ale był do
bólu skuteczny. Uwierzcie. I zacnie pasowałby do knajpianego chóru zwoływanego
spontanicznie przed świtem spośród jeszcze żywych.
-
Jest! – zaszemrała plotka, aż spod sufitu zerwały się na wpół śnięte gołębie
zdobywające tam patynę, a z grafik wiszących na ścianach smętnie osypał się
kurz.
-
Jestem – odparła rezolutnie Izyda. - I co?
Talent
do smalltoku zbiorowej plotki chyba właśnie zdechł na podłodze, zduszony
wieloma parami gumofilców z bardzo starego katalogu Korporacji. Tylko barman
ścierał olimpijskie kręgi pozostawione na blacie przez dopiero co wychlane
kufle. Precyzując wypowiedź, w obliczu zaistniałej drobnej luki konwersacyjnej:
mokra ściera w rozmiarze XXL zatoczyła nerwowy łuk zgaszony dłonią Katarzyny
Wielkiej! Pierwszej Po. Po kim, to już lepiej nie wnikać, ale i tak każdy
domyśla się podskórnie, że Większe Ryby ZDARZAJĄ się każdemu.
-
Cześć – Izyda czuła się Pod Trzecim(?) Zębem jak RYBA w wodzie i wskazując
głową wstecz zapytała – Oni tak zawsze?
-
Nigdy – wzruszyła ramionami Katarzyna – Dawno nie widzieli obcej, to ich skutecznie
zatkało. Wreszcie. Kaśka jestem. Czego się napijesz?
-
Czegoś innego. Nie chcę się fraternizować. Izyda. Jadę od Stolicy.
-
Czyli plotka nie kłamała?
-
Ooo.. Wyprzedziła mnie? Zdawało mi się, że podróżuję z prądem. Cóż. To uczy
pokory. Nie kłamała.
-
W takim razie zapraszam do mnie. Mieszkam nad karczmą, bo tak najwygodniej.
-
Dopóki ktoś, w pijanym widzie, nie puści czerwonego kura… - mruknęła Izyda, ale
zaproszenie przyjęła bez mrugnięcia okiem (chyba nadal miała drobne obawy że
lada moment dogonią ją zmarszczki i celulit)
-
Przestań! – Czas poczuł się chyba zawstydzony – nie zrobię ci nic, czego sama
sobie nie zrobiłabyś pierwej malutka… Zaskoczyłaś mnie i tyle. A to nie zdarza
się co dzień.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz