środa, 2 listopada 2022

Prototyp dwuznacznego świata.

 

Wszechkosmos, to miejsce, w którym wszelkie prawdopodobieństwa stają się tak małe, że aż niedostrzegalne i wszystko wydaje się niemożliwe. Mój ulubiony twórca światów – żyjący być może w Świecie Dysku pan Pratchett, zauważyłby tutaj zapewne, że jest to mniej oczywista forma dochodzenia do pewności „z drugiej strony” – znaczy prawdopodobieństwa zdarzeń zamiast rosnąć aż do uzyskania pewności będą maleć, aż staną się już tak malutkie że mniejsze niż małe i w końcu muszą się przewinąć przez koniec osiągając szczyt. Przecież koniec, to koniec. Wystarczy wstępnej dygresji.

 

Wymyśliłem sobie, że w tak chimerycznych warunkach może się zdarzyć wszystko i wszędzie, równie łatwo, jak nic nigdzie. I żółw dźwigający cztery słonie podtrzymujące dysk świata pełnego cudów i magii nieuleczalnej swobodnie się zmieści się obok wielu innych równie trudnych do przyjęcia światów. Powodowany zazdrością i próbą zmierzenia się z ponad czterdziestotomowym wyzwaniem zacząłem wymyślać światy którym do zaistnienia zabrakło jedynie obserwatora – tak samo w końcu było z Ziemią naszą najulubieńszą. Póki nie pojawił się człowiek i słowo choćby malowane węglem na ścianie sypialnej jaskini nikt o jego istnieniu nie wiedział poza Autorem (swoją drogą ciekawe, co Autor(ka) miał(a) na myśli – splot nawiasów jest działaniem absolutnie zamierzonym i wszelkie podobieństwo do niepodobieństwa ma kłuć w oczy) tworząc taki właśnie świat dla płaskoziemców, polityków i innych równie wyrafinowanych mózgowców.

 

Na razie całą pasję poświęciłem wymyśleniu bryły godnej dźwigania niegodziwości umożliwiającej pokłócenie się ze wszystkim, na co najdzie mię ochota. I po wielu wysiłkach, zakończonych szybkim prysznicem PO – powiłem planetę! Hurra! Jestem z niej dumny nawet bardziej niż z porannej kupy w kolorze… och! żal epitetów na sprawę tak gównianą. Lepiej wstąpić na szaniec i wytoczyć wreszcie ciężkie działa.

 

I tak, w czasie który dopiero się narodził i darł gębę szukając cycka skłonnego poddać się torturze karmienia naturalnego, wszechświat pełen był nieciągłości, bąków (tzn. pęcherzy wrzącego gazu) ławic mniejszych i większych kamieni, mgławic dusznych, oraz toksycznych śmieci, które zostaną zdefiniowane dopiero w epoce mrzonek i totalnego bezrobocia. Czyli znacznie później niż wszechświat mniemał, że coś podobnego się wydarzyć może. W otoczeniu krnąbrnym i ziejącym martwym chłodem zaistnieć mogły jedynie jednostki wybitnie lotne i eteryczne. Uduchowione i przedkładające życie zmysłowe nad cielesne uciechy. Dopiero na takim szkielecie można było budować tłustą tkankę na złe czasy.

 

Pośród istot wyklutych z niebytu niewidzialną ręką Bezwzględnej Konieczności nieboskłon zaczęły wertować smoki w porażającej liczbie dwóch – tym, którzy zaginęli w dygresjach przypomnę, że wszechświat przed pojawieniem się pierwszych smoków istniał w jedynie sobie znanej wartości równej zero, bezwzględne jak Konieczność stwórcy. Natura, nawet ta niezbadana cechuje się mądrością uwielbiającą równowagę. Dlatego smoki z szacunku dla natury musiały zająć przeciwległe przyczółki i wytykać sobie nawzajem niedoskonałości domniemane. A każde kłamstwo powtórzone wielokrotnie zaczyna stawać się prawdą objawioną. Nawet plotka. Pośród lodów Prakosmosu krew w gadzinach musiała się wonczas zagotować i doszło do starcia. Leciało pierze i łuski. Pazury orały miękkie podbrzusze wroga nie bacząc, że kurs kolizyjny z zabłąkanym słońcem bez wianuszka adorujących planet sięgnął ukradkiem ideału. Zwarcie przybrało na wadze wektora prędkości i osiągnęło apogeum niemierzalne fotoradarem sterczącym dumnie w ogródku u pana Józefa z Bierutowa i patrolującym ruch kołowy na drodze krajowej o numerze spoza rejestru wiedzy współczesnej zwarciu.

 

Słońce – bezmyślna kupa kamieni płonących z braku lepszych pomysłów, widziało co prawda nadchodzący Big Bang, jednak bezwładne i omdlałe poddało się bez walki i przyjęło na siebie impet zaślepionych wściekłością stworzeń magicznych. Słońce po kosmicznym kuksańcu wyszło z opresji niemal bez szwanku – trochę zaledwie zubożone na masie, co zrekompensowało sobie podniesieniem ciśnienia wewnętrznego i temperatury na zewnątrz. Ciężar właściwy urósł przekraczając masę krytyczną, dzięki czemu pojawiła się nieśmiała jeszcze i dziewicza grawitacja.

 

Historia gorzej potraktowała zawziętych antagonistów splecionych w węzeł nierozplątywalny nawet dla Aleksandra Wielkiego – speca od węzłów żeglarskich i ratowniczych (ur. więcej niż dwa miliardy lat smoczych później). Po bezpośrednim kontakcie z kosmicznie rozgrzaną patelnią bez jednej kropli oliwy – Smoki wyzionęły ducha oddając poletko czającej się nieopodal historii w inne, młodsze i mniej zawzięte rączki. Przypalone, zbełtane ciała, niczym dobrze wymieszana jajecznica, skrzepły i zastygły na orbicie raczej odległej od słońca wrzącego z gniewu. Kosmiczny pył wygładził nieco rysy smoczej planety podwójnej, która w paroksyzmie przejęła lejce kilku komet beztrosko przelatujących nieopodal. Zapewne Smocza planeta potrzebowała nocnego satelity, jak szanujący się władca nocnika, kiedy doświadczony trzymaniem steru pęcherz przedzieli interwały czasu na krótkie okresy akcentowane fizjologiczną potrzebą.

 

I tak powstał kolejny z niemożliwych światów, a Bezwzględna Konieczność kucnęła z zachwytu gdzieś poza marginesem zauważenia i skwapliwie obserwowała rozwój akcji, nie mieszając się specjalnie gdyż zajęta była jednocześnie wydłubywaniem spomiędzy zębów niedogotowanego liścia szpinaku i rozmyślaniem nad doktoratem z filozofii mającej stać się dla wyznawców wystarczająco nieosiągalną, aby można było wiernych zbesztać i strącić w otchłanie, albo wynieść na ołtarze zgodnie z humorem Konieczności.

 

Czas nie kwapił się specjalnie, a może czekał, żeby smocze ciała ostygły i skrystalizowały wystarczająco, więc upłynął jeden i drugi miliard lat (liczba dwa była już znana przed smoczą katastrofą). Wszechkosmos rozpełzł się tymczasem tak bardzo, że prawdopodobieństwa całkiem struchlały i wymagały odkrycia mikroskopu, żeby i je odkryć. I wtedy właśnie pomiędzy żebrami rozkładającego się smoka zatętniło magiczne jak on sam życie.

 

Nie myślcie sobie, że drugi smok pośmiertnie został dłużny pierwszemu. Antagonistyczne życie kwiliło także po drugiej stronie planety, obmywane jadowicie różowym światłem komeciej kity uwięzionej po wsze czasy. Druga z komet, choć większa i tylko nieco bardziej strachliwa schowała się za pierwszą i poszarzała nieodwracalnie, a widmo światła zmieszało się, zastępując róż wysoce toksycznym fioletem nocy. W takim świetle mogły żyć wyłącznie istoty o skórach pancernych i odpornych na liszaje. Pozostałe ciała nocą musiały kryć się w podziemiach, korzystając z osłony smoczej skóry podartej tu i tam, co ułatwiało zaskoczonym upływem czasu chowanie się przed widmem głęboko w czeluściach.

 

Pytacie o pozostałe schwytane komety? O co to, to nie! Nie urodził się jeszcze astrofizyczny geniusz udowadniający, że liczba dwa jest niewystarczająca do definicji świata i kolejna kometa, wraz z orszakiem następnych musiała poczekać na dowód w rzeczonej sprawie, chwilowo pozostając poza widmem światła. Pląsały na uwięzi sprawiając wahania masy swoją nieskrępowaną niesubordynacją w obrębie postronka. Każdy kto w zmiennym wietrze trzymał lejce latawca zdaje sobie sprawę, jak wielkie przeciążenia mogą wtedy panować i lokalnie zmieniać nacisk grawitacyjny na rzeczywistość.

 

Mijały niezdefiniowane miliardy lat na zespolonych smoczych truchłach, a Bezwzględna Konieczność dawno już wyzbyta urągającemu uśmiechowi liścia szpinaku prostowała kości, by przejść się, szukając choć cienia akcji w zakamarkach antycznego Wszechkosmosu, na odchodne wieszając dekalog mający dwa niezależne zestawy przykazań – Dzienny nazwany później Dziennikiem i Nocny dla równowagi nazwany Nocnikiem. Ustawiony na niedostępnym szczycie splecionych ogonów, potrafił w bezchmurne noce rzucać złowrogi cień, nie tylko na okolicę, ale również na słońce – to ostatnie tłumacząc względnością czasu i odległością potrzebną falowo-korpuskularnemu brakowi światła na pokonanie dystansu wzdłuż krzywej wielokrotnie połamanej. Zaćmienia słońca stanowiły dla mieszkańców planety wskazówkę kończącego się roku, a obserwacje astronomiczne potwierdzić miały naiwny domysł, że lata mogą być parzyste, bądź wręcz przeciwnie, co odzwierciedlać miała zachodnia lub wschodnia ściana dekalogu Bezwzględnej Konieczności wygrawerowana na wizerunku słonecznym. Paradoks związany ze znajomością liczby dziesięć stanowił wyjątek, z jakim zgodnie nie walczyli mieszkańcy zwaśnionych od urodzenia ludów, a dualizm dekalogu wydawał się czymś równie naturalnym, jak kipiące słońce zmieniające barwę w zależności od temperatury trawionych we własnym wnętrzu materiałów.

 

Trudno czekać na upływ miliardów lat i poświęcać talent na opis erozji planety, a tym bardziej na narodziny tabliczki mnożenia. Smoki, nawet pośmiertnie miały poczucie dramaturgii i dobrego smaku. Chyba odkrywały w sobie część wspólną, względnie pragnienie zespolenia się (nieletnim proszę natychmiast zakryć oczka na jedno-dwa zdania) i wybuchnąć euforią orgazmu, erupcją powić potomstwo, bądź namaścić je płodnością niepojętej logiki magicznych zwierząt. Zgodnie zaciskając martwe ogony w paroksyzmie sojuszu między odwiecznymi wrogami skruszyli tablice dekalogu pozostawiając na miejscu nadgryzione lecz nadal czytelne Zachodnie Przykazanie Trzecie (ZPT):

 

- Nie kradnij, kiedy patrzą ci na ręce!

 

oraz na rewersie Wschodnie Przykazanie Siódme (WPS):

 

- Zabijanie jest alternatywą dla umierania. Selektywnie dziel się jedzeniem. Nie marnuj.

 

Skompresowany czas westchnął za czasem utraconym bezpowrotnie i Podwójny Smoczy Świat wkroczył na dwoistą ścieżkę postępu. Znaczy pojawiły się na nim istoty ze skłonnością do myślenia. Niekoniecznie racjonalnego.

2 komentarze:

  1. Pogubiłam się. Chyba jestemzmęczona. Albo tumanowata.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i słusznie - czas również się pogubił.
      w skrócie - wymyślam świat w którym może dziać się wszystko albo nic a reguły będą płynne. i wetknąć weń chcę trochę przygód które dopiero zamierzam wymyślić. żeby wyszedł mi większy kawałek czegoś. mając grunt pod nogami - łatwiej się pływa

      Usuń