środa, 15 czerwca 2022

Ambiwalencja.

 

Różyczka, w głębokiej „komunie” potrafiła w niedzielne przedpołudnie podać gorące skibki chleba na trzy palce grubo skrojonego i grubo okraszonego masłem z glinianego dzbanka „pod wodą” zachowującego zapach, jakiego żadne masło z dyskontu znać nie może. Wystarczyło parę ząbków czosnku, skrojonego równie zacnie co chleb i szczypta soli, żeby nastoletnie duszyczki sprowadzić do nieba bez obawy, że Piotruś – mąż Różyczki, zacznie sprawdzać paszporty czy inne certyfikaty. Piotruś wonczas debatował z gołębiami ignorującymi kota siedzącego Piotrowi na głowie. One wiedziały, że są bardziej niż rącze, nim spaślak tuczony resztkami z pańskiego stołu bez umiaru, chcący rzucić się na nie resztkami instynktu. Maciuś – bo tak był wołany w domu – nie zrażał się niepowodzeniem. Skakał nieodmiennie, choć kamienica sprzed pierwszej wojny kondygnacje miała adekwatne do zapotrzebowania ówczesnych ludzi ludzi na tlen – niemal cztery metry na dolnych i zaledwie trzy na przylegających do dachu. Kot – jak to kot – ogonem stabilizował chaos spontanicznego odlotu, a dzięki kościom i mięśniom lądował pośród Warszaw, Maluchów, czy Syrenek, z rzadka Wartburgów, bądź Trabantów. Octavia? Szczyt szyku! Parkowała raz na ruski rok, gdy wnuk odwiedzał tę sekutnicę z parteru, co po malinki chodziła na plac, sprawdzając każdą jagodę w pudełku, zanim wyjęła z torebki pugilares. I jojczącą na ciężki los, bo węglarka pod jej jedynym oknem wysypywała już wiosną dwie tony węgla dla tych Żydów z trzeciego, zatruwając jej mielone sadzą i popiołem. I pelargonie, dotąd czerwieńsze od maków spod Monte Cassino. Tylko „Czarna Wołga” wzbudzała postrach nie tylko ulicy, ale i całego Miasta. Na samą myśl, że ZNÓW SIĘ POJAWIŁA – węgiel zmieniał stan skupienia, a ludzkie myśli sięgały głębi dla węgla niedostępnego. Pampersów jeszcze nie wymyślono, a bawełna, choć siermiężna – nie dźwigała emocji pozwalając zachować zewnętrze nietkniętym.

 

Schody trzeszczały chyba od zawsze. Na żeliwnej ramie zdobionej w wyuzdane sceny mitologii greckiej leżały deski pokryte taką ilością farb że tylko upór mieszkańców potrafił stopami wydrążyć szczeble do litego Drewa. Dębina może modrzew. Olejnica na ścianach nie znała jeszcze graficiarzy i zawierała ogłoszenia drobne naskrobane scyzorykiem, bądź długopisem:


- Kocham Zuzkę z 3A

 

- Magda, jest suką!

 

Odkrycia nastoletnich eksploratorów klatek schodowych z rzadka oświetlonych dwudziestopięciowatowymi żarówkami zachwycają bezpośredniością i brakiem dowolnie małej krzyny samokrytyki. Dziewczętom mdleją ręce, nim w lamperii wyryją to, co im w równie niedoświadczonych duszyczkach gra, a gra im zapewne trzy tomy więcej, niż w prymitywnych samczych móżdżkach. Więc nie dłubią i nie manifestują tak otwarcie i pochopnie. Wspinałem się rokrocznie większymi nóżkami. Czytałem wzrokiem coraz bardziej cynicznym. Zwiedzałem kazamaty, zakazane rewiry i mijałem tępe uśmieszki tych, których zwiodła nieskończoność ambrozji trzyzłotowych win z butwiejących owoców. Nim dorosłem do długich spodni, słyszałem już zaczepki:

 

- Ziomal! Dołóż się wypijemy razem mam dwadzieścia groszy – jeszcze trzy złocisze i trzydzieści srebrników, a świat zacznie się do nas uśmiechać szeroko!

 

Ja tymczasem zmierzałem po skrzypiących schodach, na drugie piętro, gdzie właśnie lepiły się „ruskie”. Z celowo przypalonymi skwarkami cebuli, z białym serem pachnącym obłędnie i ziemniakami doprawionymi pieprzem i solą. Z pokraszką z wędzonego boczku. Pulchnymi dłońmi, sercem i osiągniętą zgodą na świat, jakim jest.

 

Różyczka miała tylko jedną słabostkę, pobłażliwie ignorowaną przez Piotra. Raz w miesiącu poświęcała dzień sobie. I tylko sobie. Piotr żarł wtedy odgrzewane kotlety, albo zgoła wczorajszy obiad, ale Różyczka zasiadała niewzruszenie przy przedwojennej toaletce i skrupulatnie zwalczała upływ czasu. Uwielbiała własną, nabytą nienaturalnie rudość, z jaką nie pożegnała się aż do śmierci. Pudry, kremy i kreski były nieodzowne, choćby po to, żeby oszołomić rzeźnika, który na kartki wydać nie mógł nic więcej jak ochłapy. A przecież wydawał, więc dbałość o gładkie policzki sprawdzała się w naturze. Różyczka szła do fotografa i pomna płochości życia – rozdawała o rodzinie popiersie w kapeluszu, tiulowych boa i wzrokiem zmierzającym tam, skąd wracać już nie warto.

 

Nie mnie sądzić, czy oceniać. Doceniam wolę przetrwania. Logikę sięgającą najbliższego wieczoru, odwlekającego kluczowe decyzje do nadchodzącego jutra – jeśli zdarzyć by się miał. Zachwycała mnie skłonność do gromadzenia wszystkiego, z kompletną ignorancją zasadności. Puste pudełka po zapałkach, etykiety z czegokolwiek, nieskończona serie kioskowych kryminałów, porcelanowe figurki wytrwale pucowane co piątek, żeby gościom sobotnim zalśnić imitacją pierworysu.

 

„Jadalna choinka”, była uświęconą tradycją. Wieszała na niej zimowe jabłuszka, włoskie orzechy, cukierki z krochmalu w sreberkach, powleczone cieniuteńką warstwą czekolady… I NIGDY nie złościła się, kiedy odkryła, że pozłotka zawierają jedynie atmosferę, a nie słodką zawartość.

 

Ale przecież… słodycze to nie wszystko. Świat zna alternatywne smaki. Uczę się niezwykle powoli. Jak metasekwoja, której donikąd się nie spieszy.

2 komentarze: