- Wiesz… - napoczęłaś dialog, mimo tego, że nie bardzo miałaś czym
mówić.
Byłaś (bodajże) dwunastowymiarową kostką Rubika, uwięzioną w świecie,
który szósty zmysł uważał za cyniczną próbę uzasadnienia wszystkiego, czego
dotknąć nie sposób. Próbowałem zlizać kolor z twoich słów, jednak poraził mnie osiowy
prąd nieznanego pochodzenia i czułem jak w niezwyczajnym tempie płowieję.
Zupełnie, jakby ktoś wrzucił wyższy bieg ku wieczności, a mój rozleniwiony
tłustym życiem umysł, po prostu nie nadążał i obserwował cielesne zmiany, sądząc,
że miast EGO, dotyczą kreskówki w TV.
Potem byłem już tylko wyliniałym głupcem, ze wzwodem w obliczu szlachetnej
powierzchni sześcianu podniesionego do sześcianu. W obliczu takiej agresji –
odwołałem się do broni ostatecznej – atawizmu i tam szukałem skutecznej riposty.
Dziewictwo miałem jednak wielokrotnie naruszone i chuci, niczym piana na
powierzchni szamba walczyły o prymat i uwagę nozdrzy, wzroku i tych
niedookreślonych „szóstek” (skąd mam wiedzieć, jak absorbuje się to, do czego
Bóg nie wytrepanował w czaszce dedykowanego otworu?). Dostałem wzrok, bym
podziwiał piękno. Smak, żebym zachwycał się cierpką słodyczą grzechu. Węch,
żebym nie zaprzepaścił szansy na spełnienie, w obliczu
tuż-obok-przechodzącej-namiętności. Dotyk? To zaledwie służba porządkowa, wkraczająca
dopiero wtedy, kiedy sploty nerwowe ustanowią warkocz wspólnych westchnień.
Wysłałaś ku mnie mentalnego, latającego kraba, który miał mnie
ogołocić ze skrupułów, albo zachęcić do perwersji. Dopadł mnie w okamgnieniu i
rozpoczął skrupulatną eksplorację. Zachowywał się arogancko i nawet splunął na
widok wiotkiego ujścia spermatoforów i skrajnie ograbionych magazynów ziarna.
Zinwentaryzowany po kres wstydu – poczułem się szlachcicem bez ziemi, który dać
może mniej niż wokalista Perfectu, tekstem chwalący ubóstwo fizyczne, gdy w
słowach poezją mógł oszołomić szare myszki i wyzwolone z jarzma męskiego bulaju
jednostki pływające po niezmierzonych oceanach ułudy, lżejsze niż łupina
orzecha.
Śmiałaś się każdym dendrytem niedostrzegalnego nerwu. Najwyraźniej –
myślałem o sobie zbyt oficjalnie. Przedarłaś się przez barierę intymności,
jednak nie potrafiłem się na ciebie gniewać. Ofiarowałaś mi wzajemność.
Sześcienną, kanciastą i kaleczącą moją próchniejącą męskość. Ale pożądałem
tego. Nie mogłem nakarmić się jednym cięciem w poprzek żył. Chciałem, żebyś zakłóciła
obwody elektryczne. Przecięła magistrale doznań zawiadamiających centralny
ośrodek, że tam, daleko na peryferiach – jest więcej nić dobrze. Że ekstaza
sięgnęła opuszków palców stóp, a za uszami zgromadziły się pragnienia, jakich
nikt-nigdy-nikomu…
Szczelinę intymnej interakcji miałem wąską. Nieadekwatną do potrzeb.
Gdybym to JA decydował… – cały byłbym szczeliną. Pochwą. Ponura rzeczywistość
przywołuje mnie jednak do porządku. Ja; ten cały JA, wkraczając w intymność
łazienki – zdejmowałem okulary, żeby nie widzieć mizerii wyposażenia ofensywnego
mającego razić płeć przeciwną i bezwstydnie rozsiewać geny. Tylko nocami
potrafiłem być barbarzyńcą, ujarzmiając niepokorne niewiasty i zdobywając ich
względy podstępnie zaanonsowane figlarnością płciową zawodnika uwieszonego do
mojej miednicy, niczym podnawka do rekiniego podbrzusza. Rankiem budziłem się
„w sosie własnym” i z dłonią zaciśniętą spazmem nocnej polucji, na tej biedocie
sflaczałej od ustawicznego samodoskonalenia.
Naprawdę chciałem dopuścić… Ją/nas do ciągu dalszego, jednak była
kanciasta niesłychanie prostymi kątami, których natura (wraz ze mną) nie znosi.
Ocierała się, snuła wątki i niedopowiedzenia. Mruczała. Wyżęła mój mózg z
obcych myśli i niedopowiedzeń, po czym drogami nieustraszonych nerwów pomknęła
ku gonadom, chwytając je w imadła rozkoszy.
- Teraz JA – szepnęłaś kwadrofonicznie, sześciennie, wielowątkowo,
lecz zrozumiale i jednoznacznie.
