wtorek, 22 listopada 2022

Co koń wyskoczy.

 

Po drugiej stronie Pól Pasikoników monotonnie czerwone ptaki umilały wędrowcy podróż. Izyda postanowiła rozkoszować się ciepłem czarnego słońca i cieniami, które spadając z drzew tworzyły w trawie niemal pluszowe kleksy, szare miraże, naśladujące stworzenia trudne do wymyślenia innym sposobem. Dlatego jechała bez pospiechu nazywając co bardziej fikuśne figury i cieszyła się aromatem łąk nad którymi uwijały się nieco naburmuszone barwą dnia trzmiele i mnóstwo skrzydlatych rzeczy jeszcze od nich mniejszych. Tylko motyle stadami osiadały po zacienionych stronach drzew i gorączkowo naradzały się nad strategią na nieplanowane egipskie ciemności. Słońce najwyraźniej przesadziło z ekstrawagancją wyboru i motylom nie chciało się nawet trzepotać skrzydełkami w tonacji ogryzionej z większości kolorów.

 

- Faktycznie – mruknęła Iza – trzeba być czarną pumą, żeby stawać na piknik w tak ekstremalnych warunkach.

 

Wyjęła z sakwy sztandarową kanapkę korporacyjną z wieczystą gwarancją świeżości i jazzowo chybotała się w rytm końskiego swingu, rezygnując z postoju, kiedy od zaplecza nadciągnął mocno już spóźniony Czas. Nie był zbyt uprzejmy i chyba wciąż miał za złe Autorowi, gwałtu na ciele, bo mełł w zębach klątwy tak straszne, że ponadczasowe. Gdzieś TAM – świat trwał i oczekiwał od niego przyszłości! A on tymczasem dopiero mknie przez nieużytki dzielące Stolicę od Bierutowa. Ożesz ty!

 

- Byłabym głupią siksą, gdybym nie skorzystała z okazji – Izyda potrafiła wyrażać się jak na wiejskim weselu, ale wolała nie przyznawać się, gdzie nabyła tę frapującą umiejętność i błyskawicznie wróciła w tonację bon tonu. – Wybacz koniku, że cię błyskawicznie opuszczę. Poczekaj tu na mnie proszę. I nie przejedz się zieleniną, która chyba wszędzie tu się panoszy. Oby słońce było ci bardziej przychylne. Jak to brzmiało? Ożesz ty! Warto przyswoić. Będzie jak znalazł zanim opowieść powróci na łono stolicy.

 

Kończąc naukę klątwy już wyjmowała stopy ze strzemion, by skoczyć. Spadła na kark Czasu, jak harpia. Jak skrytobójca. Jak wyrzucony z okna samolotu termos z kawą zbyt zimną, aby chcieć ją wypić.

 

- Jauć! – wrzasnął Czas, gdy poczuł na grzbiecie skromne kilogramy spoconego gościa.

 

Chciał coś dodać, ale chyba właśnie wtedy Izyda zarzuciła mu prymitywne wędzidło w pysk.

 

- Pasek od damskiej torebki? (Autor przeprasza, jeśli przekład nie był doskonały, gdyż w naturze brzmiało to z mniej więcej: „aaeek o alej oeiii!” i nie była to zasługa chwilowej prędkości wiatru wstecznego) – Czas nie potknął się jedynie dlatego, że zapomniał języka w gębie i o nogach nie myślał nawet podświadomie, a one poradziły sobie z wściekłym patataj, czy tik-tak podkręconym na maksymalne obroty. Pejzaż sprzyjał. Był w miarę gładki i wolny od króliczych nor. – Oo eee? (co jest?)

 

- Ruszaj się malutki – zawołała wesoło Izyda ściskając Czasowi boczki kolanami – przyszłość czeka na nas. Ihhaahha!

 

- O Bezwzględna! Indianka mnie dosiadła! A one potrafią ujeździć wiatr i śmierć nawet, a co dopiero konika! (Autor pozwoli sobie pominąć wersję oryginalną, żeby nie zużyć zbyt wielu samogłosek nadaremno. Napomknie jedynie, że nieważne kim się czujesz – z wędzidłem w pysku i Ihhaahha nad uszami – musisz być konikiem. Każdy tatuś zna to doskonale, a Czas miał nieskończenie wiele więcej okazji, by zaznać rutyny).

 

Pejzaż nieco się rozmazywał od prędkości, co w szaro-czarnym umaszczeniu przypominało podróż okropnie długim szybem windy BEZ WINDY. Izyda była twarda i powstrzymała objawy choroby lokomocyjnej. Czas powstrzymał się od słów, bo z wątłą Indianką na grzbiecie wolał chwilowo nie polemizować. Z puszystą tym bardziej.

 

Zresztą! Podróż nie powinna trwać długo. Czas zasuwał jakby miał w pupie motorek. Zanim Izyda oswoiła się z lękiem, że w takim towarzystwie zmarszczki na jej gładkiej buzi są zaledwie kwestią mrugnięcia okiem, a cellulit już się lubieżnie rozpełza po całej skórze… Powstrzymała się od mrugnięcia! Skutecznie. Zanim oczy jej wyschły z wysiłku, byli na miejscu. Zsiadała z wierzchowca u koniowiązu z miną znudzoną, jakby przyjechała do kiosku po paczkę papierosów bez filtra, prezerwatywy i szmatławiec poranny, który kupuje od lat, zanim wstąpi do piekarni po ciepłe bułeczki.

 

- Uff – Czas sapnął tylko raz i czmychnął daleko od Izydy – Przed wariatami strzeż mnie Bezwzględna!

 

- Ty też nie potrafisz zdobyć się na odrobinę oryginalności? – Konieczność odparła namolny atak modłów wyraźnie zniesmaczona.

 

- Pa koniku! - Izyda zawiesiła torebkę na ramię i puściła za zadem Czasu całusa oraz perskie oczko. – Mam nadzieję, że wracamy razem?

 

Czas udawał, że nie słyszy, co było szaleńczo trudne, gdyż zmierzali do tej samej Gospody Pod (nie wiedzieć czemu) Trzecim Zębem. Chciał przeczekać, więc zatrzymał się przed witryną kowala i studiował z namaszczeniem promocje na kowadła (kup dwa, a podkuję przód konia gratis) i reklamowany w tym sezonie szczyt mody olimpijskiej – oszczepy wyważone indywidualnie do wagi i zasięgu ramion przyszłych olimpijczyków.

 

Izyda kopniakiem (skąd znała zwyczaje z pogranicza Dzikiego Zachodu?) wepchnęła do karczmy tuman świeżego powietrza, wyduszając z wnętrza pulchnego cumulusa formowanego pracowicie przez ostatni tydzień przez tambylców.

 

- Pani wybaczy – bąknął zaskoczony cumulus, przedzierając się obok Izy na środek gościńca, gdzie rozpłynął się w powietrzu.

 

- Khy, khy – Czas najwyraźniej zachłysnął się skondensowanym aromatem.

 

- Szanowanko – swobodnie odkłoniła się Iza i wkroczyła.

 

PS. Szanowny Czytelniku. Jeśli KOBIETA, zamiast po prostu WEJŚĆ - WKRACZA, to znak, że najwyższa pora budzić Historię.

 

- Ale Historia… - zza kotary rozległ się zmęczony czuwaniem głos Anonima

 

- Milcz łobuzie, kiedy do mnie mówisz! – Autor nie był zdolny w damskim towarzystwie przytoczyć dokładniej riposty, jaką poskromił Anonima. Ale był do bólu skuteczny. Uwierzcie. I zacnie pasowałby do knajpianego chóru zwoływanego spontanicznie przed świtem spośród jeszcze żywych.

 

- Jest! – zaszemrała plotka, aż spod sufitu zerwały się na wpół śnięte gołębie zdobywające tam patynę, a z grafik wiszących na ścianach smętnie osypał się kurz.

 

- Jestem – odparła rezolutnie Izyda. - I co?

 

Talent do smalltoku zbiorowej plotki chyba właśnie zdechł na podłodze, zduszony wieloma parami gumofilców z bardzo starego katalogu Korporacji. Tylko barman ścierał olimpijskie kręgi pozostawione na blacie przez dopiero co wychlane kufle. Precyzując wypowiedź, w obliczu zaistniałej drobnej luki konwersacyjnej: mokra ściera w rozmiarze XXL zatoczyła nerwowy łuk zgaszony dłonią Katarzyny Wielkiej! Pierwszej Po. Po kim, to już lepiej nie wnikać, ale i tak każdy domyśla się podskórnie, że Większe Ryby ZDARZAJĄ się każdemu.

 

- Cześć – Izyda czuła się Pod Trzecim(?) Zębem jak RYBA w wodzie i wskazując głową wstecz zapytała – Oni tak zawsze?

 

- Nigdy – wzruszyła ramionami Katarzyna – Dawno nie widzieli obcej, to ich skutecznie zatkało. Wreszcie. Kaśka jestem. Czego się napijesz?

 

- Czegoś innego. Nie chcę się fraternizować. Izyda. Jadę od Stolicy.

 

- Czyli plotka nie kłamała?

 

- Ooo.. Wyprzedziła mnie? Zdawało mi się, że podróżuję z prądem. Cóż. To uczy pokory. Nie kłamała.

 

- W takim razie zapraszam do mnie. Mieszkam nad karczmą, bo tak najwygodniej.

 

- Dopóki ktoś, w pijanym widzie, nie puści czerwonego kura… - mruknęła Izyda, ale zaproszenie przyjęła bez mrugnięcia okiem (chyba nadal miała drobne obawy że lada moment dogonią ją zmarszczki i celulit)

 

- Przestań! – Czas poczuł się chyba zawstydzony – nie zrobię ci nic, czego sama sobie nie zrobiłabyś pierwej malutka… Zaskoczyłaś mnie i tyle. A to nie zdarza się co dzień.

***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz