czwartek, 17 listopada 2022

Pod obcym niebem.

 

Izyda skromnie przeczekiwała na marginesie opowieści całe tabuny bohaterów przepychających się w pocie czoła i usiłujących grać pierwsze skrzypce nawet wtedy, kiedy mieli gumowe ucho i słuch muzyczny pierwszego stopnia. Inna sprawa, że niejaki Stradivarius (Bezwzględna Konieczność lekceważyła zapotrzebowanie na odkrycia w dziedzinie instrumentów muzycznych) miał się urodzić dopiero za parę (czyżby dwa?) tysięcy lat. Towarzyszące Izydzie Pasikoniki przeczekiwały równie wytrwale, widząc jak niewzruszenie stoi na krawędzi Pól z umysłem zajętym sprawami najwyższej wagi. W rzeczywistości była to tylko maniera wyniesiona bez zezwolenia Mistrza z Domu Filozofów i zbawienny wpływ świeżego powietrza znad Pól wytrącił ją z letargu. Wykonała krok w przyszłość i zostawiła Pola za sobą. Pasikoniki również. Z nimi kłopotu nie było – rozbiegły się po pastwiskach, bo trawa zieleńsza rosła nie tam, gdzie ją dopiero co wydeptali, na czczo żegnając Izydę.

 

Droga przez pustkowia (we wszystkich słownikach Wszechkosmosu nazywana bezdrożem) stanowiła kolejne herkulesowe wręcz wyzwanie, jednak Izyda miała naturę zbliżoną do stoickiej, lekko podkręconą szczyptą cynizmu.

 

- Skoro Stolica zna Bierutów, to znaczy, że ktoś musiał stamtąd wrócić. Czemu więc ja nie miałabym tam dotrzeć? Szczególnie, kiedy Pola Pasikoników okazały się korporacyjną zasłoną dymną, a nie śmiertelnym zagrożeniem. Podobnie rzecz miała się z nocą – mruknęła jeszcze i ciepłem kolan skłoniła konia do marszu.

 

Szli (choć koń bardziej niż Iza) pół dnia w przeraźliwie nudnym towarzystwie nizinnego pejzażu, na który składały się z grubsza sprawiedliwie: zwodnicza zieleń łąk i niebiański błękit do obłędu eksploatowany od paru (dwóch?) miliardów lat. Słońce było uprzejme zaskoczyć świat pomarańczowym przebraniem i wydawało się parodiować ten zaskakująco lepki owoc z drugiej, nieznanej połowy świata. Nieznane Izie drzewa, słysząc miarowy stukot kopyt, porzucały sąsiedzkie pogawędki i z niesmakiem zajmowały porzucone miejsca w szpalerach, zapewniając zuchwałej podróżniczce cień i świergot czerwonych ptaków ukrywających się skromnie, albo przezornie w wygrzanym listowiu. Dołem przemknęło coś, co samo wolało o sobie nie pamiętać, gdyż nie wyglądało atrakcyjnie, a na dodatek pochodziło z rodu dotychczas niesklasyfikowanego w żadnym nawet najbardziej fantastycznym katalogu zwierząt. Z dziupli wyglądały pisklęta i tylko ryk nadrzewnych drapieżników powstrzymywał je od opuszczenia gniazd. W gęstwinach dojrzewały jeżyny, usiłujące zwabić Izydę na manowce podróży, jednak ta była nieugięta. Szła naprzód (choć koń bardziej) i pociła się pod ostrzałem słonecznych promieni. W jukach przytroczonych do siodła wiozła zapas prowiantu na całą drogę, a termin przydatności przekraczał oczekiwaną długość życia najmarniej o drugie tyle. Nieco gorzej stała z wodą, jednak z nudów, obserwując topografię terenu, wytypowała hipotetyczne akweny zbieżne z azymutem, którym podążała (przy czym koń podążał bardziej). Z pobieżnych wyliczeń wynikało, że przed kolacją i zasłużonym odpoczynkiem powinna osiągnąć przynajmniej dwa spośród podejrzanych o wilgoć miejsc postojowych, więc zamierzała się nie martwić ani na zapas, ani o zapasy.

 

Bezwzględna Konieczność wiedziała wcześniej, że Izyda dotrze (ale koń bardziej) do miejsca postojowego. Ba! Wiedziała, co tam zastanie. Iza musiała poczekać dobre dwie godziny, aż pokona (koń bardziej) drogę, jednak udało się (im). Topografia nie wykazała się w kwestii wody za pierwszym podejrzeniem, ale za drugim poddała się i wepchnęła między kolczaste krzewy rachityczny, pogięty nieludzko strumyk, szemrzący nieco powyżej skali szumu. Popołudnie gęste było już od zmęczenia, gdy Izyda jednogłośnie podjęła decyzję o rozpoczęciu ulubionej fazy podróży, czyli popasu. Koń nie protestował. Izyda, jak każda szanująca się kobieta postanowiła przed kolacją oczyścić ciało i umysł z podróżnych brudów. Rozejrzała się podejrzliwie po okolicy, kazała koniowi się odwrócić i dopiero wtedy zaczęła luzować haftki zbroi, by jej nie narażać na przedwczesną korozję. Strumień wystarczał zaledwie na zatopienie stóp, a i to czynił niechętnie.

 

Narrator przypomina tym, którzy tego potrzebują – najcwańsze cząsteczki wody zawsze siedzą na dnie i z wielkim oporem opuszczają głębiny, choćby je deptać czymś więcej niż grawitacją. Nawet, gdy „coś więcej” jest piękną (nie wspominałem?), nagą (a o tym, to już na pewno) kobietą.

 

Młoda pani filozof zagadkę skutecznej kąpieli rozwiązała w okamgnieniu. Nie mając dość sił, żeby wyrwać z pejzażu i ustawić wertykalnie wystarczający kawałek ruczaju – sama zmieniła położenie względem świata i najzwyczajniej w świecie - położyła się na dnie, pozwalając nurtowi na… hmm… pozwólmy jej bez świadków przeżyć swój „pierwszy raz”, szczególnie, że noc była blisko, a pomarańczowe słońce rudziało pod przemożnym wpływem zbliżającej się fioletowej powodzi.

 

Czas z podejrzaną melancholią usiłował odgadnąć sny pachnącej świeżością kobiety, która po kąpieli, a przed snem, nabrała apetytu wystarczającego na podwójną kanapkę, plus dwa razy podwójne frytki. Każdy świat dysponuje zestawem zajęć, po których apetyt wykracza poza znaną skalę, a dietetycy grzmią i straszą wiecznym potępieniem. Czas co prawda lubował się w liczbach, jednak kalorie nie były jego mocną stroną. Podobnie jak ułamki i tabliczka mnożenia, o którą od dawna apelowała wieszczka Jolanta.

 

Są wieści rozchodzące się w przestrzeni szybciej od myśli i światła. Pod zastanawiającymi się nad własną nazwą „Trzema Zębami” plotka o Nadchodzącej pływała na powierzchni każdego kufla i drapała gardła niesłychaną sensacją.

 

- Samotna pośród Pół Pasikoników. Na pewno jest na skraju wyczerpania, pokiereszowana i nadgryziona tu i ówdzie. Ale ŻYWA! Bezbronna niewiasta uszła przed szarańczą z bezkresu i zmierza ku wsi. Jeśli nie padnie od ran – przybędzie (ale bardziej koń) pojutrze.

 

Byli i tacy, co chcieli jej wyjść naprzeciw, jednak w tej opowieści granice są rozmazane i tak niepewne, że trzeba desperata, aby dla widoku ogryzionej zapewne kobiety narażać się na osobiste uczestnictwo w łańcuchu pokarmowym ciut poniżej szczytu. Jeśli przeżyje – wyjdą jej naprzeciw, kiedy gościniec zadrży od końskiego kopyta tuż za kapliczką na rozstaju.

 

No właśnie – w Bierutowie rozstaje nie są tym, o czym zwykło się myśleć; że pozwolą na alternatywę, chyba, że miałoby nią być filozoficzne - iść, albo nie iść. Bierutowskie rozstaje wiodły jedynie do Kolonii, bo żadnej innej drogi nie było. A rozstajem nazywano lokalnie pewne szczególne miejsce niezbyt gościnnego gościńca położone dwa kroki za kapliczką, skąd jeszcze widać komin karczmy. Krok dalej komin staje się już tylko fantasmagorią podróżnika. Zrozumiałe jest, że w stronę mięsożernych Pól Pasikoników nie wiodła żadna droga – nikt z tubylców nie zamierzał prowokować drapieżników do poszukiwania żeru na jej końcu…

***

6 komentarzy:

  1. "...trzeba desperata, aby dla widoku ogryzionej zapewne kobiety narażać się na osobiste uczestnictwo w łańcuchu pokarmowym ciut poniżej szczytu. Jeśli przeżyje – wyjdą jej naprzeciw..." ot taki współczesny altruizm...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a nie jest tak? dziecko! w taką pogodę psa bym z domu nie wyrzuciła, niech tata śmieci wyniesie!

      Usuń
    2. Przykład z twojego życia wzięty? Pytam, bo podczytując ciebie odnoszę wrażenie, że nie masz zbyt dobrego zdania o kobietach.

      Usuń
    3. nie - to dowcip starszy od węgla chyba.

      Usuń
    4. Znałam ten dowcip, ale takowe z czegoś wynikają, wymyślają je ludzie na podstawie przekonań albo doświadczeń.

      Usuń
    5. nie lubię tłumów. ludzie w stadzie są trudni do zniesienia. w kameralnym gronie jest łatwiej. a płeć nie ma znaczenia. przecież nie każdy kwiatek spotkany trzeba od razu wąchać czy zrywać. niech trwa i zachwyca urodą. różnorodnością. niekoniecznie ze mną w tle.

      Usuń