Poddałem się. Nie było mnie stać na opór wobec zmasowanego ataku.
Inwazji sił parapsychicznych. Zostałem zgwałcony tak subtelnie, że ścieżka
dźwiękowa nie odnotowała cienia protestu. A może byłem już kurwą? Taką, co za
trzy grosze gotowa spełnić nawet te perwersje, którym prawo dawno założyło
kaganiec i wyznaczyło wieloletnie wyroki za naruszenie? Krawędź sześcianu w
szóstej potędze potrafi wyrzeźbić pochwę nawet na umięśnionym grzbiecie. Zanim
skalpel bólu dopadnie ofiarę – zapłodnienie będzie już daną statystyczną,
skapliwie odnotowaną w urzędniczych annałach.
- Ała! – krzyczałem, bo ciało dopominało się echa, nim do rozumu dotarła
informacja o bestialskim ataku sił obcych i niekoniecznie przychylnych.
Cielesność tymczasem miała uśmiech maślany, a ból dotrzeć powinien do niej
dopiero jutro, kiedy zakończą się pertraktacje pomiędzy cielesnością, a
imaginacją. Jeśli stałem się ciężarem ewolucji – to w granicach nierealnych
zmysłów. Dopiero tam nauczyłem się komunikacji ze spęczniałym od rzemienia
jutra brzuchem. Sześcian niepoliczalnie –ścienny ostrzył właśnie krawędzie do
cesarskiego cięcia i nie zamierzał oddawać cesarzowi ni piędzi oswojonej,
zapłodnionej ziemi. Mnie! Naprawdę poczułem się rozczulony i zapłakałem –
nosicielki przyszłego życia znają to uczucie, a pozostali i tak nie zrozumieją,
że szron z zamrażarki może wesprzeć brzemienia choć do następnego poranka.
- Że przyszły ojciec szpetny? Facet ciut gładszy od diabła stanowi
normę. My, kobiety traktowane jesteśmy o wiele bardziej bezwzględnie.
- Kurcze! Ależ masz te krawędzie pikantne. Może je zbudzę i nakłonię
do powtórki? Nie obrazisz się chyba? Czuję jak zmiękł we mnie nawet kręgosłup. Przepadło!
Budzę i niech mi powtórzą się sny popołudniowe i uniesienia domniemane. A
samotne, stare panny, niech się ze mnie śmieją do woli, że mnie poniosło na
nieznane lądy. Szczęśliwie nie wiedzą, że to lepsze od gorącej szarlotki z
lodami i trzy tysiące dwieście pięćdziesiątej siódmej odsłony serialu w publicznej
telewizji.
- Audycja „ W Jezioranach”, uspokajająca powojenną gorączkę i
wspierająca wysiłek budowniczych PRL, wciąż nadawana jest przez „polskie radio”?
Jeśli tak, gratuluję autorowi żywotności!.
Zdumienie, pomimo dygresji, pokryło moją skórę chyba po czubki stóp.
Ejakulowałaś przede mną i najwyraźniej czekałaś, aż oprószę ikrę nasieniem
rozpuszczonym w rzadkiej atmosferze. Merdałaś ogonkiem, względnie wachlowałaś
policzki w naprędce zorganizowanym wachlarzem. Wzbraniałem się przed finałem,
jednak bez większego zaangażowania. Pokryłem nasieniem twój firmament sklepiony
przede mną. Patrzyliśmy razem, przytuleni w pocie spełnienia i patrzyliśmy na
drogę mleczną ikry i spadające na nią z góry insekty zapładniające wciąż nowe
przyszłości.
Mruczałaś zachwycona widokiem, a ja tężałem, czując, że to dopiero
początek wspólnej odysei. Otoczyłem pieszczotą jedną z krawędzi sześcianu, gdy
przytuliłaś się i szepnęłaś:
- Proszę. Nie zakłócaj. Pozwól mi teraz nacieszyć się narybkiem, nim
przekroczy dziewicze błony alternatywnych światów. Ty również widzisz nasze
dzieci ostatni raz. Ciesz się, dopóki możesz.
Nieświadomie, jednym z niepoliczalnych grzbietów, rozcięłaś mi wnętrze
dłoni, rzeźbiąc nieistniejącą dotąd linię serca.
- Moje pisklęta! – pomyślałem z dumą liżąc ranę– Na pewno sobie
poradzą w innych światach. We krwi mieć będą moje geny! Zdobędą wszechświat i
wrócą, by opowiedzieć swoje dzieje. Będę czekał. Z moją
sześćdziesięcio-cztero-ścienną połowicą!
Subtelny gwałt? To przypadkiem nie oksymoron?
OdpowiedzUsuńkażdy patrzy inaczej i widzi to, co mu w duszy zagra. może to oksymoron, a może kolej rzeczy, której do naturalności brakuje wiele. względnie (przyp. aut.) to tylko rozpasanie umysłu i sięgnięcie dalej niż obrzydzenie/kodeks pozwala.
Usuń