Różyczka, w głębokiej „komunie” potrafiła w niedzielne przedpołudnie
podać gorące skibki chleba na trzy palce grubo skrojonego i grubo okraszonego
masłem z glinianego dzbanka „pod wodą” zachowującego zapach, jakiego żadne
masło z dyskontu znać nie może. Wystarczyło parę ząbków czosnku, skrojonego
równie zacnie co chleb i szczypta soli, żeby nastoletnie duszyczki sprowadzić
do nieba bez obawy, że Piotruś – mąż Różyczki, zacznie sprawdzać paszporty czy
inne certyfikaty. Piotruś wonczas debatował z gołębiami ignorującymi kota
siedzącego Piotrowi na głowie. One wiedziały, że są bardziej niż rącze, nim
spaślak tuczony resztkami z pańskiego stołu bez umiaru, chcący rzucić się na
nie resztkami instynktu. Maciuś – bo tak był wołany w domu – nie zrażał się niepowodzeniem.
Skakał nieodmiennie, choć kamienica sprzed pierwszej wojny kondygnacje miała
adekwatne do zapotrzebowania ówczesnych ludzi ludzi na tlen – niemal cztery
metry na dolnych i zaledwie trzy na przylegających do dachu. Kot – jak to kot –
ogonem stabilizował chaos spontanicznego odlotu, a dzięki kościom i mięśniom
lądował pośród Warszaw, Maluchów, czy Syrenek, z rzadka Wartburgów, bądź
Trabantów. Octavia? Szczyt szyku! Parkowała raz na ruski rok, gdy wnuk
odwiedzał tę sekutnicę z parteru, co po malinki chodziła na plac, sprawdzając
każdą jagodę w pudełku, zanim wyjęła z torebki pugilares. I jojczącą na ciężki
los, bo węglarka pod jej jedynym oknem wysypywała już wiosną dwie tony węgla
dla tych Żydów z trzeciego, zatruwając jej mielone sadzą i popiołem. I pelargonie,
dotąd czerwieńsze od maków spod Monte Cassino. Tylko „Czarna Wołga” wzbudzała
postrach nie tylko ulicy, ale i całego Miasta. Na samą myśl, że ZNÓW SIĘ
POJAWIŁA – węgiel zmieniał stan skupienia, a ludzkie myśli sięgały głębi dla
węgla niedostępnego. Pampersów jeszcze nie wymyślono, a bawełna, choć
siermiężna – nie dźwigała emocji pozwalając zachować zewnętrze nietkniętym.
Schody trzeszczały chyba od zawsze. Na żeliwnej ramie zdobionej w
wyuzdane sceny mitologii greckiej leżały deski pokryte taką ilością farb że
tylko upór mieszkańców potrafił stopami wydrążyć szczeble do litego Drewa.
Dębina może modrzew. Olejnica na ścianach nie znała jeszcze graficiarzy i
zawierała ogłoszenia drobne naskrobane scyzorykiem, bądź długopisem:
- Kocham Zuzkę z 3A
- Magda, jest suką!
Odkrycia nastoletnich eksploratorów klatek schodowych z rzadka oświetlonych
dwudziestopięciowatowymi żarówkami zachwycają bezpośredniością i brakiem dowolnie
małej krzyny samokrytyki. Dziewczętom mdleją ręce, nim w lamperii wyryją to, co
im w równie niedoświadczonych duszyczkach gra, a gra im zapewne trzy tomy
więcej, niż w prymitywnych samczych móżdżkach. Więc nie dłubią i nie
manifestują tak otwarcie i pochopnie. Wspinałem się rokrocznie większymi
nóżkami. Czytałem wzrokiem coraz bardziej cynicznym. Zwiedzałem kazamaty,
zakazane rewiry i mijałem tępe uśmieszki tych, których zwiodła nieskończoność
ambrozji trzyzłotowych win z butwiejących owoców. Nim dorosłem do długich
spodni, słyszałem już zaczepki:
- Ziomal! Dołóż się wypijemy razem mam dwadzieścia groszy – jeszcze
trzy złocisze i trzydzieści srebrników, a świat zacznie się do nas uśmiechać
szeroko!
Ja tymczasem zmierzałem po skrzypiących schodach, na drugie piętro,
gdzie właśnie lepiły się „ruskie”. Z celowo przypalonymi skwarkami cebuli, z
białym serem pachnącym obłędnie i ziemniakami doprawionymi pieprzem i solą. Z
pokraszką z wędzonego boczku. Pulchnymi dłońmi, sercem i osiągniętą zgodą na
świat, jakim jest.
Różyczka miała tylko jedną słabostkę, pobłażliwie ignorowaną przez
Piotra. Raz w miesiącu poświęcała dzień sobie. I tylko sobie. Piotr żarł wtedy
odgrzewane kotlety, albo zgoła wczorajszy obiad, ale Różyczka zasiadała niewzruszenie
przy przedwojennej toaletce i skrupulatnie zwalczała upływ czasu. Uwielbiała
własną, nabytą nienaturalnie rudość, z jaką nie pożegnała się aż do śmierci.
Pudry, kremy i kreski były nieodzowne, choćby po to, żeby oszołomić rzeźnika,
który na kartki wydać nie mógł nic więcej jak ochłapy. A przecież wydawał, więc
dbałość o gładkie policzki sprawdzała się w naturze. Różyczka szła do fotografa
i pomna płochości życia – rozdawała o rodzinie popiersie w kapeluszu, tiulowych
boa i wzrokiem zmierzającym tam, skąd wracać już nie warto.
Nie mnie sądzić, czy oceniać. Doceniam wolę przetrwania. Logikę
sięgającą najbliższego wieczoru, odwlekającego kluczowe decyzje do
nadchodzącego jutra – jeśli zdarzyć by się miał. Zachwycała mnie skłonność do
gromadzenia wszystkiego, z kompletną ignorancją zasadności. Puste pudełka po
zapałkach, etykiety z czegokolwiek, nieskończona serie kioskowych kryminałów,
porcelanowe figurki wytrwale pucowane co piątek, żeby gościom sobotnim zalśnić
imitacją pierworysu.
„Jadalna choinka”, była uświęconą tradycją. Wieszała na niej zimowe jabłuszka,
włoskie orzechy, cukierki z krochmalu w sreberkach, powleczone cieniuteńką warstwą
czekolady… I NIGDY nie złościła się, kiedy odkryła, że pozłotka zawierają
jedynie atmosferę, a nie słodką zawartość.
Ale przecież… słodycze to nie wszystko. Świat zna alternatywne smaki. Uczę się niezwykle powoli. Jak metasekwoja, której donikąd się nie spieszy.
Taki przedpotopowy "urbex"...
OdpowiedzUsuńto dobrze?
Usuń