Wczoraj miałem nadzieję, że świat
jednak powstrzymał nieprzepartą dotychczas potrzebę gnania do przodu i pochylił
się nad minionym. Pani w rajtuzach i „grzecznej” sukience miała na nogach
półbuciki, co w obliczu metalowych smarków komiksów dzierganych na skórze, powodzi nieistniejących w naturze barw sierści stanowiło kotwicę, na jakiej
zawisłem zachłannie. Obok przedwojennej pani szwendał się młodzieniec z
okazałymi „pekaesami” i chociaż krążyli po różnych orbitach życzyłem im
wszystkiego najlepszego RAZEM! Nieopodal, ocieniona wiatą przystankową, dramatycznie szczuplutka pani wspinała się
na palce, by skosztować warg chłopca. Miałem wrażenie, że przez igielne ucho
prześliźnie się niedostrzeżona. A potem były kolejne, równie zajadłe w
nienawiści do grama tłuszczu. Serię ucięła łydka wściekłej na nie-wiadomo-co
dziewczynki tupiącej nóżką, bo tramwaj miał niewłaściwy numerek. A na jej łydce
zakwitł siniaczek w kształcie atomowego grzyba w pełnym rozkwicie.
Dzisiaj nadzieja wstąpiła na
ścieżkę samounicestwienia. Bo jak to tak, żeby pani na rowerze jechała w
skórzanej kurtce i kapciach? Ba! Zaraz potem jechał pan (z mocno przerzedzonym, srebrzystym jeżem na głowie) korzystający z usług
tego samego projektanta mody! Gdy chwilę później długowłosa, potrójna nastolatka
ujeżdżała swego ogiera w długiej, kwiecistej sukni, uzupełniając strój… skórzaną
kurtką i kapciami, poczułem, że świat mocno mnie przerasta. I przeraża.
Szczęśliwie bożodrzewy kwitną
obłędnie odciągając wzrok od niedoskonałości zmysłów. I miedzianowłosa pani cieleśnie
dostatnia – idąc przede mną wzniecała na chodniku małe, zakurzone tornada
niebanalnym ruchem pośladków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz