Bezwzględna
Konieczność raczyła się właśnie kiszką ziemniaczaną pod kieliszeczek
(niepierwszy) księżycówki. Zawsze była wyrafinowana i w świecie bez księżyca
swobodnie zamówiła księżycówkę w jedynie słusznej liczbie dwóch na głowę (nikt
dotąd nie śmiał przy tym wspomnieć, że głów miała więcej niż dwie, a każda
wściekle spragniona). Józef właśnie poszukiwał ofiary, a raczej ofiarnego
stołu, z którego również dziś bezwstydnie zamierzał skorzystać. Struny głosowe Józefa
przestały protestować wiele parzystych lat temu na niegodne traktowanie i ze
zrezygnowanym spokojem czekały na przewidywalny rozwój sytuacji i akt pierwszy
dramatu pisanego wygasłym wspomnieniem i rodzącym się pragnieniem nosiciela
wspomnienia. Czwartkowy wieczór cichutko zakwitał fioletem podwójnej komety nad
gospodą o niewytłumaczalnej nazwie: „Trzy Zęby”.
***
Smoki
zamieniły się miejscami, żeby ten zmarły na Zachodzie mógł pójść spać, a zmarły
na Wschodzie mógł rozprostować marzenia i zaktualizować światopogląd w świetle
brutalnie skwierczącej gwiazdy – dziś płomiennorudej z tajemniczych pobudek.
Rudy świt nastał nad półświatem pełnym miast i miasteczek. Wioski gasły w
fioletowych mrzonkach nocy. Smoki – wymarłe gady mezozoiczne, z wątrobami
zamienionymi w pokłady ropy naftowej, którą Ignacy był łaskaw odkryć jakieś
dwieście lat wstecz i wydestylować z niej światło widzialne ujarzmione. Nie był
tyranem. Światło zapakował do szklanego słoja i dołożył lusterko, żeby mogło
się przyglądać i kraśnieć z dumy. A kiedy światło patrzyło na siebie z
zachwytem – ludzie oddychali z ulgą, bo fiolet był zaiste upiorny i każda
zmiana była zmianą na lepsze.
Wieszczka
Jolanta mieszkająca pod lasem na południe od Urwiska Wiedźm przepowiadała
konieczność wynalezienia przynajmniej jednej liczby większej od dwóch, co
mogłoby odmienić nocne losy Podzielonego Świata – wszak gdzieś tam, w mrokach
Wszechkosmosu, krążyły przezornie schwytane na smocze lasso kolejne komety,
spragnione by dołączyć do widma zbiorowego koszmaru nocy. Jolanta nie była
skromną wieszczką i jak już przepowiadała – to z rozmachem. Nie cofała się
przed trudem, ani nie poprzestawała na małym. Ona WIEDZIAŁA – w otchłaniach
Praoceanu kosmicznego pływały niewidzialne komety w jeszcze większej liczbie
niż nieznane dotąd liczby. Może nawet dwakroć po dwa razy trzeba liczb odkryć,
aby spełnił się słodki sen pod niebem pełnym nagich gwiazd? I koniecznie
tabliczkę mnożenia. Najlepiej wraz z tabliczką czekolady na osłodę po prawdopodobnej
wpadce arytmetycznej i łabędzioszyjej dwói w dzienniczku sukcesów
matematycznych.
Boro
(przypomnę istotom partnerującym niechętnie panu Alzheimerowi – administrator
Wieży Oświecenia, który z przyczyn politycznych wyruszy po poniedziałkowym śniadaniu
na nieznośną i pełną trudów wyprawę po Józefa kuternogę do Bierutowa) przewracał
się na lewy bok, a kolacja wzywana nieuchronnie przez grawitację przemieszczała
się w stronę jądra Podwójnego Świata z prędkością znaną wyłącznie gastrologom i
fizykom – czyli w tym szczególnym momencie życia Boro – nikomu. Czkawka
spowodowana nowiną mającą długotrwale zaburzyć cykl jego życia i nieuchronność
zesłania minęła zaledwie dwie chwile temu. Arek nie grzeszył empatią, choć
starał się dyplomatycznie podkreślić strategiczną wartość misji i chwałę
niewątpliwą przypisaną wszystkim, którzy przeżyją. Szczególnie okrasił słowami bezwzględną
konieczność (Bezwzględna Konieczność w tym właśnie czasie poczuła lekkie parcie
na pęcherz, a czas poczuł się wezwany do działania) powrotu – którą pamięta
nawet półgłówek po lekkim śniadaniu i głębokim namyśle. Wieści o dotarciu tam
mają mierzalną wartość dopiero, gdy śmiałek powróci do tutaj! Kpił? Może, ale
sen zerwał niezaprzeczalnie.
Król
Leon również leżał w łóżku z pluszową koroną na skroniach i w szlafroczku we
wschodnie smoki i fikuśne, świecące lampiony ozdobione mantrami wspomagającymi
medytacje, lewitacje i degradacje. Od szpiega wiedział już o misji Boromira i
bezbłędnie rozpoznał Palec Wielkiego Mędrca z Domu Filozofów sprawnie okraszający
skład ekspedycji piętnem posiadanej władzy.
-
Ot, łotrzyk – uśmiechnął się tak złośliwie, że aż mu korona się przekrzywiła, łaskocząc
w ucho – Próbuje naruszyć równowagę Domu. Już ja mu dam popalić na jutrzejszej
audiencji!
Szpieg
już rozwieszał plotkę po zaprzyjaźnionych zakamarkach pałacu i tajemnicą
poliszynela starannie powlekał królewską myśl – Arek musi dołączyć do wyprawy
wraz z Pankracym (w Domu Filozofów, z przyczyn powszechnie przewidywalnych
nazywany był Panem). Kreatywność absolutnie musi zostać zrekompensowana
statecznym konserwatyzmem. Król oczywiście okaże zdumienie i z wyraźnym niepokojem
zgodzi się ze zmasowanym atakiem dworskich doradców politycznych. Stary
Richelieu (poprzedni władca Miasta i Półświata, zanim skrycie zdechł w mękach
dwa piętra poniżej najniższej znanej ogółowi kondygnacji pałacu) mawiał, że rządzić
należy tak, żeby ktoś inny dźwigał brzemię konsekwencji podjętych decyzji. Leon
przytulił przedśmiertną myśl Richelieu i ucórkowił ją, przycinając jedynie
tyle, ile wymagał dworski sznyt wiatru zmian. Król Jan śmiał się z tej idei
niemal przy każdym spotkaniu, choć sam przyznawał, że sentencja jest więcej niż
urocza. Od tamtej pory również zamiast zabierać głos – wpatruje się w oczy
donosicieli, stronników i przeciwników – samym spojrzeniem napuszczając ich na
siebie, ku poprawie wentylacji ciał wszelkich zaproszonych wielmożów dyszących
z wysiłku, by zaspokoić królewskie oczekiwania. Zabawa przedniej maści –
patrzeć jak szczury się pocą w zachwyconym wzroku szukając aprobaty dla
wysławianych głupot.
Zbiorowe
ciało dworskie zawiązywało sojusze, poddawało się silniejszym i siłą brało
słabszych. Każdej nocy sypialniane potyczki przemodelowywały dworską topologię
wpływów i zaburzały minioną hierarchię. Stękanie pokonanych i okrzyki tryumfu
zwycięzców niosły się niezbornym chórem po pustych korytarzach pałacu trącając
fioletową ciemność tak różnymi uczuciami, jak tylko się da. Ciemność znosiła to
z pogardliwą godnością. Nietykalnym (przynajmniej chwilowo) był jedynie
bezpłodny i bezpłciowy szambelan dworu o wiele mówiącym imieniu Ono – brzmienie
imienia nie uległo wpływom Domu Filozofów – naprawdę nazywało się szambelana
Ono, który ku własnemu utrapieniu każdego dnia moczył bieliznę, nie mogąc zdecydować,
czy komnata pod trójkątnym wezwaniem jest właściwym miejscem dla fizjologii Ono,
czy też powinien nawigować na azymut kółeczka. Leon z właściwym sobie wdziękiem
wielokrotnie oddalił petycję, aby dla Ono wybudować komnatę z kwadracikiem i z
przerażeniem dziwił się jak wilgotną jest odzież Ono. I nieco brzydko pachnącą…
Tylko król mógł mieć indywidualną komnatę na rozstanie się z efektami przemiany
materii. Nikt więcej. To przywilej króla piechotą chadzać – tak głosiła jedna z
plotek, których autora nie udało się odnaleźć nawet królewskiemu szpiegowi –
Leon prywatnie podejrzewał jednego ze smoków o tak wyrafinowaną ideę, jednak
publicznie nie zdradzał się z tą opinią.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz