Noc wystraszonym potem zbudziła mnie z sennych
koszmarów i kazała wstać, nie przejmując się hipotetycznym sąsiadem, który
cierpiąc bezsenność szorstką od alkoholu często wyznawał uczucia solarnej
lampce wieńczącej balkonowe balustrady, albo zjeżdżalni do której za dnia się
ślinił, bo małoletnie tyłeczki, którym płeć nic jeszcze nie każe, ani też nic
nie zabrania, polerują do połysku, w jakim nawet słońce przegląda się z
lubością.
Wyszedłem na balkon, kompletnie ignorując nagość.
Było mocno po dwudziestej drugiej. Jakieś sześć godzin wieczności skąpanej w
lękach o jakiekolwiek jutro, które mimo to wstać będzie musiało za godzinę, czy
dwie żeby kawą zagłuszyć osowiałe instynkty. Wiatr (oczywiście) od razu poznał,
że wyszedłem, jak mnie Bóg stworzył i przystąpił do zuchwałej penetracji.
- Wiadomo, natura! – pomyślałem i wcale się nie
zdziwiłem, kiedy nabrzmiałem. Musiałbym być osłem, albo impotentem, żeby nie
zareagować! Gdzieś na marginesach błąkała się myśl, że w takiej chwili poeta
oszalałby, a kompozytor popełniłby dzieło godne geniuszu. Ja jednak, byłem
jedynie przeciętnością, postawioną twarzą (powiedzmy) w twarz z bezwstydem
natury. Musiałem jej ulec.
Szorstki, wilgotny jęzor wiatru nieokreślonej bliżej
płci pozwalał sobie na coraz więcej. Nie zamierzałem poskramiać płci własnej,
za odzew względem natury i pozwalałem jej na więcej i więcej, mijając wszystko,
co słowa są w stanie wyrazić, aż zapłodniłem ziemię. Może nie tak, jak Onan –
prozaicznie pozostałem boso na balkonie, więc zapłodniłem ledwie piędź ziemi w
doniczce, po zdechłej w zeszłym tygodniu na suchoty dalii.
Ktoś, kto pozwala uschnąć kwiatom – nie powinien
rzucać wyzwania genom. Było mi wstyd mimo, że sąsiad dopiero teraz zaczynał
ogniskować wzrok lubieżny na mojej sylwetce niczem nieosłonionej.
- Zaspał kutas! – pomyślałem z satysfakcją – jak ja!
Tymczasem w doniczce działa się bezprecedensowa
historia. Żywe białko przymierzało się do wielkiego żarcia, a apetytu mu nie
brakowało. Wypuściło przeźroczyste macki w głąb ziemi i z premedytacją
wybierało co cenniejsze minerały, albo (węchem drapieżnika) poszukiwało wysoce
energetycznego posiłku w postaci larw i pędraków czających się na cud
oskrzydlenia.
Dawno już zwiędłem i wiatr ignorował mnie, spełniony
najwyraźniej i senny, kiedy w donicy kipiało podskórne COŚ. Potomstwo mną
pchnięte ku życiu. Poczułem dumę ojcowską, kiedy pierwsze, głodne szpony
przebiły grunt i chwyciły brzeg glinianej donicy. Kalecząc ją niecywilizowanymi
szponami. Była dopiero czwarta trzydzieści i tylko ci, których rzeczywistość
ekonomiczna zmuszała do uległości podnosili tyłki z pościeli, wzrok
pozostawiając nadal w marzeniach.
- Jeść! – krzyczało pisklę, a ja trwałem jak słup w
granitowym garniturku, nieświadom, czym karmić niemowlę powite tak nieopatrznie.
Liczyłem na wiatr. Na wietrznicę nawet, bo przecież dzieciątko MATKI potrzebuje
– nie ojca. Ojciec przydaje się dopiero wtedy, kiedy trzeba naostrzyć ołówek,
albo natrzeć uszu Kamilowi, gdy ten ośmieli się na zbyt odważne zaloty i…
- Pić! – kwiliło życie w donicy poczęte mną
mimowolnie i zdumionego bardziej niż Bóg, gdy życie zaczęło pokazywać różki. W
donicy zieleniał żółtodziób – rozwrzeszczany, bezwstydny i zachłanny. Egoista
świata poza własną potrzebą niewidzący.
Popatrzyło na mnie z wyrzutem, jak sąsiad, któremu
parę dioptrii dodanych do stetryczałego wzroku uzmysłowiło moją swawolę nocną i
właśnie trawił niezbyt rzutkim umysłem to-co-dostrzeżone. Ja również trawiłem,
choć pisklę darło pysk, głośniej, niż kodeksy stanowią – wszak nocna cisza
trwać miała aż po brzask ciągle odległy.
Nie było wyjścia – wyrwałem chwasta, bo nie znalazłem
delikatniejszej metody skłonienia go do choć odrobiny pokory i społecznych
zachowań! Do zachowania miru ognisk domowych i dobrosąsiedzkich minięć w drodze
do osiedlowego śmietnika, czy sklepiku. Nie każdy wystarczająco dojrzał, by zostać
ojcem bezstresowo wychowującym dziecko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz