Przyglądała
mi się pani o wargach utrwalonych chemicznie, uzbrojona dość ekscentrycznie w
co drugi pazur bojowy, pozostałe przeznaczając na działania zaczepne przypadające na czas
pokoju. Dwie chude nastolatki jazganiem bezwstydnym zakłócały podróż subtelniejszym
duszom, a niektóre wręcz zmuszając do przedwczesnej ewakuacji i spaceru ponad
zwiędnięte siły. Glediczie straszą przechodniów cierniami, a rosnące w
sąsiedztwie tamaryszki – kuszą miękkością potrafiącą oszołomić wrażliwych na
delikatność dotyku. Wysokopienne niewiasty w długich sukniach, albo spodenkach
krótkich tak, że trudno je nazwać spodenkami przewijały się przez przedpole mojego
widnokręgu raczej anonimowo i niereakcyjnie. Dopiero pani nosząca kołczan
prawilności na wieszaku bioder i doskonale osłaniający (zapewne) starannie
wystrzyżoną kępkę intymności skłania mnie do zuchwałej hipotezy – w ramach równouprawnienia
nosicielka „nereczki” sprawdza, na czym polega fenomen męskiego obnoszenia się
z podręczną bronią jądrową zwieńczoną bronią niezbyt białą. Od dawna byłem
przekonany, że kobieca wrażliwość jest wystarczająca, aby usprawiedliwić każdą
podłość – bez względu na płeć plugawcy. Ja – do dziś nie zdobyłem się na próbę
empirycznego zgłębienia wątku noszenia dniem i nocą pełnego biustu. Moja
małostkowość wybacza mi ignorancję, miast podjąć wysiłek i spocić się pod
wpływem ślinotoku zewnętrza (również płci dowolnej, choć preferencji
seksualnych różnych). Przepraszam. Poważnie. Szczególnie, że po brunetce
niosącej adekwatną intymność nerki/kępki trafiłem na istotę spłowiałą do beżu,
któremu brakowało już niewiele do koloru blond i tam, i tu.
Żeby
ochłonąć dostrzegam pas zardzewiałych latarni, w tym jedną zwiędniętą. Chyba
zaliczyła bliskie spotkanie trzeciego(czwartego) stopnia z kimś, komu trzy pasy
ruchu nie wystarczyły do pokonania rozłożonego w czasie zakrętu
dziewięćdziesiąt stopni – być może czas w świecie sprawcy biegł inaczej. I wszystko
byłoby ok, gdyby nie uśmiech młodziutkiej kobiety, która właśnie skończyła
rozmowę telefoniczną z powodu dotarcia na miejsce schadzki i uśmiech miała tak
maślany, że masło skisłoby, gdyby musiało
stanąć w szranki. Sukienka – zuchwale krótka, jak tylko wiek pozwala,
odsłaniała uda opalone, jakby to był początek września, a nie czas wystawiania
licealnych cenzurek. Kiedy wysiadła i potknęła się o własne stopy kilkakrotnie,
nim miejski transport pozbawił mnie widzenia – byłem już przekonany.
Dziewczątko zakochane było więcej niż śmiertelnie i jakiekolwiek uwagi
filtrowała przez sito pierwszej miłości. Cieszę się, że zaburzyłem euforii,
choć to jedynie fałszywa motywacja, bo ja nie podpinam się pod cudze znaleziska
i sukcesy. Prymitywnie - cieszę się cudzym szczęściem, ilekroć uda mi się je
dostrzec.
Tymczasem
dostrzegam koronkową robotę w bardzo dojrzałej czerni, spijającej wilgoć z
gęstwiny krzewów. Zdawało mi się, że potrafię rozszyfrować pochodzenie czerni, ale
jestem gawędziarzem i satyrem, więc zapewne nadinterpretuję każde znalezisko – te
majtki miały w sobie więcej obietnic, niż ochrony przed wiatrem, a ich
nosicielka (zapewne) nie zdążyła się przywiązać do wiotkiej skądinąd konstrukcji
krzewicieli nurtów mody. Moje dość starożytne zastanowienia skłaniają mnie do
ekshibicjonizmu, z czym (być może – niestety) jakoś mi nie po drodze. Ale jak
wyjaśnić puste, szklane opakowanie po szamponie do włosów na poboczu obwodnicy
Miasta, z dala od czegokolwiek, czym dałoby się go spłukać z dowolnie zarośniętej
części ciała? Jeśli jakiekolwiek części wolno porastać ciało bezkarnie. Przecież
i rów zarósł chwastami odpornymi na brak wilgoci!
Może osoba używająca szamponu liczyła na solidny deszcz?
OdpowiedzUsuńjotka
na poboczu drogi pośrodku niczego? i zużyła całą butelkę?
Usuń