Las zadrżał, kiedy ostępami przebiegły kebaby, okrążane
ukradkiem przez gyrosy i hot-dogi. Dzień nie mógł się skończyć dobrze, bo
przecież już świt purpurowym słońcem zwiastował tragedię. Gdzieś na krawędzi przytępionego
wiekiem słuchu w powietrzu roiło się bzyczenie pił spalinowych, usiłujących wyczesać
las z ekstrawagancji asymetrii. Puste, jałowiejące pola lśniły łachami piachu,
zaraz po tym, jak ucichł szczęk łańcuchów oplatających dłużycę śmiertelnym
uściskiem i wywożącym do tartaku dorobek leśnego życia. Kebaby nadstawiały
ucha, pomne, że ostrożnemu uda się przetrwać nawet nagonkę. Hot-dogi trzepały
ogonami o ziemię, wzbijając tumany kurzu, czasami przypadkowo uśmiercając
kleszcza, bądź wesz. Wreszcie Big-mac rzucił hasło – do ataku!
A niech się pozabijają, byle placki kartoflane ocalały!
OdpowiedzUsuńi pierożki - proszę...
UsuńPrzeczytawszy pierwsze półtorej linijki, parsknęłam śmiechem z takim impetem, że muszę teraz ścierać z urządzeń mnie otaczających jogurt o smaku mango-biała herbata.
OdpowiedzUsuńwyrafinowany jogurcik. zlizujesz?
UsuńZmyłam.
Usuń