poniedziałek, 20 czerwca 2022

Niepewność chwil.

 

Bladym świtem wygnało mnie w Miasto. Gołębie jeszcze spały posępnie na blankach osiedlowych dachów, mimo, że jerzyki żywiołowo penetrowały mikrokosmos atmosfery pod błękitniejącym opieszale niebem. Obły pan, w krótkich spodenkach i fantazyjnym kapeluszu okiełznał elektroniczną hulajnogę i ruszył na podbój rynkowych stepów, mijając bez cienia zachwytu dziewczątka uwolnione od jarzma staników o ciałach zmarzniętych widokiem srebrnego półksiężyca. W podcieniu ławki robaczywiały niedojedzone czereśnie na katafalku tekturowej skrzynki, a muskularny byczek niósł w objęciach naręcze piskląt ciekawych nieznanego. Pomimo duchoty – na jego czole nie zakwitła nawet kropla potu. W parkowe aleje zanurzali się goście w drelichach, dzierżąc w dłoniach wielkie konewki piwa. Choć było ich więcej niż paru – każdy szedł własną ścieżką, chlupiąc i kolebiąc się, jakby był pozbawiony kantów. Pani, lekko oprószona uporczywą wegetacją wygładzała biust wzburzony po telefonicznej wymianie wrażeń, a sobowtór mojej pierwszej miłości wiódł w nieznane dziecko z zabiedzonymi, choć długimi warkoczykami, które nie nadążały za energią nosicielki ani na moment. Intrygujące, że sobowtór posunął się na skali czasu góra połowę dystansu, jaki mi udało się pokonać. A potem, była już tylko pani piękniejsza od piwonii – równie wybujała, z licem natchnionym życiodajnymi emocjami i pachnącą nawet temu, kto nos ma zapchany działaniem bliżej nieokreślonego alergenu. Pani ignorowała otoczenie doskonale, świadoma najwyraźniej pąsowej przewagi nad horyzontem, z którym dzieliła się zuchwale harmonogramem zajęć na najbliższy miliard lat. Horyzont łykał ślinę i roił sobie ciągi dalsze dostępne po godzinie dwudziestej drugiej, żeby zapracowani rodzice nie widzieli, co ckni się nastoletniej dziatwie. Nawet pan z epoki Ramzesa II (choć zdawał się być impregnowany na doznania zewnętrzne lepiej, niż schron atomowy w kazamatach Odessy) postawił uszy w szpic, czekając na objawienie z kim, kiedy i dlaczego, nosicielka rubinowego głosu zamierza popełnić coś więcej niż przypadkową znajomość, przelotny pył współistnienia. Tramwaj wytrząsnął z nas wszystkich okruchy złudzenia, gdy wysiadła pośrodku niczego – nie powinna?


Wtręt nachalny - To zabawne. Od kiedy pamiętam, słońce świecące ciut powyżej czubka nosa, zarażało mnie nieodpartą potrzebą kichania, jakiej chusteczka z dowolnym monogramem podołać nie mogła, choćby monogram miał pierwszorzędne uświęcone wielowiekową tradycją pochodzenie. Prędzej wyjdą mi ze łba ostatnie włosy, niż ów katar. Jak karaluchy - przetrwa nawet alzheimera i zakończoną sukcesem inwazję Marsjan.

4 komentarze:

  1. W jakimś sensie identyfikuję sie z piwoniami - ale tylko czerwonymi. Nawet gdy byłam mała, mama porównywała mnie do piwonii ze względu na moje śliczne (!) rumieńce.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawe są te podpatrzone obrazki z życia miasta.
    Czyżbyś miał uczulenie na promyki słoneczne? Albo raczej na smog wiszący przy bezwietrznej pogodzie?
    Zasyłam serdeczności

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. mam. od kiedy pamiętam - pierwszy promień słońca potrafił utopić dowolnie chłonną chusteczkę.

      Usuń