Uroczysko
pozornie nie różniło się od innych. Ot, zagubione gdzieś w ostępach miejsce, omijane
nawet przez ptaki. Tylko prastary czarny dąb i kilka cedrów sięgających
łysiejącymi koronami nieba miało odwagę szumieć i raczyć się wodą z
przepływającego strumienia. Strumień zresztą był kaleki. Na tyle dawno, że
wymarły ostatnie ustne przekazy spadł na uroczysko kosmiczny kamień. Głaz nie
miał może imponujących rozmiarów jednak przegrodził strumień prowokując
powstanie niewielkiego oczka wodnego o dnie wyściełanym niemal białym od
srebrnych okruchów piaskiem. Jednak to nie kruszec decydował o wartości
zagubionego na bezludziu uroczyska. Kamień zmienił własności fizyczne okolicy.
Czas czuł się tutaj zagubiony od możliwości i wahał się z bogactwa
potencjalnego wyboru, a czegokolwiek dotknął – osiągał efekt wprawiający go w
zdumienie.
Rozsądnie
nie dotykał czarownicy, tak jak nie dotyka się ropuchy nie chcąc zarazić się
parchem i liszajami. Czarownica bezkarnie mogła dotykać i nie obawiała się
zmian. I zawsze miała młode ziemniaki – wystarczyło zostawić jeden i włożyć w
ziemię na chwilę. Odrobina wody ze stawu i zanim w brzuchu głód zakręcił, zanim
nazbierała wonnych ziół – mogła kopać, wybierając z ziemi jędrne bulwy na syty
obiad. Czarownica, gdy naszedł ją frywolny nastrój właziła w chodakach i
poplamionych sukniach do stawu, by poddać się wodnym igraszkom. Wychodziła z
wody piękniejsza od Afrodyty. Różowiutka i równie naga, jak na obrazie
Boticellego. Nawet włosy miała miedziane, choć puszczając oko do wiadomego
głazu czasami przymierzała loki w kolorze dojrzałej wiśni.
Wiele
pełni wstecz miała ślepego kundla, jedynego który potrafił przetrwać pomimo
bliskości kamienia o zmiennej aktywności. Dopiero kiedy zadzierając nogę
zbezcześcił święty głaz – ten wściekł się i bez litości rozmienił psa na
drobne. Teraz w stawie pływają kijanki,
którym nie jest pisane dojrzeć. Czarne
plemniki czekające na równie aroganckie jajo. Czarownica potrafiła zadbać o
siebie i w płodne dni nie zbliżała się do stawu, na wszelki wypadek
zabezpieczając płeć ziołową podpaską odstręczającą. W pozostałe dni bawiło ją
łaskotanie plemników dopominających się uwagi i łaszących do wydatnych łydek,
kiedy brodziła po mieliźnie, albo wspinających się po skórze wyżej niż
wypadało sięgać.
Kamień
zwykle zachowywał się jak stateczny głaz narzutowy, jednak miewał kaprysy
związane zapewne z fluktuacją ciał niebieskich. Znienacka potrafił się
rozgrzać, zmienić kształt, albo bez ostrzeżenia wstać i pójść na spacer.
Wracając zostawiał pod dębem trochę niezwykle podejrzanych grzybków, albo
korzonków – w zależności od pory roku panującej na zewnątrz jego świata.
Dziwne, że absencja głazu nie wprawiała stawu w stan euforii i nie prowokowała
do panicznej ucieczki w knieję. Staw cierpliwie czekał, grając z
plemnikami w chowanego, albo w
warcaby. Jednak oddychał z ulgą, kiedy w końcu głaz wracał i zalegał na swoim
zasiedzianym od wieków miejscu. Niemal widzialne odprężenie stawu działało na
drobną zieleń parskającą falą zadowolenia i niosło ulgę daleko poza granice
uroczyska, otulając dziką przyrodę niezrozumiałą nadzieją.
Poranek
zapowiadał się podobnie do wcześniejszych, jednak tej nocy czarownica spała
zbyt nerwowo. Być może z powodu spodziewanego wkrótce zaćmienia Andromedy, a
może to tylko sterczący bezwstydnie korzeń dębu ugniatający przez całą noc
wątrobę, względnie pośladki? Czarownica była zbyt mądra, żeby kopnąć zuchwalca. Każdy, kto raz kopnął
czarny dąb – więcej nie pokwapi się do podobnej zuchwałości. Nie próbowała się
skarżyć, bo niby komu. Z plemnikami miała rozmawiać? Gdyby to chociaż nadal był
pies… Poszła do głazu, uznając, że jedynie on zasługuje na konwersację żałobną.
Cedry poczuły się urażone i na znak protestu zrzuciły ze łbów odrobinę łupieżu
– bez rozrzutności, bo same zbyt wiele nie posiadały.
Słońce
zaczęło już wygrzewać brzuszek głazu przybrany chrobotkiem reniferowym i
egzotycznymi porostami o nazwie jaką miały przyjąć dopiero pojutrze, kiedy
czarownica poczuje się lepiej i naradzi z kamulcem nad właściwym imieniem dla
czegoś tak mizernego. Głaz się kokosił najwyraźniej nadal pełen snów pełnych
ciepła i miękkości, a czarownica gramoliła się na wierzch nie czekając zaproszenia. Z
satysfakcją sapnęła osiągając wyimaginowany pępek i konstatując, że słońce
zdążyło już wypieścić szorstką skórę ogrzewając ją wystarczająco do stłumienia
reumatyzmu. Mieszkając w otoczeniu wody, kwestią czasu jest podobna
przypadłość. A jeszcze zaczynające właśnie sinieć zaloty dębu…
Położyła
się i rozmruczała niczym tłusty kocur z pełnym brzuszkiem leżący na słonecznej
plamie rozlanej po drewnianym parapecie. Głaz przystąpił do sporządzania
diagnozy. Chyba lubił prześwietlać to ciało zmieniające się na życzenie i
osiągające każdy niemożliwy wiek. Tym razem poświęcił więcej uwagi niż zwykle,
a zamknięte z lubością oczy czarownicy świadczyły, że usługa spotyka się z pozytywnym
przyjęciem. Najdokładniejsze badanie musi jednak mieć swój kres i sobie tylko
znanym sposobem głaz poinformował o wynikach czarownicę. A może to czarownica
potrafiąca czytać w myślach rozszyfrowała znaczenie zdumiewającej diagnozy?
-
Jesteś w ciąży! – sapnął nieznanym zmysłem głaz, zadowolony
jakby do pełna nażarł się tajemniczych grzybków z ostatniej wyprawy zwiadowczej
i osiągnął nirwanę za życia – I na dodatek, to nie pływający w stawie kundel karnie splemniczony cię zapłodnił. To
ja będę ojcem. Urodzisz mi kamień. Ale to jeszcze musi poczekać, bo kamienie
dojrzewają niespiesznie. Zachowuj się teraz i odżywiaj zdrowiej niż zwykle –
nosisz w nerkach moje pisklę!
Hm...w nerkach mówisz? To będzie bolało.
OdpowiedzUsuńmoże jakieś ziółka przeciwbólowe. albo grzybki - może być?
UsuńNawłoć pomoże...ale i tak będzie ciężko. Kosmici nie powinni się mieszać z autochtonami.
Usuńmezalians międzygalaktyczny. a czarownica na pewno zna nawłoć i poradzi sobie. może nawet ma nasuszonych kwiatów w słoiku żeby zimą rozkoszować się herbatką ziołową.
Usuń