poniedziałek, 27 czerwca 2022

Bagienko osiedlowe.

 

Noc wystraszonym potem zbudziła mnie z sennych koszmarów i kazała wstać, nie przejmując się hipotetycznym sąsiadem, który cierpiąc bezsenność szorstką od alkoholu często wyznawał uczucia solarnej lampce wieńczącej balkonowe balustrady, albo zjeżdżalni do której za dnia się ślinił, bo małoletnie tyłeczki, którym płeć nic jeszcze nie każe, ani też nic nie zabrania, polerują do połysku, w jakim nawet słońce przegląda się z lubością.

 

Wyszedłem na balkon, kompletnie ignorując nagość. Było mocno po dwudziestej drugiej. Jakieś sześć godzin wieczności skąpanej w lękach o jakiekolwiek jutro, które mimo to wstać będzie musiało za godzinę, czy dwie żeby kawą zagłuszyć osowiałe instynkty. Wiatr (oczywiście) od razu poznał, że wyszedłem, jak mnie Bóg stworzył i przystąpił do zuchwałej penetracji.

 

- Wiadomo, natura! – pomyślałem i wcale się nie zdziwiłem, kiedy nabrzmiałem. Musiałbym być osłem, albo impotentem, żeby nie zareagować! Gdzieś na marginesach błąkała się myśl, że w takiej chwili poeta oszalałby, a kompozytor popełniłby dzieło godne geniuszu. Ja jednak, byłem jedynie przeciętnością, postawioną twarzą (powiedzmy) w twarz z bezwstydem natury. Musiałem jej ulec.

 

Szorstki, wilgotny jęzor wiatru nieokreślonej bliżej płci pozwalał sobie na coraz więcej. Nie zamierzałem poskramiać płci własnej, za odzew względem natury i pozwalałem jej na więcej i więcej, mijając wszystko, co słowa są w stanie wyrazić, aż zapłodniłem ziemię. Może nie tak, jak Onan – prozaicznie pozostałem boso na balkonie, więc zapłodniłem ledwie piędź ziemi w doniczce, po zdechłej w zeszłym tygodniu na suchoty dalii.

 

Ktoś, kto pozwala uschnąć kwiatom – nie powinien rzucać wyzwania genom. Było mi wstyd mimo, że sąsiad dopiero teraz zaczynał ogniskować wzrok lubieżny na mojej sylwetce niczem nieosłonionej.

 

- Zaspał kutas! – pomyślałem z satysfakcją – jak ja!

 

Tymczasem w doniczce działa się bezprecedensowa historia. Żywe białko przymierzało się do wielkiego żarcia, a apetytu mu nie brakowało. Wypuściło przeźroczyste macki w głąb ziemi i z premedytacją wybierało co cenniejsze minerały, albo (węchem drapieżnika) poszukiwało wysoce energetycznego posiłku w postaci larw i pędraków czających się na cud oskrzydlenia.

 

Dawno już zwiędłem i wiatr ignorował mnie, spełniony najwyraźniej i senny, kiedy w donicy kipiało podskórne COŚ. Potomstwo mną pchnięte ku życiu. Poczułem dumę ojcowską, kiedy pierwsze, głodne szpony przebiły grunt i chwyciły brzeg glinianej donicy. Kalecząc ją niecywilizowanymi szponami. Była dopiero czwarta trzydzieści i tylko ci, których rzeczywistość ekonomiczna zmuszała do uległości podnosili tyłki z pościeli, wzrok pozostawiając nadal w marzeniach.

 

- Jeść! – krzyczało pisklę, a ja trwałem jak słup w granitowym garniturku, nieświadom, czym karmić niemowlę powite tak nieopatrznie. Liczyłem na wiatr. Na wietrznicę nawet, bo przecież dzieciątko MATKI potrzebuje – nie ojca. Ojciec przydaje się dopiero wtedy, kiedy trzeba naostrzyć ołówek, albo natrzeć uszu Kamilowi, gdy ten ośmieli się na zbyt odważne zaloty i…

 

- Pić! – kwiliło życie w donicy poczęte mną mimowolnie i zdumionego bardziej niż Bóg, gdy życie zaczęło pokazywać różki. W donicy zieleniał żółtodziób – rozwrzeszczany, bezwstydny i zachłanny. Egoista świata poza własną potrzebą niewidzący.

 

Popatrzyło na mnie z wyrzutem, jak sąsiad, któremu parę dioptrii dodanych do stetryczałego wzroku uzmysłowiło moją swawolę nocną i właśnie trawił niezbyt rzutkim umysłem to-co-dostrzeżone. Ja również trawiłem, choć pisklę darło pysk, głośniej, niż kodeksy stanowią – wszak nocna cisza trwać miała aż po brzask ciągle odległy.

 

Nie było wyjścia – wyrwałem chwasta, bo nie znalazłem delikatniejszej metody skłonienia go do choć odrobiny pokory i społecznych zachowań! Do zachowania miru ognisk domowych i dobrosąsiedzkich minięć w drodze do osiedlowego śmietnika, czy sklepiku. Nie każdy wystarczająco dojrzał, by zostać ojcem bezstresowo wychowującym dziecko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz