m. była pajęczycą o długich palcach,
jakimi wyjmowała z mojej paczki papierosa, na którego nie było jej nigdy stać. Wysoka
i chudsza od kobiet mijanych każdej nocy w tramwaju przecierającym nocne
ścieżki pijanego miasta, ku opłotkom pełnym cienia rubasznego i schrypniętego
od alkoholu. Wtedy mówiła o sobie m.
– z małej litery, ale tłustym drukiem. I chyba właśnie taką była. Wewnętrznie
piękną i rozdartą tajemnymi ideami, jakie tylko w jej głowie mogły znaleźć
bezpieczną przystań nie pozwalając na sen dłuższy niż półtorej godziny
ciurkiem. Nikt nie klął jej tak głośno, jak ona sama. Nawet Lola, która o sobie
myślała z dużej litery, za to wszelkie oznaki pogrubiania lekko uwierały ją w
sumienie i obrażała się na niewerbalne oznaki poszukiwania w niej kropli nadmiernego
ciała. Mimo to, gdy spotykały się na sabat, już po pierwszej lampce domowego
wina z czerwonych porzeczek, których zeszłego roku nikt jeść nie chciał na surowo, Lola
pierwsza wieszała stanik na klamce lodówki i kłuła wieczorną mgłę ostrymi
sutkami na wpół zagłodzonych piersi. m.
rozpinała swój znacznie wolniej, gdyż umysł miała zaprzątnięty niewłaściwą literą
uczepioną szuwarów nad nieistniejącym potokiem, albo znakiem zapytania wyczekującym
w porcie na powrót statku z korzennej wyprawy, choć przecież statek i ocean
dopiero pojutrze miała wymyślić. Tymczasem ja wymyśliłem ciepłe piegi na jej
dłoniach rozpinających haftki stanika. Orion – to zdecydowanie mój ulubiony
wzór podkreślający niesamowitość spraw banalnych.
Lodówka czerpała chłodną satysfakcję z
kiści biustonoszy, bo pozostałe czarownice zdążyły już nanizać własną bieliznę
na klamkę, by miseczki Loli nie zwiędły z samotności. Jedna opowiadała
skomplikowaną historię, w której nieznana ona z nieznanym nim spotkali
obłędnych onych i wspólnie, choć osobno drążyli rzeczywistość, jak komar drąży
niczego nieświadome przedramię permanentnie uczepione do ciała pełnego słodkiej krwi. Na
ogródkach działkowych bełkot pryszczatych młodzieńców szamotał się pośród
skrzeczenia żab zasiedlających śmierdzącą od gnijących liści sadzawkę. Stare
sztachety trzeszczały w chłodnej wilgoci zmierzchu, otulone wonią ogniska,
które przestaje pachnieć, gdy tylko ostygnie. Księżyc zajrzał na chwilę przez
uchylone okno, jednak ilość dymu wypływająca lufcikiem zniechęciła go do
podglądania, mimo szpaleru nagich piersi wolnych od podejrzeń o seksualne
podłoże zbiorowej nagości.
m. kompletowała właśnie bukiet swoją garderobą, najwyraźniej w trakcie procesu podejrzewając rodzicielkę o złośliwość. Przecież MOGŁA URODZIĆ SIĘ CHŁOPCEM! I zamiast wieszać biustonosz w stadzie czarownic MOGŁA PIĆ WÓDKĘ ZE SZKLANKI pod garnizonowym murem z kimś, kto każdy łyk zakąsza „Sportem”. MOGŁA DRAPAĆ SIĘ PO JAJACH. Nawet spróbowała, ale drapanie się po braku jaj było żenujące i niechlujne. Lola patrzyła lekko obrzydzona i zaintrygowana. Nawykła do ekscentrycznych zachowań m. miała właśnie zaproponować, żeby rower m. przemalować raz jeszcze. Tym razem na bordowo, gdyż m. najczęściej czuła się bordową. Czasem tylko żółkła, albo błękitniała, jednak każdy taki eksces musiała okupić tułaczką wielonocną – raz z Lolą, raz sama, innym razem w towarzystwie kolegi stanowiącego kamizelkę kuloodporną chroniącą przed napastliwością oszołomionych ziołem młodzieniaszków. Niesamowite, ile Lola miała w sobie zrozumienia i znała miliard sposobów, by wytrącić m. z wewnętrznego zawieszenia i przekierować ją na trop wulgarnej i dosadnej przyszłości składającej się wyłącznie z m., Loli i paru abnegatów, którym brody rosły szybciej, niż ustawa przewiduje. To zapewne ona wymyśliła, żeby w ruinach chatynki urządzić biesiadę, na którą nie zaproszą nikogo. Za to obgadają każdego i przeprowadzą zabiegi, mające obgadywanych obdarować solidnym pryszczem w miejscach maksymalizujących dyskomfort życia prywatnego i publicznego.
Chwilowo musiało wystarczyć gniazdo na szóstym, czy siódmym piętrze jednego z dwóch wieżowców zbudowanych dla niższych szarż wojennych, żeby nie musieli się tułać po służbie przez całe miasto o suchym pysku, narażając się na ataki wrednych kiboli, czy zaczepki pań potrafiących taryfikować orgazmy. Wszystko byłoby ok, bo przecież po ucieczce księżyca na drugą stronę widnokręgu, gdy promile pozabijały buńczuczność pryszczatych tylko narrator mógł zajrzeć przez okna, za którymi zbliżała się do dna tafla w pięciolitrowej butli, napoczętej wieczorem. Byłoby. I zapewne było, jednak zaścianek jęczał nocnymi dźwiękami, wyciem karetek, uwiązanych do szyn elektrowozów i zapóźnionych sąsiadów wracających marynarskim krokiem z imienin cioci Krysi, albo wujka Zenobiego. Na szczerbatych schodach siedział sztygar niewybudowanej kopalni i zatracał się w bezsensie istnienia. Jemu nie pachniało nic i pragnienia ograniczył do zera. Trwał. Jak liszaj na ścianie, po zeszłorocznej bitwie pomidorowej. Kradzione pomidory, nawet kiedy chybią celu – mają niebagatelną siłę rażenia, porównywalną do jajek. Jednak kraść jajek nie było gdzie, a podbieranie ich gołębiom i narażanie się na smród skonsolidowanych odchodów odbierał romantyczny urok wojenkom pod koszarowym płotem.
W kącie knajpki skrzętnie ukrytej w
rynkowych pierzejach przed apetytem przyjezdnych kreślę na politurze blatu
kręgi tłoczone kuflem nieco tylko nadgryzionym przez czas i wspominam wzór na ręcznie
malowanych kafelkach w łazience. Sombrero-kaktus-ptak. Westernem cuchnęło
dosadniej niż uryną. To oczywiste, że tequilla stawała się koniecznością. Sugestia
była tak natarczywa, że sięgała głębi fizjologii. Oprzeć się mógł jedynie ktoś
zbyt rozsądny, aby wejść do tamtejszej toalety. Rozsądek i ja, to różnoimienne
bieguny jednej rzeczywistości. m. potrafiła
być trzecim biegunem, co sugerowało, że świat powinien składać się z większej
ilości wymiarów niż podejrzewał pijany w sztok poeta. Wtedy m. powiedziała, że idzie, albo że wraca
i (być może) sprawi tym komuś przyjemność. Nie mogłem zrobić nic więcej, jak
przedrzeć się przez senne opary i wyjrzeć oknem. W szkle zobaczyłem, że noc nie
minęła nadaremno i zdążyłem zarosnąć nieco. Ja i mój sen poszliśmy
alternatywnymi drogami. m. wybrała
(oczywiście) inną ścieżkę, która snuła się w jej głowie od chyba godziny, czyli
spotkać się nie mogliśmy. Noc i sen powoli blakły, więc uzupełniałem dziury
pamięci, konfabulując bezwstydnie i dodając więcej niż zwykle od siebie. To i
tak nie mogło nic zmienić, bo przecież m.
NIGDY NIE BYŁO! To równie paskudna prowokacja, jak każda w moim wykonaniu.
Tylko kafelki z sombrerem i kaktusami marnują się na ścianie prawdopodobnej rzeczywistości, bo przestało mi
bywać „po drodze”.
Takie noce bywają upalne i duszne.
OdpowiedzUsuńtakie noce bywają - tyle wystarczy, żeby zdanie nabrało urody.
UsuńFakt, upał i duchota odejmują urody wszystkiemu!
Usuń:)
UsuńKręgi na lakierowanych meblach to zmora starych biurek i lad w bufetach...
OdpowiedzUsuńjotka
i w łanach pszenicy kręgi straszą maluczkich.
Usuń