Po winobluszczu wspinał się jakiś
krępy zwierzak, przypominający małego, kompaktowego borsuka. Nie widać było po
nim lęku, ani wahania. Może był głodny, albo miał tajną misję, kiedy drążył
rzeczywistość w osi pionowej, strącając liście czerwieńsze od krwi. Wreszcie
opadł na cztery łapy na wysokości rozległego tarasu. Ogrodowe meble, grill
śmierdzący węglem drzewnym, parafinową rozpałką, spalonym tłuszczem i
niedopałkami wetkniętymi w gasnące brykiety. Gdyby mógł – biłby ogonem, jednak
ogryzek, jakim dysponował nie pozwalał na żadne merdanie. Stalowy wzrok
sposępniał w obliczu spuszczanych, przeciwpancernych rolet, jednak szczęście
musiało być piegowate i okno kuchenne świeciło dyskretna smużką światła spod
nie do końca spuszczonej zasłony. Bojowy mini-borsuk rasy dotąd nieznanej
potruchtał, pazurkami wydziobując dziury w terakocie. Konwulsyjnych
szarpnięciem skoczył i drapiąc łapami po tynku strukturalnym sięgnął blaszanego
parapetu zawisając tylnymi łapami na boleśnie długą chwilę, żeby wreszcie
zmaterializować się całym korpusem na wierzchu.
Węszył ze spokojem, jakim daje
nieuchronność zdarzeń. Jego losem było znaleźć się wewnątrz i zagryźć każde
życie, jakie tam znajdzie. I zrobi to niechybnie, nim kur zapieje. Kur? Na
pewno nie zapieje, gdyż został zagryziony przed wspinaczką na winobluszcz.
Borsuczek miał jeszcze ciepłą juchę na wąsiskach zbyt długich chyba jak na
malca. Patrzyłem, jak wyszukuje słabszych punktów w ledwie widocznej
szczelinie. Jak delikatnie sprawdza chłód szkła zmarzniętego po nocnej mgle.
Ryjkiem penetrował otoczenie, a uszy nastawione na odbiór nawet echa ruchu nie
ustawały w wysiłkach, by rozpoznać-zlokalizować-zniszczyć.
Zdawał się właśnie spinać mięśnie do
finalnego ataku, do ludobójstwa, agresji i aktów nieodwracalnych, kiedy rozległ
się gwizd, jaki uśmiercił w locie stado szpaków nieopatrznie przelatujących nad
osiedlem. Nim opadły na ziemię borsuczek zlokalizował dźwięk i bez wahania
zeskoczył z parapetu, by mozolnie pokonać drogę w dół na osiedlowy chodnik.
Stała tam dziwna trójca Piewców Zagłady. Trubadurów poprzedzających Jeźdźców.
Czyli – zaczęło się.
Jeden z Piewców - ten, o twarzy
podziobanej do krwi przez insekty zarechotał:
- A nie mówiłem? Wrócił! Dobry piesek!
- Wygrałeś - odkaszlnął drugi, nieco mniej zaniedbany na fizjonomii - A teraz pomyśl, gdzie go
ukryć, bo dzień dojrzewa i znów nam spłowieje. Szczególnie, że nie najadł się,
a dzień jeszcze długi.
- A co tam – wtrącil trzeci - Niech wraca i się upasie
jak świnia. Zakład zakładem, ale żreć bydlątko musi. No! Bierz ich! Wartko, bo od
słońca już spotniały chmury i ominie cię śniadanie.
No tak - pieseczki - podobnie jak ich właściciele - są bardzo różne/różni...
OdpowiedzUsuńpodobno jedno do drugiego się upodabnia - znaczy pieseczki i właściciele.
Usuń