Postanowiłem zostawić w domu
przynajmniej trzy tuziny nóg – nie miałem czasu na wiązanie tych wszystkich sznurowadeł,
a skarpety – w cudowny sposób znalazły drogę ku wolności i w szufladzie
permanentnie ich brakowało. Niby były jeszcze te w koszu z brudną bielizną, ale coś tam skisło i ewoluowało życiem tajemnym, więc wolałem się nie zbliżać.
Ostatecznie – zabrałem na drogę coś
około szesnastu kończyn, w tym dziewięć górnych. Wiało i podejrzewałem, że będę
musiał przytrzymać tupecik, co wiecznie się odklejał w bardzo niezręcznych
momentach i kieckę, żeby nie świecić tyłkiem. Przy siedmiu odnóżach dolnych,
trzeba było dobrze wyważyć pośladki i zsynchronizować ich kolebanie z arytmią wielokroku.
Już w drzwiach okazało się, że jednak
będę musiał zostawić jedną z nóg, bo butów nie wystarczyło – pewnie dzieciarnia
wychodząc wzięła moje, bo im się nie chciało własnych szukać po kątach.
Machnąłem ręką, a kiedy odpadła – zrezygnowałem i z niej bez żalu. Już na
schodach przepakowywałem balast tyłka, żeby poprawić stabilność przemieszczania
się na sześciu, a nie siedmiu nogach.
Z tego wszystkiego zapomniałem się
ogolić i szczeciną porastałem od stóp do głów – znaczy do głowy, bo tę miałem w
skromnie pojedynczej liczbie. Jeszcze tego by brakowało – z siedemnastoma
głowami oszalałbym niechybnie, a schizofrenia wydawałaby się najlżejszym z
możliwych wyroków. Wystarczyło, że musiałem tą jedną pilnować rozbrykania
kończyn, które najwyraźniej dojrzały do samoświadomości i realizowały cele
niezależne od reszty ciała.
Na schodach machałem impulsywnie wielokrotnością ramion do
jakiejś nieznanej mi bliżej sąsiadki, która widząc moją żywiołowość zarumieniła
się, pączkując i uwypuklając się tu i ówdzie, niczym fala monsunu. I wtedy właśnie,
gdy zastanawiałem się nad uspokajającym ukłonem powitalnym – rozwiązała się
sznurówka jednej z tenisówek. OCZYWIŚCIE – natychmiast przydepnąłem ją
niezgrabnym kulasem i wyrżnąłem na pysk.
- I skończyło się „kozaczenie”!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz