Starsza pani
pachniała herbatnikami z odrobiną wanilii, a młoda dziewczyna w czarnych pończochach
niechlujnie pozaciąganych, umordowanych przedzieraniem się przez chaszcze, albo
coś w tym stylu miała na twarzy udrękę, jakiej nie dał rady ukryć mocny makijaż.
Tylko zbuntowana nastolatka uzasadnić potrafi, dlaczego w tak upalny dzień
ubrała coś ponad konieczność. To nie mogło się podobać.
Deptakami drepczą
pogrążone w czułości wewnętrznej przyszłe mamy, na wszelki wypadek dogrzewając
dłońmi nienarodzone pisklęta. Ukrainka, w biustonoszu z krótkim rękawem na
prawej nerce miała wysmaganą skórę na wzór dużej, czerwonej litery Z. Zorro
grasuje w Mieście? A może inwazja rosyjska sięgnęła już nas? Pan z długimi
włosami i kolczykami w uszach założył na głowę chustę, chcąc upodobnić się do
brodatej kobiety, ale przebraniem nie zwiódł nikogo. Za to młodziutka
nastolatka pomiędzy nieczytelnymi siniaczkami, na piszczelu miała bardzo
okazałe serduszko. Minąłem kobietę, której nawet idealna czerń nie była w
stanie wyszczuplić, więc pod powierzchnią odzieży czaiły się przepiękne łuki.
Faceci tak nie potrafią – pomyślałem. Oni paskudnie wybrzuszają się wokół
pępków, ewentualnie dorabiają się szeregu dodatkowych podbródków.
Na przytulonym
parkingu ogryzającym park z resztek tlenu minąłem furgon śląskiej firmy
budowlanej, straszącej perwersyjnym hasełkiem na masce: Wykończymy was
solidnie!. Na świeżo odrestaurowanej elewacji jakiś barbarzyńca zostawił
filozoficzne przesłanie: Kochaj życie skurczybyku! Wokół pełno kobiet tak mocno
ściągających włosy na czubku głowy, jakby zamierzały w ten sposób poprawić rysy
twarzy. I balkon ocieniony odważnie czerwoną flagą, gdy sąsiednie balustrady
dźwigają ciężar przyjaźni polsko-ukraińskiej i polsko-gruzińskiej.
Potem było już
znacznie dziwaczniej. Z okna autobusu dostrzegam sobowtóra Jotki. Szła w stronę
Bastionu Sakwowego z jakąś zamaszystą i obfitą niewiastą, która półtoralitrową
butelka po mineralnej dyrygowała damskim wszechświatem. Czyli – widzieć mnie
nie mogły, zahipnotyzowane Miastem i butelką tworzącą przestrzenne, nietrwałe
obrazy. Widzenie zapłodniło zakamarki umysłu – bo przecież sobowtórzycę Pani
Frau widuję regularnie na przystanku autobusowym, każdego dnia w innej
odsłonie. A własny awatar znalazłem wymalowany na filarze wiaduktu drogowego na
jednej z nielicznych wylotówek Miasta – dziś nieco zdegradowanej obwodnicami.
Był czas, kiedy własną matkę goniłem na ulicy, a kiedy ją dopadłem – okazała
się nieznajomą… wstyd i sromota Panie! – takie to Miasto!
Kilka dni temu koleżanka z pracy radośnie napadła moją Sobowtórzycę, klepiąc ją po plecach i wołając niefrasobiliwie: "Kaaaasia!". Sobowtórzyca wyprowadziła ją z błędu zdziwionym spojrzeniem i jeszcze bardziej zdziwionym: "Ale ja mam na imię Dorota...".
OdpowiedzUsuńtylko śnieg jest niepowtarzalny i dwóch takich samych płatków nie ma. ponoć, bo kto by to sprawdzał.
UsuńPodobno każdy ma swojego sobowtóra. Kiedyś w galerii handlowej jakaś pani wzięła mnie za uczestniczkę programu Tv:-)
OdpowiedzUsuńteż ładnie.
UsuńKomentarz wpadł do spamu, u mnie ciągle wpadają... a spamy nie, ciekawe!
OdpowiedzUsuńjotka
odnalazłem. nie mam pojęcia, co się dzieje. widać przyszło "nowe".
Usuń