Wracaliśmy
nocami, kiedy wróg zasypiał. Budziliśmy kobiety, albo delikatnie rozsuwaliśmy
im uda. Niechby przez sen, płodziliśmy na wygnaniu kozaków, którzy nas
pomszczą. Za dwadzieścia, może trzydzieści lat. Przed brzaskiem całowaliśmy wystające
spod kołdry stopy, ukradkiem sięgając po mundur i biegliśmy do samolotów, aby
przed wschodem słońca stanąć w okopach.
Śpiące
miasto drżało podkutymi buciorami i szczękiem broni tłukącej o hełm i plecak z
granatami. Ukryte pod kamizelką kuloodporną, drzemały nadzieje. Że jutro znów przylecimy,
by szorstką od twardej służby ręką sięgnąć wysoko między kolana nawykłe do
poświęceń.
Komu
dopisało szczęście, śpiewał już kołysanki nienarodzonemu. Inni zawzięcie próbowali, póki życie
trwało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz