Nie
chwaląc się przesadnie – nie miałem zasięgu. Siedziałem na skraju jakiegoś
dachu wyniesionego wyżej niż maszty rtv i bezwładnie korzystałem z pustyni
cyfrowej. Atmosfera była rzadka. Może nie aż tak, jak w głębokim kosmosie, ale
zmierzająca w kierunku panującej w Himalajach, gdzie szklanka wody gotuje się
parę godzin.
Szczęśliwie
nie zamierzałem nic gotować - batony proteinowe miałem w kieszeni na wypadek
konfliktu z atawistycznymi potrzebami ciała. Rozkoszowałem się niedostatkiem
mediów. Skoro ja nic nie mogłem, to i mnie nic nie można było. W takich
warunkach warto sobie pozwolić na wirtualną nagość. Wyjście z cienia i z
makijażu spowijającego zarówno mój wstyd fizyczny, jak awatara. Samotnia w
połączeniu z nagością nie niosła wątków erotycznych. Raczej egzystencjalne
zderzenia na granicy między fizycznością, a światem psychiki. Tonąłem więc w
dywagacjach, przy okazji przetrząsając nieistniejące kieszenie w poszukiwaniu
ogarka nałogu. Znalazłem jedynie mosznę. Bezczynną przynajmniej z pozoru.
Nade
mną nieskończoność porzygała się i te wszystkie skwarki satelit, gwiazd,
meteorów, przypominały nie do końca strawioną sałatkę warzywną cioci Lucynki –
od lat na każde imieniny przyrządzała ów specyfik, który w połączeniu z
cysterną etanolu pozwalał zdezynfekować układ pokarmowy gości sięgając
dziewictwa włącznie. Trochę bolało przełykanie własnego żołądka, kiedy po
licznych protestach w końcu wiatr osuszył ściany jelit. Wystarczyło uważać na
mimowolną perforację i nie ponowić próby. Doświadczeni bywalcy poprzestawali na
trzech podejściach, młodsi ćwiczyli do świtu.
Zaniedbałem
tę moją samotność wspominkami i czas najwyższy przywrócić ciału spokój. Letarg
i ograniczenie transferu danych. Przesył oflagowanych bajtów kontrolnych –
podtrzymanie życia. Reszta? Offline. Babcia mówiła, że to się kiedyś nazywało
„lenistwo”. Ale można jej wierzyć? Jest starsza od Commodore – widziałem w
muzeum. Mocna rzecz. Babcia ma pamięć równie słabą, jak tamta maszyna. Ale
mitologię szanować trzeba.
Zgodziłem
się na lenistwo. Transfer zastygł i tylko bity kontrolne drażniły
unieruchomione receptory na skórze. Nasza gwiazda jaśniejąca na firmamencie
zliczała na mnie zagnieżdżone skupiska pigmentu, przemodelowując image na taki
więcej frywolny. Zapacykuje się jakąś zaawansowaną aplikacją. Nie ma powodu do
niepokoju. I tak schodząc na poziom dostępu ubiorę wszystkie warstwy kamuflażu.
Bezmiar
swobody nieco mnie niepokoił. Nie przywykłem do życia na pustkowiu i braku
followersów śledzących każdy, nawet niewykonany krok. Zupełnie, jakbym
oczyścił organizm z toksyn zalegających we mnie od urodzenia. Niby dobrze, a
jednak brak odczuwam jako dyskomfort. Uzależnienie. Ono sprawiło, że zmutowałem
i bez używki w postaci ciekawości ciał obcych nie potrafię funkcjonować. Może
czas wracać? Tu czas w ogóle nie istniał. Zatrzymał się w chwili, kiedy
opuściłem granice zasięgu. I dopóki nie wrócę będzie trwał w zawieszeniu.
Coś
schwytało mnie za gardło. Pętla. Dusiłem się, ale na drugim końcu medium
fizycznego (antyczny kabel UTP szóstej kategorii) widniał zastęp policji
sieciowej i z całych sił ciągnął. Poderwałem dupsko. Wydali okrzyk spoconego
tryumfu i wzmogli wysiłki. Widać dawno nie musieli pracować analogowo, a ja bez
warstwy sieciowej byłem całkiem dorodnym okazem, wybrzuszonym tu i ówdzie.
Receptory zaczęły protestować na niedostatek powietrza, więc na krótkich
nóżkach, sapiąc, wsparłem wysiłki zastępu. Nie trzeba było wiele. Bramka
logiczna obmacała mnie i rozpoznała. Firewall pogasił czerwone światła i wkroczyłem
do świata VR.
Policja
odetchnęła z ulgą i odhaczyła sukces. Zanim uspokoiłem oddech i odziałem się w
warstwy ochronne już udzielali wywiadu dla głównych serwerowni światowego
mainstreamu.
-
Hi man! Gdzie cię nosiło?
-
Co tam brachu? Laga załapałeś?
-
Nad czym pracujesz? To nowy performance?
Licznik ruszył…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz