czwartek, 3 listopada 2022

Niejednomyślność miejsca, a czasami i czasu.

Bezwzględna Konieczność raczyła się właśnie kiszką ziemniaczaną pod kieliszeczek (niepierwszy) księżycówki. Zawsze była wyrafinowana i w świecie bez księżyca swobodnie zamówiła księżycówkę w jedynie słusznej liczbie dwóch na głowę (nikt dotąd nie śmiał przy tym wspomnieć, że głów miała więcej niż dwie, a każda wściekle spragniona). Józef właśnie poszukiwał ofiary, a raczej ofiarnego stołu, z którego również dziś bezwstydnie zamierzał skorzystać. Struny głosowe Józefa przestały protestować wiele parzystych lat temu na niegodne traktowanie i ze zrezygnowanym spokojem czekały na przewidywalny rozwój sytuacji i akt pierwszy dramatu pisanego wygasłym wspomnieniem i rodzącym się pragnieniem nosiciela wspomnienia. Czwartkowy wieczór cichutko zakwitał fioletem podwójnej komety nad gospodą o niewytłumaczalnej nazwie: „Trzy Zęby”.

***

 

Smoki zamieniły się miejscami, żeby ten zmarły na Zachodzie mógł pójść spać, a zmarły na Wschodzie mógł rozprostować marzenia i zaktualizować światopogląd w świetle brutalnie skwierczącej gwiazdy – dziś płomiennorudej z tajemniczych pobudek. Rudy świt nastał nad półświatem pełnym miast i miasteczek. Wioski gasły w fioletowych mrzonkach nocy. Smoki – wymarłe gady mezozoiczne, z wątrobami zamienionymi w pokłady ropy naftowej, którą Ignacy był łaskaw odkryć jakieś dwieście lat wstecz i wydestylować z niej światło widzialne ujarzmione. Nie był tyranem. Światło zapakował do szklanego słoja i dołożył lusterko, żeby mogło się przyglądać i kraśnieć z dumy. A kiedy światło patrzyło na siebie z zachwytem – ludzie oddychali z ulgą, bo fiolet był zaiste upiorny i każda zmiana była zmianą na lepsze.

 

Wieszczka Jolanta mieszkająca pod lasem na południe od Urwiska Wiedźm przepowiadała konieczność wynalezienia przynajmniej jednej liczby większej od dwóch, co mogłoby odmienić nocne losy Podzielonego Świata – wszak gdzieś tam, w mrokach Wszechkosmosu, krążyły przezornie schwytane na smocze lasso kolejne komety, spragnione by dołączyć do widma zbiorowego koszmaru nocy. Jolanta nie była skromną wieszczką i jak już przepowiadała – to z rozmachem. Nie cofała się przed trudem, ani nie poprzestawała na małym. Ona WIEDZIAŁA – w otchłaniach Praoceanu kosmicznego pływały niewidzialne komety w jeszcze większej liczbie niż nieznane dotąd liczby. Może nawet dwakroć po dwa razy trzeba liczb odkryć, aby spełnił się słodki sen pod niebem pełnym nagich gwiazd? I koniecznie tabliczkę mnożenia. Najlepiej wraz z tabliczką czekolady na osłodę po prawdopodobnej wpadce arytmetycznej i łabędzioszyjej dwói w dzienniczku sukcesów matematycznych.

 

Boro (przypomnę istotom partnerującym niechętnie panu Alzheimerowi – administrator Wieży Oświecenia, który z przyczyn politycznych wyruszy po poniedziałkowym śniadaniu na nieznośną i pełną trudów wyprawę po Józefa kuternogę do Bierutowa) przewracał się na lewy bok, a kolacja wzywana nieuchronnie przez grawitację przemieszczała się w stronę jądra Podwójnego Świata z prędkością znaną wyłącznie gastrologom i fizykom – czyli w tym szczególnym momencie życia Boro – nikomu. Czkawka spowodowana nowiną mającą długotrwale zaburzyć cykl jego życia i nieuchronność zesłania minęła zaledwie dwie chwile temu. Arek nie grzeszył empatią, choć starał się dyplomatycznie podkreślić strategiczną wartość misji i chwałę niewątpliwą przypisaną wszystkim, którzy przeżyją. Szczególnie okrasił słowami bezwzględną konieczność (Bezwzględna Konieczność w tym właśnie czasie poczuła lekkie parcie na pęcherz, a czas poczuł się wezwany do działania) powrotu – którą pamięta nawet półgłówek po lekkim śniadaniu i głębokim namyśle. Wieści o dotarciu tam mają mierzalną wartość dopiero, gdy śmiałek powróci do tutaj! Kpił? Może, ale sen zerwał niezaprzeczalnie.

 

Król Leon również leżał w łóżku z pluszową koroną na skroniach i w szlafroczku we wschodnie smoki i fikuśne, świecące lampiony ozdobione mantrami wspomagającymi medytacje, lewitacje i degradacje. Od szpiega wiedział już o misji Boromira i bezbłędnie rozpoznał Palec Wielkiego Mędrca z Domu Filozofów sprawnie okraszający skład ekspedycji piętnem posiadanej władzy.

 

- Ot, łotrzyk – uśmiechnął się tak złośliwie, że aż mu korona się przekrzywiła, łaskocząc w ucho – Próbuje naruszyć równowagę Domu. Już ja mu dam popalić na jutrzejszej audiencji!

 

Szpieg już rozwieszał plotkę po zaprzyjaźnionych zakamarkach pałacu i tajemnicą poliszynela starannie powlekał królewską myśl – Arek musi dołączyć do wyprawy wraz z Pankracym (w Domu Filozofów, z przyczyn powszechnie przewidywalnych nazywany był Panem). Kreatywność absolutnie musi zostać zrekompensowana statecznym konserwatyzmem. Król oczywiście okaże zdumienie i z wyraźnym niepokojem zgodzi się ze zmasowanym atakiem dworskich doradców politycznych. Stary Richelieu (poprzedni władca Miasta i Półświata, zanim skrycie zdechł w mękach dwa piętra poniżej najniższej znanej ogółowi kondygnacji pałacu) mawiał, że rządzić należy tak, żeby ktoś inny dźwigał brzemię konsekwencji podjętych decyzji. Leon przytulił przedśmiertną myśl Richelieu i ucórkowił ją, przycinając jedynie tyle, ile wymagał dworski sznyt wiatru zmian. Król Jan śmiał się z tej idei niemal przy każdym spotkaniu, choć sam przyznawał, że sentencja jest więcej niż urocza. Od tamtej pory również zamiast zabierać głos – wpatruje się w oczy donosicieli, stronników i przeciwników – samym spojrzeniem napuszczając ich na siebie, ku poprawie wentylacji ciał wszelkich zaproszonych wielmożów dyszących z wysiłku, by zaspokoić królewskie oczekiwania. Zabawa przedniej maści – patrzeć jak szczury się pocą w zachwyconym wzroku szukając aprobaty dla wysławianych głupot.

 

Zbiorowe ciało dworskie zawiązywało sojusze, poddawało się silniejszym i siłą brało słabszych. Każdej nocy sypialniane potyczki przemodelowywały dworską topologię wpływów i zaburzały minioną hierarchię. Stękanie pokonanych i okrzyki tryumfu zwycięzców niosły się niezbornym chórem po pustych korytarzach pałacu trącając fioletową ciemność tak różnymi uczuciami, jak tylko się da. Ciemność znosiła to z pogardliwą godnością. Nietykalnym (przynajmniej chwilowo) był jedynie bezpłodny i bezpłciowy szambelan dworu o wiele mówiącym imieniu Ono – brzmienie imienia nie uległo wpływom Domu Filozofów – naprawdę nazywało się szambelana Ono, który ku własnemu utrapieniu każdego dnia moczył bieliznę, nie mogąc zdecydować, czy komnata pod trójkątnym wezwaniem jest właściwym miejscem dla fizjologii Ono, czy też powinien nawigować na azymut kółeczka. Leon z właściwym sobie wdziękiem wielokrotnie oddalił petycję, aby dla Ono wybudować komnatę z kwadracikiem i z przerażeniem dziwił się jak wilgotną jest odzież Ono. I nieco brzydko pachnącą… Tylko król mógł mieć indywidualną komnatę na rozstanie się z efektami przemiany materii. Nikt więcej. To przywilej króla piechotą chadzać – tak głosiła jedna z plotek, których autora nie udało się odnaleźć nawet królewskiemu szpiegowi – Leon prywatnie podejrzewał jednego ze smoków o tak wyrafinowaną ideę, jednak publicznie nie zdradzał się z tą opinią.

***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz