Żyło się, żeby grać w piłkę. Każde popołudnie, każda wolna sobota, czy niedziela. Książki szły precz i musiały ustawić się w kolejce, bo przecież kto pierwszy, ten będzie grał na lepszym boisku, a spóźnialscy będą się męczyć szukając wolnego placu. Szczęście sprzyja pasjonatom, więc jakieś renomowane liceum na swoich gruntach wybudowało coś na czym ćwiczyć mieli uczniowie podczas lekcji WF. Po południu teren świecił pustką, a wystarczyło przeskoczyć płot, z czasem, w betonowym ogrodzeniu zaczęły pojawiać się dziury na tyle spore, że zdarzało się tam przyjść nawet paniom z wózkiem. Dwurzędowe trybuny, boisko do ręcznej i drugie do siatkówki, parę drzew i wysokie mury za bramkami stwarzały warunki więcej niż idealne, jeśli już udało się zdobyć piłkę. Graliśmy każdego dnia, nawet w deszczu, czy w trzydziestostopniowym skwarze. Zwyczajowo grało się do pierwszej krwi – gdy ktoś doznał kontuzji, była przerwa, a drugą połowę grało się dopóki było widać piłkę.
Na trybunach zaczęła się pojawiać ONA. Zawsze z książką, rzadko podnosiła wzrok, by kibicować komuś z nas. Starsza o rok ode mnie, więc dojrzalsza o jakieś dziesięć. Przychodziła, czytała, zerknęła na jednego czy drugiego, w końcu okazało się, że jednak na Drugiego, który trochę wstydził się chyba, że dziewczyna przychodzi po niego i razem wracają, czy raczej razem gdzieś idą. Nieważne. I tak nikt z nią nie rozmawiał, a ona nie była zainteresowana nawiązywaniem znajomości. Siedziała, czytała, odchodziła z Drugim. I tyle.
Któregoś dnia padłem ofiarą perfidnego kopniaka i wywaliłem się jak długi. Przerwa okazała się zbyt krótką, żebym wrócił do gry, więc siadłem na trybunie obok niej. Zaczęliśmy rozmawiać, bo czytała dużo i niektóre z tytułów były mi znane. Nim skończyła się druga połowa, byliśmy już znajomymi. Ba! Chodziliśmy do jednej szkoły. Ja do technikum, ona do zawodówki. Nie zamierzała uczyć się dalej. Chciała znaleźć pracę, gdy tylko skończy szkołę i nie marnować życia na siedzenie w ławce. Nie rozumiałem jej, ale byłem szczeniakiem, który chciał tylko kopać piłkę, a ona miała już gotowy pomysł na życie.
Po tamtym spotkaniu zaczęliśmy wymieniać uwagi, w szkole, albo na boisku. Drugi nie przychodził zawsze, ona bywała chyba częściej. Zamiast iść do parku, siedziała na trybunach. Bliżej domu, otoczona ludźmi, którzy kojarzyli ją jako SWOJĄ – swoją, znaczy nie obcą, a kimś, kogo w razie potrzeby trzeba bronić, choćby za cenę krwi – najlepiej krwi napastnika oczywiście. Któregoś dnia przyznała się, że jej wymarzone życie jest całkiem malutkie. Chce skończyć zawodówkę, zacząć pracę, wyjść za mąż i mieć dzieci. Po prostu. Bez żadnych szaleństw. Mąż? Byle nie pił – tak mi powiedziała – byle nie pił i był w miarę inteligentny, a wtedy ona z nim zawsze się dogada. Zaskoczyła mnie tak, że nic mądrego już nie powiedziałem, a chwilę później skończyło się granie, szkoła i całodzienne boiskowe spotkania.
Widywałem ją od przypadku do przypadku. Czasem z Drugim. Zawsze uśmiechniętą i zadowoloną z życia. W końcu z wózkiem, w którym kwiliło szczęście i ona kwiliła do tego szczęścia, ledwie świat ponad tym szczęściem widząc. Dopięła swego! Miała wszystko, co sobie wymarzyła. Jak ja trzymałem za nią kciuki, żeby jej się wiodło. Widywałem ją góra dwa razy do roku, najszczęśliwszą na świecie. Z dzieckiem, potem z dwójką, trzeciego pisklęcia nie zobaczyłem. Znikła. I Drugi też znikł. Nie pił, więc żadnej głupoty nie zrobił raczej. Wolę myśleć, że zapracowali sobie na większe szczęście, na domek z ogródkiem, rodzinę która także nie piła. I była wystarczająco inteligentna, żeby nie spieprzyć tego szczęścia.
Pierwszy akapit to trochę o mnie, bo podobne życie było i moim udziałem. Z częścią pozostałą utożsamić się mogę mniej trochę, ale i tak mi się podoba.
OdpowiedzUsuńjej też. i cieszy mnie to niezmiernie, choć pewnie dziś nie poznałbym jej na ulicy.
UsuńI to mi się podoba. Te proste marzenia i prosta realizacja.
OdpowiedzUsuńmalutkie życie, ale zostawiające miejsce na życie i przeżywanie.
UsuńA to, zdaje się, jest najważniejsze.
Usuńwiesz jak miło było ją spotkać taką zadowoloną? stanowiła okruch szczęścia w szarzyźnie, a nie miała ani lekko, ani bogato.
UsuńMam takie wrażenie, jakby ta historia była opowiedziana łyżeczką właśnie, nie wielką chochlą wypełnioną emocjami, tylko delikatnym nabieraniem szczegółów: trochę piachu z boiska, trochę potu, trochę książek na trybunach. To nie jest opowieść o wielkim romansie czy dramatycznym zwrocie, raczej o tym, jak zwyczajność staje się pełna sensu, jeśli patrzy się na nią z czułością. Przypomina mi to trochę Schulza, tę jego zdolność wydobywania z codzienności fragmentów, które pozostają w pamięci dłużej niż same wydarzenia. W tle zostaje echo piłki odbijającej się o mur, a na pierwszym planie dopięta opowieść o szczęściu. I zostaje we mnie pytanie: czy takie „malutkie życie” jest naprawdę mniejsze, czy może po prostu bardziej oswojone, a przez to trudniejsze do zaprzepaszczenia?
OdpowiedzUsuńwiększe życie, to większe kłopoty i wyzwania, a te nigdy nie kończą się bez blizn. ale dorosnąć do tego, by chcieć małego życia? w tak młodym wieku, kiedy świat zdaje się być otwartym?
Usuń